Diego Maradona, Leo Messi, Evita Perón, papież Franciszek, Bóg. W jakiej kolejności? Pytajcie Argentyńczyków.
Jak zapamiętamy mundial w Katarze? Pewnie podobnie jak wszystkie tego typu imprezy będzie on po latach budził skojarzenia z pewnymi konkretnymi kliszami. Na pewno nie zapomnimy unoszącego się wokół turnieju smrodu cynizmu, władzy i zbyt dużych pieniędzy. Zapamiętamy mecze oglądane nietypowo, grudniowymi popołudniami. Z czasem docenimy występ Polaków, którzy mimo wszystko osiągnęli najlepszy wynik od prawie czterech dekad i dostarczyli kibicom mnóstwo emocji. Zapamiętamy heroiczną walkę Marokańczyków i jeden z jej skutków ubocznych – zapłakanego Cristiano Ronaldo kończącego swoją przygodę z mistrzostwami świata już po ćwierćfinale.
Pierwszym skojarzeniem dla większości pozostanie jednak mecz finałowy, szczęśliwa Argentyna i zwycięski Leo Messi. Mogliśmy bowiem upatrywać w południowoamerykańskiej drużynie jednego z faworytów do końcowego triumfu. Mało kto jednak przypuszczał, że wyrwą go sobie po arcymeczu, finale finałów, którego losy będą ważyć się przez niemal trzy godziny, przechodząc w tym czasie przez niezliczone zakręty i zmiany nastrojów. A jednak stało się. 18 grudnia 2022 roku futbol, uosobiony tego dnia przez niskiego brodacza podobnego z twarzy do mojego szwagra, po raz kolejny przypomniał, dlaczego tak go uwielbiamy.
To jednak nie wszystko. Mundial przypomniał nam bowiem bardzo wiele na temat samej Argentyny i zamieszkującego ją narodu. Śledząc popisy Messiego i jego kolegów na katarskich boiskach, zagłębialiśmy się jednocześnie w zakamarki argentyńskiej duszy, chłonąc zarówno jej pozytywne, jak i negatywne cechy. Warto więc tę lekcję argentyńskości podsumować i spróbować nieco bardziej zrozumieć charakter tamtejszego społeczeństwa. Zwłaszcza że akurat tak się składa, że od prawie dekady jego przedstawiciel zasiada na tronie św. Piotra.
Jakże ciężko nam, Polakom, zrozumieć strukturę i funkcjonowanie narodu argentyńskiego. Różnice mogą sięgać samej definicji pojęcia „naród”. My jesteśmy narodem o ponad tysiącletnim doświadczeniu historycznym, związanym z bardzo konkretnym obszarem geograficznym i od wieków zmagającym się z tymi samymi sąsiadami. Argentyńczycy są narodem młodym, złożonym z emigrantów z różnych regionów Europy: Włoch, Hiszpanii, Francji, Niemiec, Wysp Brytyjskich, także z Polski. Uważa się ich za najbardziej europejską z południowoamerykańskich nacji, co ma kluczowe znaczenie w kształtowaniu argentyńskiej świadomości narodowej.
Społeczeństwo Argentyny w grubo ponad dziewięćdziesięciu procentach składa się z osób pochodzenia europejskiego. Potomków miejscowych Indian jest nie więcej niż sto pięćdziesiąt tysięcy. Bardzo często można spotkać osoby o pochodzeniu włoskim – takie korzenie posiadają choćby papież Franciszek, Julio Cortázar czy Astor Piazzola, ale także cała plejada piłkarzy, na czele z Sivorim, Batistutą, Mascherano, a przede wszystkim legendarnymi Maradoną i Messim. Słynny Alfredo Di Stéfano miał korzenie włoskie, irlandzkie i francuskie, Ángel Di María – włoskie i hiszpańskie, kochana w Argentynie Evita Perón zaś baskijskie (podobnie zresztą jak Ernesto Che Guevara). Nie mogę oczywiście nie wspomnieć o Polonii, którą w historii reprezentował chociażby słynny Juan Szychowski (przedsiębiorca, wytwórca yerba mate, założyciel znanej do dziś marki Amanda), a obecnie jeden ze świeżo upieczonych mistrzów świata – Paulo Dybala.
Swoistą „europejskość” Argentyny uważa się za czynnik stawiający ten kraj w kontraście do sąsiadów. To z kolei powoduje rozwój stereotypu, według którego Argentyńczycy są zarozumiali i butni, a często wręcz chamscy. Stereotyp ów jest powszechny zarówno w pozostałych krajach Ameryki Południowej, jak i w samej Argentynie. Sam papież Franciszek w wywiadzie z Dominique Wolton (w Polsce ukazał się jako książka Rozmowy o Kościele i świecie) opowiedział następujący żart:
Wie Pani, jak Argentyńczyk popełnia samobójstwo? Wchodzi na szczyt swojego ego i rzuca się w dół.
papież Franciszek w rozmowie z D. Wolton
To właśnie ten stereotyp stoi u podstaw wzajemnej niechęci pomiędzy Argentyńczykami i Brazylijczykami. A jest ona realnym zjawiskiem, znacznie poważniejszym niż znane nam z Europy zaszłości pomiędzy np. Polakami a Niemcami. Sam niedawno rozmawiając ze znajomym Brazylijczykiem, mogłem zauważyć, jak oskarżał on Argentyńczyków o to, że w każdym wygranym przez siebie mundialu oszukiwali. I nie było w tym ani cienia żartobliwości. Jakże zresztą znamienne jest to, że przedmiotem oskarżenia były właśnie wyniki osiągane na turniejach piłkarskich.
No właśnie, piłka. Ameryka Południowa pokochała futbol i uczyniła z niego coś znacznie więcej niż tylko dyscyplinę sportu. Nic więc dziwnego, że w tak młodym i zróżnicowanym społeczeństwie jak argentyńskie piłka nożna odgrywa rolę narodowotwórczą. To coś bardzo trudnego do wyobrażenia dla nas, Europejczyków. Wielcy piłkarze, jak Boniek, Deyna, Lato, Lewandowski czy Wawrzyniak, mogą być ulubieńcami tłumów, ale nie do pomyślenia jest, byśmy mieli powszechnie uznać ich za bohaterów narodowych na równi z Kopernikiem, Piłsudskim lub Janem Pawłem II. A w Argentynie Maradona czy Messi mają właśnie taki status. Sukcesy piłkarskie świętuje się zaś jako sukcesy ogólnonarodowe.
To wszystko powoduje, że argentyńscy piłkarze od dekad stanowią dość wyjątkową grupę. Wielu z nich chętnie identyfikuje się z omawianymi wyżej stereotypami prawdziwego Argentyńczyka. Jednocześnie w kraju panuje dość powszechne przekonanie, że piłkarzom, którzy walczą za naród i są w stanie dać mu tyle radości, wolno więcej. Byle tylko zdobyli upragniony puchar. Tak było ze słynnymi „aniołami o brudnych twarzach”, którzy w 1957 r. dali Argentynie zwycięstwo w Copa América. Tak było oczywiście z Maradoną, którego kochano pomimo – a może po części dzięki – licznym skazom na wizerunku. Wiele o Argentyńczykach mówi zresztą stosunek do słynnej „ręki Boga”, tzn. bramki strzelonej przez Diego ręką w spotkaniu mistrzostw świata 1986 r. przeciwko Anglii. W ojczyźnie Maradony panuje przekonanie, że było to w porządku, ponieważ cel uświęca środki. Szczególnie gdy przeciwnikiem była reprezentacja kraju, z którym Argentyna dopiero co stoczyła krwawą wojnę o Falklandy.
Każdy w Argentynie pamięta „rękę Boga” z meczu z Anglią na mundialu w 1986 r. Teraz ręka Boga dała nam argentyńskiego papieża.
Diego Armando Maradona po ogłoszeniu wyników konklawe w 2013 r.
Podobnie jest z obecnymi reprezentantami Argentyny. Oczywiście współczesne realia są nieco inne. Większość zawodników na co dzień gra w europejskich klubach, a w mediach tradycyjnych i społecznościowych można śledzić nawet najdrobniejsze szczegóły ich życia. Piłka nożna na najwyższym poziomie wymaga ogromnego profesjonalizmu. Przykładowy Messi nie może więc pozwolić sobie – nawet gdyby chciał – na bujne życie pozasportowe z używkami, kobietami i zabawą w rolach głównych. Niemniej jednak podczas mundialu niejednokrotnie mogliśmy zauważyć właśnie to stereotypowe argentyńskie ego. Tak było przede wszystkim po ćwierćfinałowym zwycięstwie nad Holandią, ale i słynny gest Emiliano Martineza z użyciem statuetki dla najlepszego bramkarza turnieju można uznać za bardzo argentyński.
Niezwykle argentyńskie jest także uwielbienie dla osób uznanych za narodowych bohaterów. Są nimi między innymi piłkarze, ale nie tylko. Argentyńczycy wciąż kochają zmarłą przedwcześnie w 1952 r. Evę („Evitę”) Perón, działaczkę społeczną i polityczną, żonę prezydenta Juana Peróna. Kochają również papieża Franciszka, choć akurat w tym przypadku można wskazać jeden inny naród, który swego czasu także zachłysnął się „swoim” papieżem. Niemniej można zaryzykować stwierdzenie, że obie te postacie łączy nieco więcej niż tylko powszechny szacunek w kraju pochodzenia. Duży nacisk na kwestie społeczne, troska o najbardziej potrzebujących, zdolność porywania tłumów przy niezwykłej sprawności politycznej… Zaryzykowałbym nawet tezę, że wiele dokumentów papieża Franciszka – jak choćby te najgłośniejsze: encykliki Laudato si i Fratelli tutti, adhortacja Amoris laetitia, motu proprio Traditionis custodes – to teksty w swej istocie dość mocno peronistyczne.
Zresztą ówczesny kardynał Bergoglio w 1996 r. wystąpił w Evicie w reżyserii Alana Parkera, wcielając się w prezydenta Juana Peróna. Nie wierzycie? To patrzcie:
Dobra, żarcik. To akurat Jonathan Pryce, który chyba po prostu jest stworzony do odgrywania bardzo znanych Argentyńczyków.
A wracając do tematu: pochodzenie papieża Franciszka jest bardzo ważnym kontekstem jego pontyfikatu i działań. Dotyczy to również obszaru polityki międzynarodowej. Szczególnie głośne stały się niektóre tegoroczne wypowiedzi papieża na temat wojny w Ukrainie, Rosji czy roli NATO w tym konflikcie. I oczywiście każdy może je oceniać według własnych przekonań. Warto jednak pamiętać, że wypowiada je nie tylko następca św. Piotra, nieprzypadkowo tytułowany m.in. budowniczym mostów, ale zarazem Argentyńczyk.
I znowuż: nam, żyjącym w Polsce i obserwującym z bliska złowrogi cień Rosji, trudno jest zrozumieć, że ktokolwiek na świecie mógłby wcale nie uważać tego kraju za największe zagrożenie dla światowego pokoju. Tymczasem w różnych regionach świata funkcjonują różne bańki informacyjne oraz doświadczenia, i perspektywa polska – nawet jeśli jest w sporej mierze słuszna – nie jest jedyną. Warto zdać sobie sprawę, że zwykli mieszkańcy wielu krajów mogą przyjmować zgoła inną optykę, niebędącą wynikiem złej woli czy bycia „ruską onucą”, a przesłanek uchodzących w danym kraju za jak najbardziej sensowne.
W Ameryce Łacińskiej za najciemniejszy cień powszechnie uważa się ten rzucany nie przez Rosję, a przez USA. Wiąże się to z geograficzną bliskością Stanów oraz ich silnym zaangażowaniem na kontynencie południowoamerykańskim w ostatnim stuleciu. Zajadłym wrogiem USA był choćby Diego Maradona, co już samo w sobie wystarczy, by kraj ten był traktowany w Argentynie z powszechną niechęcią. Niezależnie więc od tego, co sądzimy na temat papieża Franciszka, warto zawsze pamiętać o jego pochodzeniu. Jest to bowiem prawdopodobnie najlepszy klucz do zrozumienia jego działań i wypowiedzi.
A Argentyńczykom niech Pan Bóg błogosławi. W końcu przeżywają teraz swój moment narodowej euforii, ale już wkrótce będzie trzeba wrócić do szarej codzienności. Powrócą monotonna praca, popijanie yerba mate i emocjonowanie się lokalnymi rozgrywkami piłkarskimi, ale również codzienne zmagania ze zdemolowaną gospodarką, galopującą inflacją, wysoką przestępczością czy nierównościami społecznymi. A przecież i Leo Messi nie młodnieje i coraz bliższa jest chwila, w której ostatecznie odwiesi buty na kołku, nucąc pod nosem Don’t Cry for Me Argentina.
A my starajmy się przede wszystkim zrozumieć, a dopiero potem ewentualnie oceniać. I pielęgnujmy nasze narodowe cnoty przy jednoczesnym zwalczaniu przywar. To droga, którą warto podążać zawsze i wszędzie, od Buenos Aires po Suwałki. I właśnie to mam na myśli, kończąc ten tekścik dziarskim okrzykiem: „Vamos, Argentina!”.