Stało się. Spadło jak grom z jasnego nieba, choć tego uderzenia można było się spodziewać. W piątek 16 lipca 2021 roku katolicy przywiązani do nadzwyczajnej formy rytu rzymskiego (nazywanej zwyczajowo „mszą trydencką”, choć to niezbyt poprawne określenie) dowiedzieli się, że papież Franciszek dokonał w zasadzie resetu zasad, na jakich Eucharystia w takiej formie może być dziś sprawowana. Krótko mówiąc, możliwość celebracji NFRR została mocno ograniczona, rozwój środowisk z nią związanych zatrzymany, przekazano więcej kompetencji biskupom miejsca.
Mam problem z motu proprio Traditionis custodes – odczytuję je, i cały kontekst, w którym powstało, w wielu wymiarach. „Stara msza” to nie są moje emocje, nie mój klimat i nie moja codzienna praktyka, chociaż widziałem wiele dobrego w motu proprio Summorum pontificum Benedykta sprzed czternastu lat. Było ono szansą na jakieś ułożenie relacji ze środowiskami tradycjonalistycznymi w Kościele katolickim, a przede wszystkim okazją do odnowy liturgii (współczesnej) przez karmienie się bogactwem tradycji, czerpania z niej, przypominania sobie dzięki niej o potrzebie wrażliwości na sacrum, dbałości o szczegóły, gesty, piękno liturgii, wierności przepisom liturgicznym (również w drobnych rzeczach). Mam do „starej liturgii” ogromny szacunek (zresztą podczas studiów teologicznych poświęciłem moją pracę magisterską dokładnej analizie tekstów historycznego oficjum tzw. Ciemnych Jutrzni, Tenebrae, i było to dla mnie dużą przygodą naukową, językową, duchową), ale jestem wychowany na Eucharystii według mszału Pawła VI i Jana Pawła II – w nich widzę moje uświęcenie, źródło i szczyt katolickiego życia. Wszystko w kluczu zaproponowanej przez papieża Benedykta hermeneutyki ciągłości, w której „nowe” inspiruje się „starym”, nie wykluczając go ani nie zapominając o nim, skąd jest i z czego wyrasta, a „stare” nie zatrzymuje się na sobie i nie wyklucza „nowego”. Papież wskazywał, że warto zachować w użyciu dawną formę nie jako jakąś historyczną rekonstrukcję, ale wciąż żywe świadectwo bogactwa Kościoła, które może być jedną z dróg ewangelizacji dzisiejszego świata.
Dwa światy jednego języka
Wielu moich znajomych przywiązanych do tradycyjnej liturgii, mądrze rozumiejących myśl Benedykta XVI i w ogóle zdrową eklezjologię, wychowanych chociażby na rekolekcjach liturgicznych Misterium fascinans, gdzie NFRR pokazywano jako jedną z dróg w Kościele, odczuło w piątek ogromny ból, ponieważ stracili coś niezwykle cennego. Nie rozumieją decyzji papieża, twierdzą wręcz, że Ojciec Święty ich skrzywdził… Przecież jak można pojąć to, że czyjeś doświadczenie nawrócenia i drogi ku świętości (a czternaście lat rzeczywistości Summorum pontificum oznacza, że dla niektórych to całe ich świadome życie duchowe) nagle zostaje przerwane, zatrzymane, jakby unieważnione. Jest to ból prawdziwy, autentyczne duchowe rozdarcie, które rozumiem, jestem w stanie sobie jakoś wyobrazić, szanuję i szczerze współczuję miłośnikom „tridentiny”.
Problem polega na tym, że to nie wszędzie poszło w tę stronę. Reakcje znacznej części „tradsów” są nie tylko emocjonalne (co zrozumiałe), ale wręcz nasycone tak wielkim gniewem wobec papieża, że niektórych wolałbym nie cytować i chyba w ogóle ich nie widzieć. Wybiło, przepraszam bardzo za wyrażenie, takie szambo, że skłaniam się ku myśli, iż decyzja Franciszka była potrzebna, choć spóźniona. Może lepiej, że szambo wybiło, niż miałoby być pudrowane i ukrywane pod pozorami katolickiej ortodoksji. Powtarzająca się od kilku dni narracja o ojcu sadyście i nienawistnym psychopacie bijącym swoje dzieci (sic!) jest zdumiewająca i absolutnie nie do przyjęcia (na marginesie: retoryka przemocy w rodzinie powinna być, według mnie, stosowana z największą ostrożnością, bo mocno ustawia całą dyskusję i tylko nakręca emocje, w dodatku dotykając osoby, które doświadczają realnej przemocy w swoim domu lub środowisku). Zaś wulgarne, pogardliwe mówienie o Najwyższym Pasterzu i kpienie, że najodpowiedniejszą dlań modlitwą byłaby ta o dobrą śmierć – nie godzi się, naprawdę.
„A jeśliby [ojciec] nawet rozum stracił, miej wyrozumiałość, nie pogardzaj nim, choć jesteś w pełni sił. Miłosierdzie względem ojca nie pójdzie w zapomnienie, w miejsce grzechów zamieszka u ciebie” (Syr 3, 13-14).
Poczułem się, jakbyśmy przenieśli się w czasie o jakieś piętnaście, dwadzieścia lat do gorących sporów internetowych (ech, stare blogi „Frondy”, później dopiero co powstały Facebook) o wyższości jednej formy liturgicznej nad drugą. Odżyły jakieś głęboko skrywane resentymenty, uprzedzenia, „odgrzewane kotlety” i przemielone po stokroć argumenty, niektóre znaczące, niektóre znikomej wagi. Toczyłem kiedyś takich sporów mnóstwo. Dziś nie mam już na nie ochoty ani czasu, uważam że jest to często jałowe i nikogo nieprzekonujące.
Krytyka
Oczywiście, do decyzji papieża można mieć sporo uwag i można ją konstruktywnie krytykować. Według mnie oba listy papieży Benedykta i Franciszka ws. mszy trydenckiej, jeśli już, powinny być chronologicznie zamienione miejscami, gdyby chodziło o jakiś konsekwentny kierunek prowadzenia tego nurtu w Kościele. Rozumiem gorycz, bo motu proprio jest napisane niedbale pod względem prawnym, zawiera niedopowiedzenia i nieścisłości, nie wiadomo dlaczego zakłada natychmiastową wykonalność (brak vacatio legis), jest niezwykle surowe i radykalne. Rzeczowy i wyważony komentarz do motu proprio Franciszka (według mnie to najlepsza dotychczasowa, rzeczowa krytyka tego dokumentu) napisał o. Maciej Zachara MIC (można go przeczytać tutaj).
Może w świetle przywołanych wcześniej reakcji musiało takie być? Nie wiem. Przykro mi, że rykoszetem oberwało się wszystkim środowiskom tradycyjnym jako takim, bez względu na istniejące między nimi różnice, bo to jest nic innego jak wylewanie dziecka z kąpielą.
Nie wszyscy tradycjonaliści odrzucają pełne współczesne nauczanie Kościoła, ale wydaje się, że ze względu na tych, którzy to robią, doszło do tego wszystkiego. Nie chodzi nawet o jakieś subtelności teologiczne czy rozkładanie akcentów, ale o samo centrum życia Kościoła, czyli Eucharystię. Jeśli ktoś twierdzi, że forma zwyczajna mszy świętej tak naprawdę nie jest formą zwyczajną, tylko jakimś wypadkiem przy pracy, eksperymentem, o którym lepiej by było zapomnieć, niby jest ważną mszą, ale jakby ułomną, niepełną i najlepiej by było, gdyby powszechnie była zastąpiona „tridentiną”, to jest po prostu nie do pogodzenia z nauczaniem Kościoła, w tym z myślą Benedykta XVI, którym tak łatwo wycierać sobie gębę… Historię refom liturgicznych w dwudziestym wieku można poddawać krytycznej ocenie, należy widzieć to, co było robione w pośpiechu, źle i wbrew faktycznym postanowieniom soboru, ale nie można tego czynić w imię ideologicznego deprecjonowania wartości mszy świętej w jej zwyczajnej formie rytu rzymskiego, tak jakby jedna forma była obiektywnie lepsza od drugiej. Jeśli ktoś po piątkowej decyzji papieża, zawieszającej nagle (to jest przykre i nieuczciwe, to prawda) celebrowanie NFRR poczuł, że nie ma gdzie w niedzielę wybrać się na Eucharystię, to coś jest nie tak.
Co złego, to nie my!
To, co mnie uderza to to, że w tych wszystkich reakcjach miłośników tradycyjnej liturgii – a obserwowałem je przez ostatnie dni i wśród moich znajomych, i w dalszych zakamarkach internetu – obok naturalnych emocji gniewu, żalu i smutku (sam byłbym na ich miejscu rozgniewany, rozżalony i smutny) nie widzę żadnej autorefleksji, ani jednego komentarza w tonie „zastanówmy się, co zrobiliśmy źle, może rzeczywiście coś jest na rzeczy w argumentach, podanych przez papieża”. Franciszek, mimo wszystko, nie objawił swojej decyzji z uzasadnieniem „bo tak i kropka”; przede wszystkim warto sięgnąć do listu do biskupów opublikowanego obok motu proprio. Nie ma żadnego pokornego przyznania za Hiobem: „Pan dał, Pan zabrał. Może z naszej winy to cierpienie?”. Nie, nic z tych rzeczy. „Co złego, to nie my! Zostaliśmy zaatakowani, jesteśmy absolutnie niewinni… Jest to totalnie zdumiewające i szokujące! Wynik jedynie watykańskich intryg i kościelnej polityki, których jesteśmy ofiarami, my, Strażnicy Tradycji…” (nomen omen). Żadnego uznania błędów po swojej stronie. Pozostaje tylko czekać na kolejnego papieża, który przeprosi za wyskoki obecnego, i wszystko wróci do normy. Jak rozwodnik w sądzie, przekonany, że rozstanie w małżeństwie to wyłączna wina drugiej strony.
Poza tym wszystko w porządku?
Szkoda, że stało się, jak się stało. Szkoda, bo to wszystko rzeczywiście jest bolesne ze względu na niezwykłą surowość papieża Franciszka – medialnie piewcy otwartości, wyrozumiałości i różnorodności, który widzi problem w środowisku tradycyjnym (problem realny) i reaguje radykalnie. Jednak na pewno nieproporcjonalnie w porównaniu z takimi problemami Kościoła jak spójność teologii moralnej, np. w kontekście aborcji czy homoseksualizmu. Tradycjonaliści to środowisko wyjątkowo wierne nauczaniu Kościoła w tym względzie i źle się stało, że jedynymi realnie ukaranymi przez papieża w trakcie jego pontyfikatu nie są biskupi czy księża wywieszający na świątyniach flagi LGBT albo środowiska promujące diakonat (lub kapłaństwo) kobiet, komunię dla rozwodników czy sympatię dla prawa zezwalającego zabijanie nienarodzonych, ale akurat ci, którzy modlą się według dawniejszych ksiąg i w tradycyjnej liturgii widzą swoje uświęcenie.
Szkoda, że tak się stało, bo resentymenty, które teraz wybuchły, nie będą łatwe do ugaszenia. Papież, biskup Rzymu, ten Budowniczy Mostów (Pontifex), jeszcze bardziej osłabił swój autorytet w niektórych środowiskach w Kościele, chcąc nie chcąc wprowadzając podział (co widać w reakcjach i komentarzach choćby niektórych biskupów). Może się mylę, ale stawiam, że w przyszłości ta śruba zostanie nieco poluzowana i NFRR uzyska więcej przestrzeni w Kościele. Na razie jest jak jest i najbliższy czas nie będzie łatwy. Zyskają znaczenie radykalizmy, a wraz z nimi pogarda. Wzajemna, dodajmy, bo równie nieuczciwe jak gorszące odsądzanie papieża od czci i wiary jest traktowanie tradycjonalistów jak śmiesznych dziwaków, członków jakiejś grupy rekonstrukcyjnej czy sekciarzy. Niektórzy dają temu paliwo, to prawda, ale wszędzie można natknąć się na niedojrzałość, egoizm, pychę czy próżność (sam nie jestem od tego wolny). Jedna wiara nas łączy, jeden Kościół, wreszcie: jeden Chrystus i wspólna troska o zbawienie, we wzajemnej miłości. Tej perspektywy nie wolno nam utracić.