W miarę jak atmosfera w Kościele gęstnieje, a spory o różnej tematyce nie cichną, pojawiają się głosy zwiastujące jego rychły upadek czy też jakiś rodzaj rozłamu. Mówi się nawet o „zapachu diabła”, który unosi się w powietrzu, dając poczucie, że coś niedobrego dzieje się z Kościołem. Jak więc jest naprawdę z tym kryzysem?
Niczego nowego nie stwierdzę, pisząc, że Kościół jest w kryzysie. Tyle że często wspomina się o tym tak, jakby dotychczasowe życie Kościoła katolickiego było sielanką i pasmem samych zwycięstw.
Już początki Kościoła były naznaczone trudami i cierpieniem. Zmaganie się z okrucieństwem Rzymu i licznymi prześladowaniami. Potem formacja kanonu i spór m.in. z gnostykami. Wejście w okres wieków ciemnych również nie należało do łatwych. Można by długo wymieniać. Rzecz w tym, że każda epoka, w jakiej przyszło nam żyć, miała swoje kryzysy.
W związku z powyższym nie ma powodu, by zakładać, że i dzisiaj Kościół nie boryka się z problemami. Jednocześnie nie można też popadać panikę, włącznie ze snuciem apokaliptycznych wizji końca. W pierwszej kolejności należy, jak w przypadku każdej trudnej sytuacji, określić problemy i warunki, w jakich się znajdujemy, oszacować ewentualne straty i potencjalne wyrzeczenia oraz – na czym w niniejszym artykule się skupię – przyjrzeć się możliwemu scenariuszowi porażki.
Geneza problemu
Pod pewnymi względami I połowa XX wieku przypomina trochę czarną śmierć. Nie w kwestii ofiar śmiertelnych, ale wpływu na ludzkość. Tak jak czarna śmierć doprowadziła do upadku złotych czasów średniowiecza, tak samo i dwie wojny światowe sprowadziły załamanie nowoczesnego stylu życia. W jego miejsce wszedł ponowoczesny (inaczej postmodernistyczny) styl życia. Cechuje się on nastrojami antykonserwatywnymi, chęcią zwalczania zastanego porządku oraz przełamywania coraz to nowych barier.
Jednak czy po horrorach obu wojen nie należałoby dokonać rewizji dotychczasowych metod organizacji życia osobistego, społecznego, politycznego i ekonomicznego? Z pewnością tak. Samo pojawienie się praw człowieka było wyrazem sprzeciwu wobec dwudziestowiecznego modernizmu oziębłego na godność i wolność ludzi. Nie zmienia to jednak faktu, że wraz z postmodernizmem przyszły także jego patologiczne odmiany, chcące bez uprzedniego namysłu dekonstruować dosłownie każdy zastany element porządku. Dekonstrukcji podlega więc wszystko. Od ustalonych norm etycznych, poprzez naukę, a na etyce, religii i duchowości kończąc. W natłoku analiz niefortunnie obrywa się nie tylko obyczajom mało istotnym (jak tradycyjne wesela), ale także tym kluczowym, jak umiarkowanie czy wierność.
Z tego tytułu Kościół przy okazji soboru watykańskiego II poczuł się niejako zobowiązany do odpowiedzi na gwałtownie zmieniający się świat. Zaproponowane wówczas zmiany były początkiem licznych sporów, które trwają aż do teraz.
Kto, z kim i dlaczego się kłóci?
Dwiema osiami konfliktu w Kościele są, jak się można domyślać, stronnictwo konserwatywne i liberalne. To pierwsze chce nie tylko zachować Kościół w niezmienionej formie, ale również – w bardziej skrajnych przypadkach – odwrócić (na ile to możliwe) zmiany wprowadzone przez Sobór Watykański II. Liberałowie zaś widzą sprawę zupełnie inaczej. Nie tylko chcą jeszcze większego otwarcia i nowoczesnego ekumenizmu, ale także kanonicznego podjęcia kwestii, które wymagałyby według wielu już nie tylko nagięcia dogmatów i zasad Kościoła, ale wręcz ich wyłamania. Dobrym tego przykładem są spory o święcenia kobiet, błogosławienie związków jednopłciowych czy nieortodoksyjne praktyki liturgiczne.
Pośrodku tego wszystkiego stoją umiarkowani lub niezainteresowani sporami wierzący, którzy po prostu chcą żyć. Ani nie chcą żadnych zmian, ani też nie zależy im na rozwiązaniach konserwatywnych. Oczywiście w ramach niniejszego podziału można by wyróżnić podgrupy, a nawet jeszcze inne stronnictwa, jednak dla uproszczenia przyjąłem powyższy model.
Prawdziwy konflikt i prawdziwy rozłam
Mylą się w mojej ocenie ci, którzy sugerują, że sam fakt istnienia stronnictwa liberalnego (lub konserwatywnego) jest przyczyną, dla której nastąpi rozłam. Podejmowanie jakichś tematów nie jest żadną zbrodnią i nie prowadzi do niezgody, a co najwyżej do dyskusji i dialogu. W normalnych warunkach Kościół pragnący przede wszystkim jedności będzie starał się zachować każdego wiernego w swoich szeregach, przekonując go do utrzymania wierności dogmatom wiary.
Co więc będzie prawdziwym tąpnięciem? Z pewnością jedno już nastąpiło w postaci swego rodzaju niepodległościowych dążeń Kościoła niemieckiego. Jednak prawdziwym konfliktem, takim realnym, w którym będą ofiary, będzie dopiero moment, gdy Kościół da się wmanewrować w wykluczający innych spór. Kluczowy będzie moment, w którym nastroje wiernych rozgrzeją się do tego stopnia, że jakikolwiek sprzeciw będzie przyjmowany jako sygnał, by zupełnie ignorować tych, którzy się z nami nie zgadzają.
Taki konflikt stanie się wówczas nieodwracalny, gdyż zburzona zostanie jedność Kościoła. W pewnym sensie niezgoda przenikająca do środka zepsuje go, zdegeneruje i uczyni podobnym do biblijnego opisu wieży Babel. Tylko że wówczas to nie Bóg pomiesza ludziom języki, ale sam Szatan.
Nadprzyrodzony aspekt niniejszej kwestii
Warto postawić jeszcze jedno pytanie: czy możemy mówić wprost o wpływach nadprzyrodzonych? Myślę, że nie tylko możemy, ale i powinniśmy. Zło osobowe – ciągle warto to przypominać – istnieje realnie. Nie są to jednak łyse, czerwonoskóre, rogate karły z widłami, ale niefizyczne istoty przypominające inteligentne siły „nie z tego świata”. Dobrze jest myśleć o takim złu jako złym powietrzu. Wiatr wieje tam, gdzie chce, a powietrze niezależnie od nas porusza się i zmienia. Jest nieuchwytne i wydaje się być wszędzie.
Podobnie z upadłymi duchami. Nie są w żadnym konkretnym miejscu, ale mogą je zajmować. Nie są zdolne nikogo kontrolować bez jego zgody, ale są zdolne rozszerzać swe wpływy w niewidoczny sposób – jakby jakaś niewidzialna, nienamacalna siła sprowadzała złych do większego zła, dobrych do rozpaczy i upadku, a letnich utwierdzała w ich szkodliwej bierności. Analogicznie jak Ducha Świętego kojarzymy niekiedy z podmuchem, z wiatrem – w kwestii tych przeciwników duchowych również należy przyjąć takie stanowisko.
Nie ma też powodu, by odrzucać przekonanie, że takie istoty byłyby niezdolne do swych uczynków również w Kościele. Szatan jest niewidoczny i chce takim pozostać. Dlatego również i jego wpływów należy szukać przede wszystkim tam, gdzie pozornie nic się nie dzieje. Zła należy szukać w pozorach dobra, a zwiastunów rozpadu i zarzewia konfliktu tam, gdzie wszystko wydaje się być na swoim miejscu.
Co więc dalej robić?
Obserwujemy dzisiaj rosnące spory światopoglądowe w Kościele. Wielu upatruje w nich czegoś złego i niepokojącego. W końcu kłótnie nie kojarzą się z niczym dobrym. Tyle że, jak już wspomniałem wcześniej, w Kościele zawsze ktoś z kimś się kłócił i nigdy nie było tak, że wszyscy żyli w ciszy, spokoju i bezwzględnym porządku.
To, co napiszę, jest dość surową oceną sytuacji, ale wierzę, że tak należy na to spojrzeć. Zarówno stronnictwo konserwatywne, jak i liberalne mogą być, i w pewnym sensie są, oba jednocześnie przyczynami rozkładu jedności Kościoła. Ani jedni, ani drudzy nie chcą niczego złego. Tradycjonaliści pragną zachowania pięknych tradycji, wzniosłej estetyki oraz nastawienia kontemplacyjnego. Liberałowie chcą pomóc otworzyć Kościół na nowe problemy społeczne. Jednak w ostateczności jedni i drudzy stają się coraz bardziej wykluczający wobec siebie nawzajem.
Nieuchronnie powstające bańki informacyjne i – potocznie mówiąc – kółka wzajemnej adoracji stają się początkami rozłamu. Zanika bowiem katolickość samego katolicyzmu, jego inkluzywność. Zamiast tego tworzą się ekskluzywne wspólnoty, które w nadziei przywrócenia tego, w co najbardziej wierzą, stają się początkiem rozpadu. Nie przez wzgląd na swoje dobre intencje, ale brak roztropności i nieuchronną ślepotę na zagrożenia. Tym się właśnie cechuje zasada dziel i rządź: jeżeli uda się poróżnić najbardziej aktywnych członków Kościoła, nietrudno będzie zawładnąć tymi biernymi i wprowadzić ich w błąd.