adeste-logo

Wesprzyj Adeste
Sprawdź nowy numer konta

Wesprzyj
Kultura, Miesięcznik, Wiara

Nadzieję oddaję ludziom

Od muzyki Ainurów, przez zdradę Melkora, do mrocznych otchłani Śródziemia. Od światłości, przez słabość, do głębokiej ciemności. Tak jawi się historia Ardy – świata z legendarium mistrza Tolkiena. Czy aby na pewno? Czy siły zła, tak przecież potężne i wszechobecne, ostatecznie zwyciężą? Czy może świat jest już potępiony? Czy nie ma dla niego nadziei?

Tolkien był katolikiem i to nie byle jakim. Przeżywał swoją wiarę bardzo świadomie. Katolicyzm traktował niezwykle serio, co wyraźnie widać po prześledzeniu jego życiorysu. Nie chcę się tu jednak rozwodzić nad codziennością oksfordzkiego profesora. Chcę za to, byśmy się razem pochylili nad jego dziełami, nad tym co nam zostawił, i wyciągnęli z tego wszystkiego wnioski. Czy odnajdziemy tam chrześcijańskie przesłanie? Sprawdźmy.

Ktoś, kto oglądał Władcę Pierścieni i na tym doświadczeniu zakończył wszelkie swoje relacje z twórczością J.R.R. Tolkiena może być zdziwiony. No bo jak to? Przecież w całej fabule nie ma ani krzty wiary, żadnego kultu, żadnej religii, żadnego Boga. To już Gra o tron ma więcej wspólnego z religią, niż ateistyczny świat Śródziemia. Otóż nie. Tak się składa, że Władca Pierścieni nie był „opus magnum” pisarza. Tolkien w rozmaitych dziełach stworzył cały świat wyobraźni. Świat spójny, sensowny. Świat, na który składają się przeróżne historie, języki, ludy, kultury, rasy. Świat mający swój początek. „Na początku był Eru” – od tych słów zaczyna się Silmarillion, księga opisująca dzieje Ardy od stworzenia aż do odpłynięcia ostatnich elfów do Valinoru. Eru Iluvatar jest Bogiem Śródziemia, stwórcą wszystkiego, co istnieje. Zatem – eureka – Śródziemie nie jest tak ateistyczne, jak się wydaje.

Bóg tam istnieje, acz zazwyczaj się o Nim nie mówi. Zresztą – nie ma takiej potrzeby. Potęga świata mistrza Tolkiena nie wynika z tego, co powiedziane wprost, ale z tego, co podskórne, z tego, co czytelnik bardziej wyczuwa niż faktycznie zauważa. Całe Śródziemie, wszystkie opisane historie, są w swoim przesłaniu do bólu chrześcijańskie. Nie mogą być inne właśnie ze względu na to, że ich autor żył tym, w co wierzył i tę swoją wiarę przelał na papier. Żaden z książkowych elfów czy ludzi nie wznosi modłów do Eru, nie uwielbia go z podniesionymi rękoma, nie składa ofiar. Robią to za niego wszystkie litery, sylaby i głoski, wszystkie opisy i wydarzenia, okładka i kolejne stronice dzieł mistrza, krajobraz Gór Mglistych i Shire’u, zieleń Fangornu i błękit nieba nad Rohanem.

W słynnym eseju O baśniach J .R.R. T olkien dokonał analizy baśni i przedstawił swoje ich rozumienie. Jednym z elementów baśni jest „eskapizm”, czyli ich zdolność do umożliwienia ucieczki. Nie jest to jednak ucieczka zła, rodzaj dezercji, ale raczej wyswobodzenie więźnia. Baśnie pozwalają uciec od hałasu, smrodu, bezwzględności i krakowskiego smogu. Pozwalają uciec od własnego głodu, pragnienia, ubóstwa, bólu i smutku. Największą jednak ucieczką człowieka od zawsze (i na zawsze) jest (była i będzie) ucieczka od śmierci. Każda prawdziwie doniosła opowieść skupia się na walce życia ze śmiercią. Nieważne czy to Voldemort tworzący horkruksy, czy trzej bracia posiadający insygnia śmierci, czy Jon Snow zabijający umarłych, czy może z kolei Rebelianci niszczący Gwiazdę Śmierci – Wielka Baśń opiewa czyny ludzi uciekających przed śmiercią. Wszystkie takie ucieczki wynikające z opowieści są rodzajem pociechy. Słuchający lub czytający baśń ma możliwość doświadczenia rzeczy niemożliwych w normalnej, szarej rzeczywistości. Nie chodzi tu jednak tylko o dobre samopoczucie wypływające z wyobrażenia sobie czegoś nieosiągalnego. Sercem legendy, jej siłą napędową jest – jakkolwiek banalnie to zabrzmi – szczęśliwe zakończenie. Jeśli opowieść ma być kompletna, musi takowe zawierać. O ile tragedia jest – zdaniem Tolkiena – najwyższą funkcją dramatu, o tyle baśń ma właściwość zupełnie odwrotną. Mistrz nazywa ją „eukatastrofą”, czyli „szczęśliwą katastrofą”. Eukatastrofa nie jest właściwie ucieczką, lecz nagłą i cudowną łaską. Nie przekreśla smutku i cierpienia, ale – paradoksalnie – wynika z nich. Jest radością spoza tego świata przemieniającą mroki w światło. Jest Ewangelią.

Wyobraź sobie, że przenosisz się do świata przedstawionego w twojej ulubionej książce, że nagle to wszystko staje się prawdziwe. Czujesz tę radość? Potrafisz sobie ją wyobrazić? To teraz uświadom sobie, że zapowiedzi Starego Testamentu stały się prawdą w Jezusie Chrystusie, że Ewangelia jest w swojej istocie opowieścią o wielkiej eukatastrofie ludzkości, historią całkowicie realną i niezaprzeczalnie prawdziwą. W tym sensie nie tylko baśń zawiera w sobie Ewangelię, ale i na odwrót. Tolkien twierdził, że Ewangelia ma w sobie opowieść zawierającą całą istotę baśni. Nie miał tu na myśli tego, że Ewangelia jest fikcją – broń Boże! Chodziło mu raczej o fakt dużo bardziej doniosły. Oto historia zupełnie niewyobrażalna stała się prawdą. Słowo stało się ciałem, Stwórca stał się człowiekiem. Bóg się rodzi, moc truchleje, ogień krzepnie, blask ciemnieje. Wcielenie było eukatastrofą dziejów, a zmartwychwstanie eukatastrofą wcielenia – „niespodziewaną łaską spoza świata”. Taki stan rzeczy nie doprowadza jednak do zniesienia legend i baśni, ale uświęca je. Legendy stały się święte przez uczestnictwo w Najświętszej Historii, przez swoje szczęśliwe zakończenie. Przez dawaną nadzieję.

Wróćmy jednak do dzieła niewątpliwie najbardziej znanego. Wiele osób zastanawiało się, kto jest głównym bohaterem Władcy Pierścieni. Jedni obstawiali, że to Frodo, inni skłaniali się ku wskazaniu na Aragorna. Ostatecznie wątpliwości rozwiał sam Tolkien, który za głównego bohatera swojej książki uważał Sama Gamgee. A co jest głównym tematem słynnej trylogii? Wojna o pierścień? Historia członków Drużyny Pierścienia? Dzieje upadku Saurona? Nie. Przedmiotem opowiadania tak naprawdę jest nadzieja. Nadzieja, która jest nawet tam, gdzie nikt jej już nie widzi. Nadzieja, która utrzymywała Froda przy życiu i pomagała mu wypełnić misję. Nadzieja, która jednak nie opuściła stepów Rohanu. Nadzieja, która przywróciła dawną chwałę Theodenowi. Nadzieja, którą porzucił Denethor, co skończyło się dla niego szaleństwem i śmiercią. Nadzieja jest w końcu siłą napędową poczynań Gandalfa, głównego „spiritus movens” wyprawy do Mordoru i wielu innych dzieł składających się na zwycięstwo nad siłami ciemności.

Istnieje jednak pewna nić na gobelinie historii Śródziemia, która o nadziei mówi tak, jak żadna inna, do tego stopnia, że nawet jej główny bohater ma na imię „Nadzieja”. Jest to historia Aragorna, potomka upadłego króla Isildura, który to dał się zwieść pierścieniowi. Isildur – klasycznie – wbił się w pychę i upadł niedługo po swoim wielkim zwycięstwie nad Sauronem. Rodziły się i umierały kolejne pokolenia jego następców. Ich królestwo karlało, rozpadało się, doświadczało wewnętrznych konfliktów, w końcu przestało istnieć. Pozostała mała grupka „Strażników”, a pośród nich linia potomków królów. Ostatni z nich po przedwczesnej śmierci ojca – ostatniego wodza Dúnedainów – zamieszkał z matką w Rivendell pod opieką znanego z Władcy Pierścieni i Hobbita mistrza Elronda. Prawdziwe imię chłopca zatajono, nadając mu nowe – Estel, czyli „nadzieja”. Estel, ostatni potomek skarlałego rodu z Północy, odważył się na istne szaleństwo. Zakochał się w Arwenie, córce Elronda, który to oświadczył, że odda mu swoją córkę tylko jeśli ten zdoła zostać królem Gondoru i Arnoru. Sytuacja beznadziejna, nieprawdaż? A jednak! Po wielu latach cierpliwej pracy, wielkich dzieł i bohaterskich czynów Estel – czy raczej Aragorn – osiągnął to, czego pragnęło jego serce. Niepozorny Obieżyświat, poznany przez hobbitów w Bree jako wędrowiec w znoszonych szatach, na koniec „Władcy Pierścieni” jest królem. Stało się tak, jak zapowiadał wiersz: „Nie każde złoto jasno błyszczy; nie każdy błądzi, kto wędruje; nie każdą siłę starość niszczy; korzeni w głębi lód nie skuje. Z popiołów strzelą znów ogniska i mrok rozświetlą błyskawice; złamany miecz swą moc odzyska; król – tułacz wróci na stolicę”. Istna katastrofa. Eukatastrofa.

Zobacz też:   Czy następca Franciszka będzie urzędował w metaverse?

Kiedy – będąc w czwartej klasie – pierwszy raz czytałem tolkienowską trylogię, traktowałem ją po prostu jako dobrą książkę. Naiwnie i idealistycznie nie dostrzegałem pewnych mechanizmów, które w naszej, nieco drapieżnej rzeczywistości funkcjonują jednak trochę inaczej. Sam Tolkien pisał, że gdyby do wojny o pierścień przyłożyć normy i zasady naszego świata, to Saruman niewątpliwie sam stworzyłby swój własny pierścień, Gondor by upadł, a zło zwyciężyłoby. Jaka jest więc naczelna zasada przedstawionego świata? Dopiero z czasem dostrzegłem, że właściwie całe legendarium stworzone przez profesora jest jakby zbiorem przeplatających się przypowieści, w których każdy – zależnie od swojej aktualnej sytuacji – może się odnaleźć. Każdy może znaleźć takiego bohatera, którego historia stanowi metaforyczną ilustrację konkretnego stanu duszy. Odgradzasz się od problemów świata i zamykasz w światku własnej duchowości? Uważaj, bo możesz podzielić losy króla Turgona. Twierdzisz, że pycha jest twoją główną wadą? Zapoznaj się z historią Feanora lub Ar-Pharazona. Mnożą się przed tobą przeciwności? Spójrz jeszcze raz na Aragorna. Do mnie osobiście najmocniej przemawiają dwie postacie: Bilbo Baggins i Król Theoden. Ten pierwszy był hobbitem, w którym ścierały się ze sobą dwie natury: amatora własnego domu i poszukiwacza przygód. Wybrał (zdawałoby się, że ostatecznie) bezpieczniejszą opcję – ciepłą, hobbicką norkę i regularne posiłki. Druga część jego duszy została stłumiona, realizując się jedynie w długich spacerach i zamiłowaniu do bohaterskich opowieści. Jednak pewnego dnia przyszedł do niego Gandalf i „wkręcił” go w wielką przygodę, która zawiodła biednego Bilba aż pod Samotną Górę i z powrotem. Odnajduję się w tej historii, ponieważ sam swego czasu odnalazłem spokój we własnym domku zbudowanym z książek, opowieści i niesamowitych historii, ale w końcu przyszedł Bóg (którego typem w Śródziemiu jest właśnie Gandalf) i wysłał mnie na prawdziwą przygodę. Wysłał mnie na duchowe zmagania z samym sobą podczas formacji seminaryjnej. Wysłał do harcerstwa na wędrówki po górach, spanie pod gołym niebem w środku lasu i mycie w zimnym strumieniu. Chwała Mu za to. Drugą postacią jest Theoden, z którym również wielu z nas może się z pewnością w jakimś stopniu utożsamiać. Dobry król stopniowo omotany przez nieprzyjaciela. Zaczęło się niewinnie, od jednego podszeptu, od pochlebstwa ze strony sługi, który z czasem stał się najbardziej zaufanym doradcą i doprowadził swojego władcę do ubezwłasnowolnienia. Znamy to, prawda? Tak działa grzech. Z początku delikatnie, niby nic złego się nie dzieje. Z czasem pokusa może stać się jedynym słyszalnym przez nas głosem, jedynym doradcą, naszym Grimą Gadzim Językiem. Co wtedy zrobić? Czy jest wyjście z takiej sytuacji? Król Rohanu miał szczęście – interweniował Gandalf. Otworzył drzwi pałacu, wyprowadził króla na światło, pozwolił mu oddychać świeżym powietrzem i przegnał fałszywego doradcę, sączącego jad w uszy słuchających go. I my w takiej sytuacji potrzebujemy interwencji. Musimy dać się poprowadzić Bogu z ciemności grzechu do światła prawdy, przejść przez drzwi sakramentu pokuty i pojednania. Odetchnąć powietrzem łaski uświęcającej.

Z jednego z pierwszych numerów „Adeste” można było się dużo dowiedzieć o świętości, o tym, że wszyscy jesteśmy do niej powołani i że nawet teraz otaczają nas święci – tacy nasi, powszedni, acz wielcy święci. Jedną z takich osób jest J.R.R. Tolkien. Gorliwy katolik, wzorowy mąż i ojciec, uczciwy przyjaciel. Twórca świata przesiąkniętego chrześcijańskim, ba, katolickim wręcz duchem. Co i rusz w środowisku fanów pisarza pojawiają się postulaty (niestety często mocno nieformalne) odnośnie do beatyfikacji mistrza. Nie trzeba daleko szukać – niedawno na KUL-u miało miejsce sympozjum poświęcone Tolkienowi „Dzieło zasadniczo religijne i katolickie?”, rozpoczęte mszą w intencji beatyfikacji oksfordzkiego profesora. Niestety na razie jedynym osiągnięciem takowych prób jest zatwierdzenie modlitwy o cud za wstawiennictwem Tolkiena. Modlitwę tę przetłumaczyli fani działający przy portalu „Elendilion”, a brzmi ona następująco: „Błogosławiona Trójco, dziękujemy Ci za tę łaskę dla Kościoła, jaką było życie Johna Ronalda Reuela Tolkiena i za to, że dopuściłaś, żeby poezja Twojego Stworzenia, misterium Pasji Twojego Syna i symfonia Ducha Świętego zaświeciła blaskiem poprzez niego i przez jego twórczą wyobraźnię. Ufając w pełni w Twoje nieskończone miłosierdzie i w matczyne orędownictwo Maryi, dał nam on żywy obraz Jezusa, Mądrości Wcielonego Boga, a także ukazał nam, że świętość jest niezbędną miarą zwykłego chrześcijańskiego życia i jest drogą dla osiągnięcia wiecznej komunii z Tobą. Daj nam, przez jego orędownictwo, zgodnie z Twoją wolą, te łaski, o które prosimy, z nadzieją, że będzie on wkrótce zaliczony do społeczności Twoich świętych. Amen”.

Masz doła? Trudną sytuację? Wszystko jest bez sensu? Czujesz, że już nie dasz rady? Możesz spróbować poszukać nadziei w twórczości mistrza Tolkiena. Albo lepiej – zanurz się w eukatastrofie ludzkości, eukatastrofie wcielenia. Zaufaj Zmartwychwstałemu. Powierz się Temu, na którego przyjście czekaliśmy podczas adwentu, a dasz radę wypełnić powierzoną ci misję: jak Frodo niosący pierścień do Mordoru, jak Aragorn wypełniający swoje przeznaczenie, jak Gimli i Legolas kroczący wspólnie drogą przyjaźni, jak Faramir postępujący według tego, co słuszne. Dasz radę. Przecież Pan powiedział: „Wystarczy ci mojej łaski. Moc bowiem w słabości się doskonali” (2 Kor12, 9).

Adeste promuje jakość debaty o Kościele, przy jednoczesnej wielości głosów. Myśli przedstawione w tekście wyrażają spojrzenie autora, nie reprezentują poglądów redakcji.

Stowarzyszenie Adeste: Wszelkie prawa zastrzeżone.

Podoba Ci się to, co tworzymy? Dołącz do nas

1 komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site is protected by reCAPTCHA and the Google Privacy Policy and Terms of Service apply.

The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.