
Ś.p. Ksiądz Sławomir Grzela (z lewej) ze swoim przyjacielem, Ks. Dawidem Tyborskim.
Ś.p. Ksiądz Sławomir Grzela (z lewej) ze swoim przyjacielem, Ks. Dawidem Tyborskim.
Wiele razy próbowałem zacząć ten tekst. No bo jak opisać przyjaźń? Jak zdefiniować porozumienie serc? Jak ująć jedność eucharystyczną kapłanów? Wiem jedno – wdzięczność mojego serca przynagla mnie do dania świadectwa o człowieku, który przez lata był moim przyjacielem. O człowieku, który wyprzedził mnie w biegu do Królestwa Niebieskiego. Wdzięczność wobec Boga domaga się, aby złożyć świadectwo życia o Jego kapłanie – śp. ks. Sławku Grzeli.
Początki
Poznałem Sławka na pielgrzymce Tradycji Katolickiej (biało-czarno-czerwona z Warszawy), kiedy obaj byliśmy na początku formacji seminaryjnej. Poznaliśmy się dzięki mszy trydenckiej i ona też stała się częstym pretekstem naszych spotkań. W Sławku liturgia tradycyjna budowała wiarę i ją pogłębiała. Dla mnie była źródłem nawrócenia i odkrycia piękna Kościoła katolickiego na nowo. Ona rozpaliła w nas miłość do Eucharystii, wzmacniała potrzebę adoracji oraz przyjmowania naszej wiary konkretnie i na serio. I chociaż to górnolotnie brzmi, nie przeszkadzało nam to całymi dniami zanosić się śmiechem, dzielić się różnej wagi humorem, także ciężkim dowcipem eklezjalnym.

W ogóle Sławek znany był z tego, że rozśmieszał każdego. Ilość dowcipów, anegdot, gagów, żartów sytuacyjnych była równie imponująca jak długość łacińskich psalmów w starym brewiarzu przez Sławka odmawianym. Humor go nie opuszczał nawet w czasie cierpienia, choroby. Był tylko inny, radośnie wykorzystujący fakt choroby w lekki sposób. Kiedy sytuacja w domu robiła się nerwowa, potrafił rozładować ją zdaniem: „Mamo, nie denerwuj się, ja tylko umieram”. Ze wszystkich schodziło wtedy powietrze. Czasem kiedy przechodził obok mnie, ze wzrokiem urwisa, mówił specjalnie, żebym usłyszał: „idzie rak, nieborak”, śmiejąc się sam do siebie.
Sutanna
Gdybym miał podać trzy zewnętrzne atrybuty Sławka to z pewnością będą: sutanna, gitara i manipularz. Sutanna była jego domem. Szczerym sercem Sławek szukał okazji do tego, by sutannę założyć, o wiele bardziej, niż ją zdjąć. Rozumiał jej duchowe znaczenie i piękno, rozumiał, że jest również nauką i krzyżem. Autentycznie żył tym, co ona oznacza. W tej gorliwości również wspierał mnie i w tej kwestii dużo mu zawdzięczam. Ukochał ten znak życia tylko dla Chrystusa i chciał być jego świadectwem w świecie.

W świecie, który usuwa znaki przypominające o Bogu, wśród księży rezygnujących z tego cudownego znaku, Sławek z miłością trwał przy sutannie. Nie z powodu pychy czy wygody, ale z miłości do Chrystusa, któremu się oddał.
Gitara
Sławek i gitara to była para idealna. Jako sercem oddany harcerz grał i śpiewał nie tylko pieśni patriotyczne, ale również religijne, oazowe, poezję śpiewaną. Znany był głównie w towarzystwie z zabawnych szantów, a już w ogóle z Morskich opowieści. Potrafił do nich na bieżąco tworzyć nowe zwrotki, z reguły związane z panującą dokoła niego sytuacją. Gitara towarzyszyła też jego modlitwie osobistej. Ostatni raz słyszałem gitarę Sławka pośrodku walki z chorobą, kiedy zgodził się trochę dla mnie pograć.
Jakoś tak naturalnie zeszło na gitarowe powołaniowe hity z czasów naszych obłóczyn: Boże, powołałeś mnie, Jeśli to Twój głos, mój Boże… i jakoś tak pojawiły się nam łzy w oczach. Nie były to jednak łzy żalu czy smutku, ale łzy radości z powołania i oddania życia Bogu. Pomimo dramatycznej walki z chorobą czy świadomości wspólnego czasu, który gdzieś niedługo miał swój kres.
Pomimo tego, że wszystko dokoła nas mówiło o beznadziejności sytuacji, w której był Sławek, to takie momenty wlewały w serce „nadzieję pełną nieśmiertelności”.
Ołtarz
Dokładność i precyzja w liturgii to były znaki rozpoznawcze ks. Sławomira Grzeli. Nie pamiętam już, kto to powiedział, ale słowa te uważam za bardzo prawdziwe: „Poznasz wiarę kapłana po jego odprawianiu Mszy Świętej”. I widać było, że Sławek miał wiarę głęboką, osadzoną na misterium zbawczym Chrystusa, która wyrażała się przez piękno liturgii i adoracji.
Kiedy choroba sprawiła, że Sławek mógł celebrować święte misteria już tylko w domu, zadbał o to, żeby wszystko było jak najpiękniejsze i najgodniejsze. Kompletował szaty liturgiczne, zorganizował portatyl, przygotowywał każdą Mszę Świętą z wielką starannością, prał bieliznę kielichową itd.
Msza Święta była zdecydowanie w centrum jego codzienności. Kiedy przyjeżdżałem do Sławka na kilka dni, zawsze pierwszym z pytań było: „o której odprawiamy Mszę Świętą”. I reszta dnia była do tej Eucharystii dostosowywana. Również Sławek pilnował, żeby przed każdą Mszą było modlitewne przygotowanie, a po celebracji – dziękczynienie.
Chociaż to było bardzo trudne, Sławek walczył o możliwość adoracji Najświętszego Sakramentu. I wpatrywał się w Chrystusa Eucharystycznego, który dawał mu siły do walki z rakiem, ale najważniejsze – do przyjmowania woli Bożej. Z Eucharystii Sławek brał życie, siły do walki z chorobą, czerpał nadzieję i to ona w głównej mierze go podtrzymywała.
Kiedy zdarzały się dni, że Sławek nie mógł odprawić Mszy Świętej, ze łzami w oczach i czasem łamiącym głosem skarżył się mi, że nie jest mu dane być przy ołtarzu.
I to jest miłość do Eucharystii, którą zawsze u niego podziwiałem.
Manipularz
Mówiąc o miłości Sławka do Eucharystii, nie można pominąć tradycyjnej liturgii, w której Sławek był rozkochany. Celebrował często i chętnie w nadzwyczajnej formie rytu rzymskiego. Dlatego znak rozpoznawczy Sławka stanowi dla mnie manipularz, o którym nawet pisał piosenki na naszych wspólnych warsztatach liturgicznych w 2012 roku.
Skoro Eucharystia jednoczy Kościół, ten walczący, ten triumfujący, ten cierpiący w czyśćcu, to mam świadomość, że za każdym razem, kiedy składam Najświętszą Ofiarę, Sławek też jest niedaleko ołtarza, blisko mnie. Blisko mojego serca.

Bojowanie serca
Tak, były trudne i złe momenty. Rozpaczy, buntu, niezgody, żalu z powodu uciekającego życia. W jego chorobie i walce nie było za wiele z tkliwej mistyki, ale za to było prawdziwe bojowanie dla wiary i zaufanie Bogu. Czasem Sławkowi wydawało się, że nie da już rady, że to już za dużo, ale potem chwytał za krzyż, za różaniec. Chwytał się mocno Chrystusa i jakoś udawało się iść dalej.
Pamiętam, jaką niesamowitą przemianę Pan Bóg uczynił w naszej przyjaźni, kiedy Sławek dowiedział się o nowotworze jelit z przerzutami. Natychmiast dobry Bóg ją pogłębił i wypełnił miłością oraz duchowym, ścisłym braterstwem. Na początku było i łzawo, i trudno, bo każde nasze pożegnanie mogło być ostatnie, więc długi uścisk, łzy w oczach. Potem już był pokój serca i świadomość, że jak nie tutaj, to zobaczymy się tam, gdzie nas wzywa Ojciec Niebieski, że nigdy się na długo, tak naprawdę, nie rozstaniemy.
Sławek potrafił wbrew rozpaczy i beznadziei walczyć o wolę Bożą. I choć przyjmowanie jej było bardzo trudne: pogodzenie się z chorobą nowotworową i przyjęcie faktu, że do śmierci nie można już nigdy niczego zjeść (ostatnie miesiące Sławek był karmiony dożylnie), było to dla niego czymś ekstremalnym, odnalazł drogę do tego, aby nie przestawać być szczęśliwym. Wcale nie było to ani łatwe, ani oczywiste. Pomimo licznych leków przeciwbólowych, oczywistej słabości ciała i ogromnego cierpienia, główną walką Sławka nie była wcale walka z chorobą. Była nią walka o wierność i stałość na modlitwie.
Walka o to, żeby pomimo bólu nie opuszczać ani jednej godziny brewiarzowej, walka o różaniec, codzienny apel jasnogórski, zbieranie siły na Mszę Świętą.
To czyniło z Niego człowieka skupionego na niezwykłej więzi z Panem Jezusem, którego odkrywał jako opuszczonego w ogrójcu i sercem często Mu towarzyszył. Był prawdziwym przyjacielem Chrystusa cierpiącego. A najważniejsza zdolność, którą z tej więzi wyciągał to nie tyle siła do walki, co umiejętność kochania.
Siostra Śmierć
Pewnego dnia, tak po przyjacielsku, trochę żartobliwie, Sławek zaczął planować swój pogrzeb. Dzień przed pierwszą operacją szukaliśmy fioletowego ornatu, w którym finalnie został pochowany.
W czasie jednej z moich wizyt, które były zawsze trochę dla mnie rekolekcjami, mówił, że byłoby fajnie, gdybym powiedział u niego na pogrzebie kazanie.
Potem, po długiej walce, mówił, że już chce iść do Pana Jezusa, że już chce do Niego odejść. Pod koniec października Sławek wrócił z chemii i wrócił z niej osłabiony. Następnego dnia mówił, że woła go Pan Jezus i musi do Niego iść.
W godzinie miłosierdzia poprosił o księdza i przyjął namaszczenie, spowiedź i wiatyk. Wieczorem zawołał mocnym głosem tatę, przytulił się do niego i umarł mu w ramionach. Tak odszedł do Chrystusa mój przyjaciel, kapłan, w wieku 29 lat, po krótkiej, ale gorliwej służbie Bożej.
Pewnie nie ująłem tego, co najważniejsze, może można było to lepiej napisać, ale to po prostu moje świadectwo o ks. Sławomirze Grzeli, kapłanie, przyjacielu, harcerzu. Jestem przekonany o świętości jego życia, szczególnie w ostatnim etapie.
Serce, kierowane wdzięcznością do Pana Boga, każe mi złożyć to świadectwo. Wiem, że wiele osób prywatnie prosi już Sławka o wstawiennictwo u Boga. Robię to też i ja. Sławek w oczach wielu, w moich oczach, sercu i rozumie umarł w opinii świętości. I pragnę o tej świętości zaświadczyć.
Ks. Sławomirze – wstawiaj się za nami! +
Dziękuję Bogu za Ciebie.
Czytałam to ze łzami w oczach.
Po prostu cały Sławek.
Pamiętam jak prowadził mnie na Jasną Górę kiedy już iść nie mogłam, gdy przypominał o wadze sakramentu przed ślubem, którego był światkiem i jak negocjował datę chrztu córki, bo koniecznie chciał być przy niej w sutannie.
Jak już w czasie choroby chrzcił najmłodszego w Wielkim Poście na kazaniu śmiejąc się, że tak być nie może 😉
Może jakieś wspólnie zebrane świadectwa o nim?Mamy sporo listów, dedykacji, zdjęć.
Dla mnie on już jest Świętym.
Dziękuję za to Świadectwo. Nie znałam Ks. Sławka, ale w dzisiejszych czasach, gdy autorytet kapłana jest tak bardzo deprecjonowany – jest wzorem do naśladowania
Pamiętam ks. Sławka z naszych wspólnotowych spotkań. Zawsze uśmiechnięty, życzliwy i profesjonalnie przygotowany, chętny do pomocy kiedy ktoś jej potrzebował. W Jego posłudze zawsze było widaćpełne skupienie i doskonałe przeżywanie zarówno nauczań, nabożeństw czy spowiedzi świętych. Dla nas wszystkich był nie tylko księdzem, ale i przyjacielem, wczuwającym się w sytuacje i problemy drugiego człowieka. Wielokrotnie mimo zmęczenia wieloma obowiązkami podejmował kolejne wyzwania. Jego umiłowanie Boga i ludzi powinno być wzorem zwłaszca dla młodych ludzi, poszukujących sensu życia. Oby takich kapanów było jak najwięcej.
Ostatnia scena jest bardzo piękna i wzruszająca, porusza mnie ile jest w niej miłości taty i syna. Jednocześnie ile ma wydźwięku to przejście z ramion taty do… ramion Taty. Dziękuję ks. Dawidzie, taka przyjaźń jest wielkim błogosławieństwem!
Pierwszą mszę trydencką odprawiłem w Kuczborku. Sławek mi do niej służył, potem się „zamieniliśmy”. Drugi raz w Kuczborku odprawiałem jego pogrzeb. Wierzę, że do tej mszy Sławek asystował po „drugiej stronie ołtarza”
Piękne świadectwo ks. Dawidzie. ❤️
nadzwyczajnej formie rytu rzymskiego. Co to takiego ?? To jakaś nazwał własna?
To oficjalna nazwa Mszy Świętej zwanej trydencką, Benedykt XVI określił ją w dokumencie Summorum Pontificum właśnie tą nazwą.
Dzięki za świadectwo.
Wzruszyłam się. Piękny tekst i Świadectwo świętości.
Takich Kapłanów potrzebują wierni.?.
Dziękuję ❤
nadzwyczajnej formie rytu rzymskiego.
Dziękuję za to piękne świadectwo. Dziękuję Bogu że dał mi poznać w życiu ks. Sławka. Jego życie, choroba i śmierć to prawdziwe rekolekcje edla każdego. ????
Dziękuję za to świadectwo. Tak, Sławek był świętym kapłanem i człowiekiem. Widok Jego po odejściu i pierwsze skojarzenie – to bijąca od Niego czystość. Ks. Sławku, wstawia się za nami..
Księże Dawidzie, jesteś orędownikiem pewnej świętości… Bóg zapłać Tobie, za wskazanie mi drogi… pewne wartości… zwrócenie uwagi na pewną przyjaźń…