
Po wizycie na południu USA przyszedł również czas na odwiedzenie północy. W końcu gdzie, jak nie tam, szukać śladów polskości na amerykańskiej ziemi?
O, amerykański tyglu kulturowy! Jakiego języka nie można tu usłyszeć, jakiej kuchni nie skosztować, jakiej kultury nie doświadczyć? Podobno w samym Nowym Jorku mówi się ośmiuset językami, a to przecież czterokrotnie więcej, niż jest państw na świecie!
Jest jednak taka kultura, taki język, taka kuchnia, słowem – taki naród, którego obecności chciałem tu doświadczyć najbardziej. Mowa oczywiście o narodzie polskim.

Szacuje się, że w Chicago mieszka około stu osiemdziesięciu tysięcy Polek i Polaków. To mniej więcej tyle samo co w Kielcach, a zarazem ponad sześć procent całej populacji tego trzeciego co do wielkości miasta USA. Nic więc dziwnego, że polskie akcenty można tu znaleźć w wielu miejscach.
Najwięcej jest ich oczywiście w „polskiej dzielnicy”, parę mil na zachód od centrum. Znajdziemy tu m.in. polskie sklepy, księgarnię, sklep z pamiątkami, zakłady fryzjerskie czy inne punkty usługowe. Prężnie działają polskie parafie. W polskiej restauracji można z kolei zjeść fantastyczny żurek, pierogi czy zapiekankę.

Co poza tym? Niestety, zwiedzania nie ułatwiła mi pogoda, która była tego dnia wyjątkowo nieprzyjemna. Od rana padało, więc spacer po centrum ograniczyłem do absolutnego minimum. Szczyty drapaczy chmur ginęły w gęstej mgle, co było jednak całkiem ciekawym doświadczeniem, zupełnie odmiennym niż zwiedzanie Manhattanu w pięknym słońcu. W każdym razie Chicago zapamiętam jako miasto tajemnicze.
Nieco lepiej było wieczorem, dzięki czemu zaplanowany wcześniej rejs po rzece Illinois mogłem przetrwać zmarznięty, ale przynajmniej suchy. A było warto, ponieważ centrum Chicago nabiera z tej perspektywy zupełnie innego charakteru. Przewodnik obrazowo stwierdził, że rzeka przepływająca przez miasto jest zawsze architektonicznym kanionem, który, jeśli dobrze się go zagospodaruje, może zachwycać nie mniej niż imponujące kaniony stworzone przez naturę.
Niezwykła jest historia Chicago. Nazwa miasta pochodzi z języka Indian i oznacza dziką odmianę cebuli. Jeszcze w latach trzydziestych dziewiętnastego wieku Chicago było malutką, liczącą zaledwie trzystu pięćdziesięciu mieszkańców osadą, która ledwie w ćwierć wieku rozrosła się do największego miasta tej części Stanów Zjednoczonych. Wpływ na rozwój miasta miało otwarcie kanału łączącego jezioro Michigan z rzeką Missisipi. Chicago stało się wówczas ważnym punktem szlaku wodnego łączącego wielkie jeziora i Kanadę z Zatoką Meksykańską.

W latach trzydziestych dziewiętnastego wieku w mieście zaczęli się pojawiać również pierwsi Polacy – weterani powstania listopadowego. Tak rozpoczęła się historia tego chyba największego skupiska Polonii w historii świata, której częścią w późniejszych latach stali się również moi dziadkowie i tata.
Jedna z polonijnych piosenek opowiada o Chicago w następujący sposób:
„Piękne jest miasto Chicago,
Milion świateł tam lśni
Lecz wolę ciebie, Warszawo,
Nawet w pochmurne dni”.
Ja, mając taki wybór, chyba wolę jednak Chicago, choć do Krakowa to mu daleko.
W kolejnym wpisie z serii Zapiski z Nowego Świata przyjrzymy się bliżej krainie wielkich jezior. Adios!