
Amerykańskie Południe. Dixieland. Kraina z książek Marka Twaina i Johna Grishama czy Forresta Gumpa. Miejsce narodzin tak wielkiej ilości fantastycznej muzyki, że aż trudno byłoby wymieniać. Tak, po Waszyngtonie po prostu musiałem skierować się na południe. Yee-haw!
O, amerykańska religijności! Ile masz oblicz i jaka potrafisz być różnorodna! To żywiołowa i roztańczona, to znów spokojna i metodyczna. Zawsze inna – jak i całe Stany Zjednoczone. A do tego widoczna i prezentowana z dumą!
Tak, to prawda – religijność w Stanach, choć często pojmowana inaczej niż w Polsce, jest jednak bardzo widoczna. Pierwsze jej oznaki towarzyszyły mi już od początku, kiedy to zorientowałem się, że praktycznie w każdym punkcie mojej drogi jestem w stanie złapać jakieś chrześcijańskie radio. Od Virginii zacząłem z kolei zwracać uwagę na mijane billboardy. „Bóg Cię kocha!”, „Szukasz Boga? Zadzwoń!”, „Aborcja przerywa bicie małego serca!”, „Jezus żyje, ponad wszelkie racjonalne wątpliwości” – to tylko niektóre z haseł, które akurat zapamiętałem.
Virginia krajobrazowo przypominała mi nasze Beskidy. Przeciąłem ją jednak dość szybko, omijając przy okazji obie Karoliny i Georgię. Powód jest prosty – Karoliny znam fajniejsze w Polsce, a Georgię na Kaukazie, ze stolicą w Tbilisi.
Znacznie ciekawiej zrobiło się po wjeździe do Tennessee. Stan ten nieprzypadkowo nosi przydomek „the music State”. W końcu to właśnie tu można doszukać się źródeł i centrów przynajmniej dwóch gatunków muzycznych – country i rock and rolla.

Za stolicę country uchodzi miasto Nashville. I trzeba przyznać, że tutejszy Broadway faktycznie nigdy nie zasypia, a skoczna kowbojska muzyka dudni tak samo w dzień, jak i przez całą noc. Aspirujące zespoły szukają sławy i poklasku w dziesiątkach tzw. honky-tonków, czyli barów specjalizujących się w country, whisky i wędzonych mięsach.
Zapach wędzonki jest zresztą kolejnym motywem przewodnim Południa. Ale to miła odmiana po miastach Północy, które najczęściej śmierdzą… mówiąc wprost, zielskiem, czasem z domieszką moczu.
Nie mogłem nie zahaczyć również o Alabamę, opisywaną w znanej piosence jako „słodki dom”. Tu natężenie wspomnianych religijnych billboardów osiągnęło szczyt, ale to mnie akurat nie zaskoczyło. To w końcu serce tzw. pasa biblijnego, czyli konserwatywnego obszaru Stanów, dość mocno zresztą pokrywającego się z obszarem Skonfederowanych Stanów Ameryki z czasów wojny secesyjnej.

Podobnie jest zresztą w sąsiednim Missisipi, które odwiedziłem, podążając tropem Elvisa Presleya. To właśnie tu, w niedużym mieście Tupelo, można bowiem odwiedzić miejsce jego narodzin. Oprócz rodzinnego domu króla rock and rolla znajdziemy tu także kościółek, do którego chodził jako mały chłopiec i w którym śpiewał pieśni religijne.
Tak, nie każdy o tym wie, ale Elvis swoją karierę zaczynał właśnie od pieśni religijnych. Muzeum w Tupelo przypomina jednak o tym fakcie w dość osobliwy sposób. Odwiedzający mogą bowiem wziąć udział w „nabożeństwie” z Elvisem. Polega ono na tym, że okna kościółka zasłaniane są ekranami, na których wyświetlana jest aktorska inscenizacja nabożeństwa z lat czterdziestych, z małym Elviskiem w roli głównej.

Tak, siedząc w protestanckim kościółku gdzieś w Missisipi pośród grupki Amerykanów klaszczących i śpiewających piosenki razem z wyświetlanym na ekranie dziesięcioletnim Elvisem, zacząłem się zastanawiać, jak właściwie się tu znalazłem. Ale nad Południem chyba nie ma co się zastanawiać. Trzeba się nim cieszyć.
Dlatego pozdrawiam muzycznie i gorąco (tak, temperatura potrafi tu przekraczać trzydzieści pięć stopni) i już teraz zapraszam na kolejne teksty z serii Zapiski z Nowego Świata!