DOMUS ECCLESIAE
Józef Ratzinger to bez wątpienia jeden z najpotężniejszych umysłów XX wieku. Dopiero teraz odkrywamy w pełni jego geniusz, po czasie dostrzegając, z jakiego formatu człowiekiem przyszło nam dzielić czas na tym łez padole. Spośród mnóstwa traktatów, dzieł, wykładów czy kazań wielkiego kardynała i biskupa Rzymu warto pochylić się nad jednym artykułem, wydanym już w 1958 roku w periodyku „Hochland”. Polski czytelnik może się z nim zapoznać w „Ostatnich rozmowach”, gdzie dołączony został jako aneks, nosząc tytuł „Neopoganie i Kościół”. Niech stanowi on punkt wyjścia dla naszych rozważań. A jest o czym rozważać. Oj, jest o czym.
Trzydziestoletni Ratzinger okazał się prorokiem. Jeszcze przed rozpoczęciem obrad Soboru potrafił przewidzieć przyszłość, jaka czeka Świętą Matkę Kościół. Wskazywał, że wielu chrześcijan to tak naprawdę kryptopoganie, którzy nie mają w sobie prawdziwej i żywej wiary. Warto jeszcze raz podkreślić rok, o którym jest tu mowa – 1958! Jakże wielu tradycjonalistów ucieka dziś w czasy „soborem niezmącone”, poszukując tam stałości i autentycznego katolicyzmu. Te słowa późniejszego papieża powinny być kubłem zimnej wody na rozgrzane głowy i nauczką, że nigdy nie można idealizować przeszłości. Mit „złotego wieku” może widocznie dopaść każdego.
Dobroludzizm
Powierzchowny katolicyzm, oparty właściwie tylko na tradycji i ludowych zwyczajach, odchodzi na naszych oczach do lamusa. W dobie wszechobecnego relatywizmu dla przeciętnego Kowalskiego odwieczna wiara i praktyki religijne są tylko wydmuszką bez jakiejkolwiek treści. Herezja „dobroludzizmu” zaraziła sumienia niezliczonych rzesz – skoro nie ma znaczenia czy jestem katolikiem, czy nie, a wystarczy, bym był „dobrym człowiekiem”, to po co trzymać się tych piątkowych postów, których i tak się nie przestrzega, po co stać 45 minut w każdą niedzielę, zamiast oglądać skaczącego Kamila Stocha albo powtórkę wczorajszej Ligi Mistrzów? Życie nadprzyrodzone stało się dla nas tak samo egzotyczne jak Papua-Nowa Gwinea. Taką diagnozę postawił wcale nie Mateusz Rezler w 2018 roku, a młody Ratzinger w 1958 roku. Dziś widzimy tylko jej realizację na własne oczy.
Bomba zegarowa
To ziarno zostało zasiane wiele stuleci temu, my tylko zbieramy plony. Późniejszy Benedykt XVI dostrzegał, że wiara musi być świadomym wyborem i nawróceniem – inaczej jest pusta, jałowa i bezpłodna. Przemiana, jaka nastąpiła między starożytną wspólnotą pierwszych wieków, a średniowiecznym stanem, w którym Kościół i świat stanowiły jedno i to samo, kompletnie zmieniła rzeczywistość, przeobrażając wiernych w obywateli Civitas Christiana.
Czy to dobrze, czy źle, że tak się stało? Na to pytanie w artykule nie pada odpowiedź. Jedno spostrzeżenie przykuwa jednak uwagę – taki stan rzeczy okazał się w istocie tykającą bombą z opóźnionym zapłonem (i to na całe stulecia). Czyniąc długą historię krótką – Kościół w takiej formie zwyczajnie nie może przetrwać, bo jego „wierni” wcale nie są rzeczywistymi chrześcijanami, a neopoganami, czczącymi swoje bożki zamiast Żywego Boga. Widać to doskonale w XXI wieku, który serwuje nam zamiast kazań konferencje księży-coachów, liturgię wypraną z wszelkiego sacrum i filozoficzno-teologiczny sytuacjonizm, nakierowany na człowieka i „wartości humanistyczne”. Antropocentryzm strącił Boga z piedestału, nie krzycząc jednak za Lucyferem „Non serviam!”, ale powoli wymywając i rozmiękczając to, co Kościół i Jego Głowa nauczały przez dwa tysiąclecia. Oto właśnie owo neopogaństwo. „Katolicy” głosujący na partie jawnie popierające aborcję, obecni na coniedzielnej Eucharystii młodzi, którzy żadnego problemu nie widzą w stosowaniu antykoncepcji i seksie przedślubnym, starsi wrzucający sobie do głowy z gazet, telewizji i Internetu frazesy o „Kościele pedofilów” – to obraz dzisiejszych ochrzczonych mas. Chciałoby się wykrzyknąć: Kyrie eleison!
Maruda
Można by powiedzieć, że to urzeczywistnianie i powielanie naszej narodowej przywary – narzekania. I rzeczywiście, może jest w tym trochę racji. Jednak w takim razie Józefa Ratzingera w 1958 roku także powinniśmy nazwać marudzącym Polakiem. Całe szczęście obecny papież-emeryt w swojej młodości, tak jak i teraz, nie popadał w czarnowidztwo, co wielu z nas (nie ukrywam, że często i mi) się zdarza. Chrystus Pan powiedział przecież, że Kościoła Świętego nie przemogą bramy piekielne. Mistyczne Ciało będzie trwało aż po kres wieków – będzie jednak z pewnością inne, niż się do tego przyzwyczailiśmy.
Rozpacz i tęsknota za Civitas Christiana udziela się niejednokrotnie także i mi. W niedawnej rozmowie z pewnym Księdzem Dobrodziejem nie omieszkałem wyżalić się, wylewając swoją frustrację z powodu stanu współczesnego Kościoła. Zirytowany i nabuzowany negatywnymi emocjami wysłuchałem wypowiedzianej spokojnym głosem odpowiedzi: „Mateuszu, Mateuszu. Spójrz tylko. Kościół pierwszych wieków wzrastał, rozwijał się i rozkwitał, gdy nikomu się nie śniło o zakonach, seminariach, instytutach chrześcijańskich i szkołach katolickich. To prawdziwe i głęboko wierzące rodziny były ostoją, to tak rodzili się i wychowywali męczennicy zdolni oddać życie za Chrystusa. Spokojnie więc, Kościół przetrwa”. Te słowa były dla mnie prawdziwym balsamem dla zbolałej duszy, trapionej wątpliwościami i niepokojem.
Do tych samych wniosków doszedł Józef Ratzinger. W dobie kryptopogan ukrytych za fasadą katolicyzmu, która tylko czeka, by przy nadarzającej się okazji opaść niczym teatralna kurtyna, Kościół powróci do swej pierwotnej formuły. Małe wspólnoty osób prawdziwie wierzących, które swoją religię traktują nie jak dodatek i tradycję odziedziczoną po dziadkach, ale centrum i sens całego życia. Chrześcijanie XXI wieku i następnych, po dwóch tysiącleciach, upodobnią się do swych duchowych przodków, którzy skorzy byli do poświęcenia życia z miłości do Chrystusa Pana.
Powyższy tekst jest fragmentem artykułu, który ukazał się w numerze 12. Miesięcznika Adeste. Pobierz go za darmo, aby przeczytać resztę!