adeste-logo

Wesprzyj Adeste
Sprawdź nowy numer konta

Wesprzyj
Areopag Młodych, Wiara

Z okopów do katakumb

„Katakumby. Zejście do nich to kwestia jakichś dwóch – trzech pokoleń. Tak będzie wyglądała nasza przyszłość” – na ile są to bliżej niesprecyzowane i nieokreślone hasła głoszone przez ludzi przytłoczonych poczuciem dekadencji i ciężarem zmian, które zaszły w świecie na przestrzeni ostatniego półwiecza, a na ile realny scenariusz dla Kościoła? Jak to będzie wyglądało u nas w Polsce? Czy zachodzące przemiany są nieodwracalne?

Zabierając się za pisanie o obecnym stanie Kościoła (w tym artykule przyjrzymy się przede wszystkim polskim realiom) należy zachować pewną ostrożność właściwie już na wstępie, aby uniknąć dwóch zasadzek czyhających na publicystów podejmujących ten temat: spłycania i bagatelizowania problemów oraz ich wyolbrzymiania, czyli innymi słowy cukierkowego poklepywania po plecach i przeciwstawianego mu snuciu apokaliptycznych wizji. Przyjęcie którejkolwiek z przedstawionych powyżej postaw jest bardzo wygodne – argumentów (lub quasi-argumentów) na poparcie tych tez nie brakuje, można w nich przebierać.

 Mamy (w rzeczywistości mityczne, ale doskonale sprawdzające się ) dziewięćdziesiąt procent katolików w Polsce. Milion osób pojechało modlić się podczas akcji „Różaniec do granic”. Prężnie działają w naszym kraju wspólnoty charyzmatyczne, mieliśmy Światowe Dni Młodzieży. Z drugiej strony jednak doświadczamy tragicznie niskiego poziomu świadomości liturgicznej i doktrynalnej, bardzo polskiej postawy, którą najprościej scharakteryzować za pomocą hasła „Kościół swoje, a my swoje” czy – stanowiącego zasadniczy temat tego artykułu – wyrugowania Kościoła ze sfery publicznej. Można by powiedzieć, że wszystko zależy od punktu widzenia i że każdy widzi Kościół takim, jakim pragnie go widzieć, jakim mu wygodnie go postrzegać. Warto uwolnić się od tej wygody jako czynnika determinującego naszą ocenę rzeczywistości, by ta stawała się przejrzystsza i odpowiadająca faktom, a nie naszym prywatnym upodobaniom.

W mojej ocenie polski Kościół się okopał. I zostawmy w tym miejscu wszelkie konotacje wojenno-emocjonalne przypisywane temu określeniu i potraktujmy je jedynie jako określenie istniejącego stanu rzeczy. Na przestrzeni ostatnich kilkunastu-kilkudziesięciu lat hierarchowie obrali bardzo konkretną strategię polegającą na posuniętym do granic możliwości unikaniu kontrowersji, nie podejmowaniu gwałtownych ruchów, nie przeprowadzaniu szeroko zakrojonych reform i głębokiej ostrożności. Możemy to zaobserwować zarówno na płaszczyźnie personalnej (jak np. bardzo wyważona polityka przewodniczącego KEP abp Stanisława Gądeckiego czy wręcz ekstremalnie antykonfliktowa postawa prymasa Polski abp Wojciecha Polaka), jak i decyzyjnej (niewiele zmieniająca nowa instrukcja dotycząca muzyki liturgicznej, zaangażowanie władz kościelnych w obchody pięćsetlecia Reformacji). Co z tego wynika? Jak ta retoryka bezpiecznych z góry upatrzonych pozycji oddziałuje na relacje Kościół-społeczeństwo? I czy zagrożenie chrześcijaństwem katakumbowym należy traktować realnie?

Na ten moment – nie. Jakkolwiek by nie patrzeć, Kościół w Polsce wciąż dzierży w swych dłoniach coś, co należałoby nazwać mandatem moralnym do przewodzenia narodowi (choć początek XXI wieku nielekko ów mandat nadszarpnął)  i – jak na ironię – potwierdzają to w swych wypowiedziach przede wszystkim jego przeciwnicy. I co rusz przy każdej większej społecznej dyskusji ze środowisk lewicowych dobiega wołanie o to, by Kościół się wypowiedział w danej sprawie i o ile zazwyczaj te żądania okazują się ze swej natury irracjonalne, oparte na wyciągniętych z kontekstu i przekręconych przesłankach (mniejsza już o to, czy celowo, czy nie), tak sam fakt uważania Kościoła przez każde większe środowisko za punkt odniesienia i poważne traktowanie w polityczno-społecznych kalkulacjach wskazuje, że jest On w stanie nadal wpływać i poruszać masy. Już nie w tym stopniu co kiedyś, to pewne, niemniej jednak wciąż sytuacja prezentuje się bez porównania lepiej niż w Europie Zachodniej, gdzie głos Kościoła albo w ogóle bywa ignorowany, albo dostosowuje się do poprawnej politycznie narracji elit znajdujących się u władzy. Za koronny przykład może posłużyć w tym wypadku Episkopat Niemiec i jego skrajnie liberalna wykładnia Amoris Laetitia. Nas ten problem póki co nie dotyczy – bo choć zdarzają się wyjątki (jak choćby bp Pieronek), to polscy hierarchowie zasadniczo dystansują się od zaangażowania politycznego, nie uczestniczą w sporach i przepychankach, wypowiadają się co najwyżej w pojedynczych wypadkach akcentując nauczanie Kościoła i uciekając w ten sposób od jeszcze większego podzielenia i tak już rozdartego społeczeństwa.

Jak łatwo się domyślić ta „ortodoksyjna ostrożność” (lub „ostrożna ortodoksyjność”) nie w smak jest przeciwnikom Kościoła i zwolennikom fałszywego „otworzenia go na świat”. Za niezrealizowanymi postulatami i oskarżeniami idą także sztucznie generowane i nadmuchiwane dychotomiczne podziały: np. Papież Franciszek – polscy biskupi lub polscy biskupi – szeregowi księża. I choć nie znajdują one potwierdzenia w rzeczywistości, to wątpliwości zostają zasiane i ciężko je później wyplenić. Dlaczego? W głównej mierze ze względu na medialność i rozgłos im nadawany, lecz także dlatego – ośmielę się zaryzykować tezę – że tkwi w nich ziarno prawdy.

Zobacz też:   Niedzielne PeryKopy: Bóg daje czy Bóg zabiera?

I nie chodzi tu wcale o to, że gdzieś w polskim Kościele istnieją skrzętnie ukrywane konflikty, rozdarcia i wojny. Problem tkwi moim zdaniem w braku odpowiedniej komunikacji rodzącej niezrozumienie. Już od dobrych kilku, kilkunastu lat jedyną przestrzenią spotkania pasterzy Kościoła z wiernymi stają się wydarzenia o znamionach „eventu” – wielkie, donośne, odpustowe, a nie mówiące tak naprawdę nic; służące tylko uczczeniu pojedynczych wydarzeń. Czy to źle? Nie. Natomiast fatalne okazuje się przekonanie, że to wystarczy, że nic więcej nie trzeba, że wszystko jest w porządku. Gdzieś kompletnie zapomniano o nieprawdopodobnie istotnej codzienności, w której koniec końców każdy przędzie na własną rękę. Dyskusje, obrady i decyzje Episkopatu rozmijają się całkowicie z problemami wiernych (a gdy już ich dotykają, jak np. przy sprawie ustawy całkowicie zakazującej aborcji, ujawnia się wtedy niestety zachowawczość hierarchów); z drugiej strony z kolei zdecydowanej większości wiernych nawet nie zależy na tym, by zaangażować się w życie Kościoła.

Wydaje mi się, że w tym delikatnym (jak na razie) rozdźwięku należy upatrywać klucza do zrozumienia przyszłości i dywagacji na temat chrześcijaństwa katakumbowego. Bo jeżeli pozwolimy, by on się pogłębił (a nie podejmując aktywnych działań de facto na to pozwalamy), stracimy kolejne pokolenia. Polski katolicyzm początku XXI wieku niesiony jest jeszcze siłą rozpędu schyłku epoki komunizmu, gdy Kościół stanowił jedyną realną przeciwwagę wobec władzy i to wystarczyło, by gromadził wokół siebie rzesze (nie wspominając o nieprawdopodobnej sile autorytetu Jana Pawła II jednoczącej wszystkich). Minęło jednak prawie trzydzieści lat i niekiedy można odnieść wrażenie, że władze kościelne przechodzą dość obojętnie obok tego faktu, tak jakby obecny stan rzeczy („w końcu jesteśmy ostatnim prawdziwym bastionem katolicyzmu w Europie!”) miałby utrzymać się wiecznie. Trudno ukrywać: przestrzeń medialna i formacyjna cały czas jest zawłaszczana przez środowiska niechętne Kościołowi, katecheza, w zamyśle mająca stanowić forpocztę przyprowadzającą i zakorzeniającą młodych ludzi w Kościele, kuleje, nie wspominając już o bardzo bolesnym upadku przeżywania nadprzyrodzonej rzeczywistości sakramentalnej, stającej się dziś kolejną okazją do wyprawienia wystawnej imprezy (chrzty, bierzmowania, komunie) i niczym więcej.

Oczywiście, nie wypowiemy wojny światu, nie rozpoczniemy krucjaty przeciwko duchowi czasów. Ale coś trzeba zrobić. Stworzyć i dać ludziom alternatywę. Wartościową i przekonującą. Poważną. Tak, aby bycie członkiem Mistycznego Ciała Chrystusa i trwanie w Nim nie stanowiło mniej lub bardziej przykrego obowiązku wynikającego z przywiązania do tradycji, ale pełną miłości służbą prowadzącą ku wewnętrznej wolności i ku coraz głębszemu poznawaniu Boga.

Inny Kościół z góry skazany jest na utonięcie w rynsztoku czasów.

I obawiam się, że z okopów może okazać się to niemożliwe do zrealizowania. Przewidywał to zresztą już w 1969 roku (sic!) przyszły papież Benedykt XVI:

Przyszłość Kościoła może wyrosnąć i wyrośnie z tych, których korzenie są głębokie i którzy żyją z czystej pełni swojej wiary. Nie wyrośnie z tych, którzy dostosowują się jedynie do mijającej chwili ani z tych, którzy tylko krytykują innych i zakładają, że sami są nieomylnymi prętami mierniczymi; nie wyrośnie z tych, którzy podejmują łatwiejszą drogę, którzy unikają pasji wiary, twierdząc, że wszystko co stawia im wymagania, co ich uraża i zmusza ich do poświęcenia siebie jest nieprawdziwe i nieaktualne, despotyczne i legalistyczne. (…) Pójdźmy krok dalej. Z obecnego kryzysu wyłoni się Kościół jutra – Kościół, który stracił wiele. Będzie niewielki i będzie musiał zacząć od nowa, mniej więcej od początku. Nie będzie już w stanie zajmować wielu budowli, które wzniósł w czasach pomyślności. Ponieważ liczba jego zwolenników maleje, więc straci wiele ze swoich przywilejów społecznych. W przeciwieństwie do wcześniejszych czasów będzie postrzegany dużo bardziej jako dobrowolne stowarzyszenie, do którego przystępuje się tylko na podstawie samodzielnej decyzji. Jako mała wspólnota, będzie kładł dużo większy nacisk na inicjatywę swoich poszczególnych członków. (…) Ale we wszystkich tych zmianach, w których, jak można się domyślać, Kościół na nowo odnajdzie swoją istotę i pełne przekonanie, co do tego, co zawsze było w jego centrum: wiary w Trójjedynego Boga, w Jezusa Chrystusa, Syna Bożego, który stał się człowiekiem, w obecność Ducha Świętego aż do końca świata.

Pytanie zatem nie brzmi, czy przejdziemy z okopów do katakumb, ale kiedy właściwie to nastąpi i kogo ze sobą tam zabierzemy. I jak te katakumby będą wyglądać – czy nie ulegniemy pokusie elitaryzmu i czy Kościół jutra rzeczywiście będzie małą wspólnotą prawdziwie żyjącą wiarą, podobną do pierwszych chrześcijan, jak zapowiedział niegdyś papież senior.

Czas pokaże. My jednak bądźmy gotowi, bo nie znamy dnia ani godziny.
[

Adeste promuje jakość debaty o Kościele, przy jednoczesnej wielości głosów. Myśli przedstawione w tekście wyrażają spojrzenie autora, nie reprezentują poglądów redakcji.

Stowarzyszenie Adeste: Wszelkie prawa zastrzeżone.

Podoba Ci się to, co tworzymy? Dołącz do nas

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site is protected by reCAPTCHA and the Google Privacy Policy and Terms of Service apply.

The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.