
„Całe życie Jezusa było Krzyżem. Całe życie tego, kto służy Bogu, winno być więc takie, by zostać na Krzyżu z Jezusem”
św. Paweł od Krzyża
Wielki Post jest dla mnie czasem przemyśleń i refleksji. Jak żyję, a jak powinnam? Co jest dobre, a co złe? Jaka jest moja droga i czy jest nią Jezus? Czy żyję z Nim jako z tym, który jest Prawdą? Albo jeszcze prościej – czy w ogóle żyję? A gdzie jest mój Krzyż, gdzie moja pamięć o nim? Pytania te, z pozoru prozaiczne, nabrały dużo większej wartości w zeszłym roku, podczas pierwszej w moim życiu Ekstremalnej Drogi Krzyżowej.
Sama idea EDK jest szeroko znana od lat. To nocna wyprawa o długości około czterdziestu kilometrów, której celem jest spotkanie z Bogiem. Wydarzenie niesamowicie piękne, ale nie należy do najłatwiejszych. Sama przekonałam się o tym w zeszłym roku, gdy podjęłam wyzwanie przejścia Ekstremalnej Drogi Krzyżowej w Brukseli. W moim wypadku pierwsze kilometry, choć przebyte w ciszy i skupieniu, były przepełnione ogromną radością oraz entuzjazmem. Cieszyłam się, że idę, że mogę w ogóle iść i że ta wyprawa odmieni moje życie. I odmieniła, ale nie było to wydarzenie tak kolorowe, jak przypuszczałam.
Chłód
Pierwsze kroki wydawały się takie proste, lekkie. Ciepłe ubrania doskonale chroniły przed przenikliwym mrozem, a ocieplane buty nie przepuszczały nawet odrobiny zimna. Wszystko wydawało się takie łatwe. Z czasem jednak zimowa kurtka przestała wystarczać, a buty nie zatrzymywały już tak dobrze ciepła, nie wspominając o rękawiczkach czy czapce. Pierwszą reakcją był bunt, bo przecież na Ekstremalną Drogę Krzyżową przygotowałam się dobrze, pamiętałam o najmniejszych szczególikach, zadbałam dosłownie o wszystko, a było mi najzwyczajniej w świecie zimno! Z perspektywy czasu zastanawiam się, czy decydując się na EDK, miałam świadomość, że tak będzie. Czy wychodząc na dwór około godziny dziesiątej wieczorem w trasę liczącą blisko czterdzieści kilometrów i patrząc na śnieg oraz zamarznięte kałuże, nie zdawałam sobie sprawy, że jest mróz?
W codziennym życiu często zasmucają nas sytuacje, które wynikają z naszych wyborów. Krzyczymy wtedy do Boga: „czemu nam to robisz?!”, nie zdając sobie sprawy z tego, iż aktualny stan jest konsekwencją naszych decyzji. Wiadomo, że nie wszystkie otaczające nas problemy wynikają z naszych wyborów. Warto jednak pamiętać we wszystkich tych momentach słowa św. Jana od Krzyża: „Jeżeli chcesz dojść do posiadania Chrystusa, nie szukaj Go nigdy bez krzyża”. Myślę, że do ciężkich sytuacji w życiu należy podchodzić właśnie tak. Nikt nam nie mówił, że będzie łatwo… Nie żyjemy też w utopijnym świecie pełnym waty cukrowej, lukru i czekolady. Żyjąc, często wystawiamy się na działanie mrozu. Można wręcz powiedzieć, że jest ono, tak jak krzyż, niezbędne, by spotkać Boga.
Warto czasem zatrzymać się i rozejrzeć dookoła. Co sprawia problemy, wydaje się ciężkie? Zauważenie naszego krzyża i nazwanie go może okazać się „połową sukcesu”.
Przykład z mrozem, choć banalny, dał mi sporo do myślenia – w najprostszy sposób zauważyłam, że jest mi zimno. Próbowałam ogrzać dłonie, obejmując termos ciepłej herbaty i opatulając się specjalnymi ocieplaczami. To niewiele zmieniło… Warto było jednak uświadomić sobie, że dokucza mi jedynie zimno, które za około siedem godzin ustanie. Spostrzeżenie, iż mróz mnie nie zabije, a życiową tragedię zrobiły z niego moje osobiste wrażenia, zmieniło perspektywę, z której patrzyłam. Czym jest mój krzyż? Jaki on jest? I jak mam się za niego zabrać? Wiadomo, że nie wszystkie problemy będą tak prozaiczne jak zmarznięte dłonie. Niektóre sytuacje wywrócą nam życie do góry nogami i wycisną z nas ostatnie soki, a inne wydrą – żywcem – pewne części życiowej układanki. Tutaj jednak nawet wtedy, gdy rodzą pytania bez odpowiedzi, przychodzi z pomocą św. Ignacy, zapewniając, że „Bóg zsyła krzyże w miarę sił człowieka”.
Ból
Gdy zrobiło się już chłodniej, drogi zaczęły zamarzać, pokrywając się cieniutką, aczkolwiek bardzo zdradziecką warstwą lodu. Dwa kroki w przód to ześlizgnięcie się o jeden w tył. Dłonie i policzki zaczęły zamarzać, a chłód potęgowany zmęczeniem powoli przenikał całe ciało. Najpierw ból przeszył kolana, uniemożliwiając ich poprawne zginanie, później już całe nogi i plecy. Ale trzeba iść. Nie mogę być tą jedyną, która nawet nie będąc jeszcze w połowie drogi, zacznie dzwonić po pomoc. Pamiętam, że tak naprawdę dopiero wtedy zaczęłam odczuwać, że nie jestem na spacerku towarzyskim, ale na drodze krzyżowej. Spojrzałam na mój krzyż, który niosłam w ręce i wiedziałam, że muszę dać radę, bo idę z Tym, który już radę dał.
„Cierpienie to łaska. Tylu ludzi dziś cierpi, czemu Bóg nie miałby od nas domagać się cierpienia?” – wspominając te słowa św. Urszuli Ledóchowskiej, zastanawiam się nad tym, jak wyglądałaby ta droga, gdybym wtedy zrezygnowała. Dlaczego miałam się zgodzić na to, by być jedyną osobą w grupie, która sobie nie radzi? Na te pytania św. Urszula też ma jednak odpowiedź: „Bóg zsyła krzyże, ale z nich wyprowadza chwałę dla siebie i dobro dla nas”. By się o tym przekonać, musiałam jednak dotrzeć do ostatniej stacji i zakończyć pewien etap… Czy w życiu nie jest podobnie?
Powyższy tekst ukazał się w 18. numerze Miesięcznika Adeste. Kliknij poniższy przycisk, aby pobrać ten i pozostałe numery archiwalne!
Jeżeli podoba Ci się to, co robimy – kliknij w poniższy przycisk aby dowiedzieć się, jak możesz nam pomóc w rozwoju!
Te starsze panie są chyba głównie po to, by uczyć nas pokory 😀 do tej pory pamiętam jak pod Różańcu do Granic wracałam zziębnięta jak dawno nie byłam, trzęsąc się z powodu nadmorskiego chłodu tak że iść nie mogłam. I mijają mnie kobiecinki „Taka rześka pogoda, co nie Grażynko? Cudnie jest!”