Niedawno dwa teksty z naszego portalu stały się przyczynkiem do dyskusji na temat katolickiego tradycjonalizmu. Nie była to zresztą pierwsza taka sytuacja, a zapewne i nie ostatnia. Myślę jednak, że w tego typu dyskusjach często brakuje zrozumienia, więc pozwolę sobie wtrącić swoje trzy grosze.
Teksty, do których piję, to oczywiście artykuł Jacka i napisany w odpowiedzi artykuł Marcelego. W tym drugim, znacznie bardziej stonowanym artykule, znajdziemy zdanie, które chciałbym potraktować jako punkt wyjścia: „»Modernista« zajął poczesne miejsce wśród rozmytych etykiet pokroju »liberał«, »faszysta« czy »fundamentalista«”.
To bardzo trafna myśl. Niestety obecnie bardzo powszechne stało się przypisywanie tego typu etykietek. Dzięki temu można bowiem zebrać wszystkich, których nie lubimy, do jednej szufladki i przykleić im wspólną łatkę, a wtedy dużo łatwiej wszystkim naraz dokopać. Lista wykorzystywanych w ten sposób etykietek jest całkiem długa, a oprócz przykładów wymienionych przez Marcelego dopisałbym do niej również słowo „trads”.
Czy ja jestem tradsem?
Problem z etykietowaniem osób jest taki, że jest to po prostu nieuczciwe. Mamy tu bowiem do czynienia z nieuzasadnionym upraszczaniem rzeczywistości, powielaniem fałszywych stereotypów, a w przypadku osób świadomych tego, co robią, powiedziałbym nawet, że z manipulacją. Pochopnie etykietując człowieka, można przypisać mu poglądy, których w rzeczywistości on nie podziela, lub intencje, których wcale nie ma. To z kolei w wielu przypadkach prowadzi do rozwoju niepotrzebnej niechęci, a nawet nienawiści, niszcząc więzi społeczne i pogłębiając podziały. Dlatego osobiście jestem bardzo wyczulony na pochopne szufladkowanie ludzi.
Z etykietką „trads” mam jeszcze dodatkowy problem – mianowicie nie wiem, jak odnieść ją do samego siebie. Mówiąc wprost: nie wiem, czy jestem „tradsem” czy nie, czy mogę się za takowego uważać czy nie i podejrzewam, że osoby, które mnie znają, też mogłyby mieć na ten temat różne opinie. Jest to zresztą drugi, obok wymienionego wcześniej, powód, dla którego raczej nie używam słowa „trads”.
Jeśli chodzi o starą mszę, to lubię na nią chodzić i chodzę dość regularnie, ale mimo wszystko rzadziej niż na nową. Ten stan rzeczy ma kilka przyczyn i, paradoksalnie, jedną z najważniejszych jest panująca na mszy atmosfera. Myślę, że składa się na to wiele czynników, które w sumie powodują, że na mszy trydenckiej po prostu dobrze się czuję. I oczywiście msza mszy nierówna, toteż rzeczy, które teraz wymienię, dotyczą przede wszystkim mszy trydenckich, na których bywam najczęściej – odprawianych przez księży z Bractwa św. Piotra w Krakowie – a porównuję je do pewnej średniej tego, czego doświadczam podczas nowych mszy w różnych parafiach.
Trydencki klimacik
Bardzo ważną rzeczą, którą dostrzegam na mszy trydenckiej w większym stopniu niż na większości nowych mszy, jest dbałość o szczegół. Nie przypominam sobie, żebym był kiedyś na starej mszy odprawianej niechlujnie, byle szybciej bądź żeby ksiądz całym sobą dawał do zrozumienia, że jest zmęczony, nie chce mu się albo popadł w rutynę i już nie do końca ma świadomość, co tak naprawdę robi. Nie muszę również obawiać się o liturgiczne udziwnienia, przedstawienia w prezbiterium, wyrywającą ze skupienia muzykę czy politykowanie podczas kazania.
Po drugie – wspólnota wiernych. Bardzo lubię, gdy kościół jest pełen ludzi, a do tego widać, że ci ludzie wiedzą, po co do niego przyszli. Takie poczucie towarzyszy mi dużo częściej na mszach trydenckich niż na nowych. Co więcej, na starej mszy zawsze spotykam bardzo dużo osób w moim wieku i młodszych, a także rodzin z dziećmi. Nawiasem mówiąc, mam wrażenie, że na starych mszach panuje dużo większa empatia wobec osób przychodzących do kościoła z małymi dziećmi. Na zwykłych mszach parafialnych płaczące lub niesforne dziecko często powoduje karcące spojrzenia lub niemiłe uwagi kościelnych babć, a nieraz nawet księży, co jest w moim odczuciu pewnym problemem utrudniającym młodym rodzicom funkcjonowanie w Kościele. Wydaje mi się, że na mszach trydenckich ten problem występuje dużo rzadziej, a rodzice spotykają się z dużo większym zrozumieniem.
Wrócę jednak do tej myśli o wiernych, którzy wiedzą, po co przyszli do kościoła. Dla mnie potwierdzeniem tej tezy jest sposób uczestniczenia w liturgii. Na mszy trydenckiej widzę znacznie więcej osób śledzących słowa kapłana w mszaliku, co wskazuje na świadome przeżywanie tego, co akurat dzieje się na ołtarzu. Bardzo podoba mi się również śpiew – po prostu lubię, gdy wierni z ochotą i mocą włączają się w śpiew, a msza trydencka kojarzy mi się właśnie z mocnym śpiewem i wyborem mądrych, ubogacających pieśni. No i oczywiście liczba osób przystępujących do komunii świętej, która przecież też o czymś świadczy. Nie znalazłem żadnych badań statystycznych na ten temat, ale mam silne przekonanie, że gdyby ktoś takie przeprowadził, to potwierdziłyby one moje przypuszczenia, że procent osób przystępujących do komunii świętej jest dużo wyższy na mszach trydenckich niż na zwykłych mszach parafialnych odprawianych według NOM.
Nie ukrywam, że zwracam również uwagę na ubiór osób przychodzących na mszę. I owszem, jest to kwestia tylko pewnej estetyki i na liście kwestii, które są ważne we mszy świętej, zajmuje pewnie odległe miejsce. Niemniej jednak podoba mi się to, że na mszy trydenckiej wierni są na ogół elegancko i schludnie ubrani. W kościele dominują kobiety w sukniach i spódnicach oraz mężczyźni w koszulach czy marynarkach, nieraz z kapeluszami. Dżinsy czy T-shirty, które na nowej mszy stały się czymś normalnym, tu wciąż pozostają wyjątkiem. Podczas upałów nie uświadczymy też sandałów, koszulek na ramiączkach czy krótkich spodenek, które na nowych mszach już mało kogo szokują. To taki niby szczegół, ale jednak wzmacnia poczucie bycia we wspólnocie ludzi, którzy są na tej mszy świadomie i wiedzą, po co i do Kogo przyszli.
Trydent w podróży
Msza trydencka jest dla mnie również bardzo cenną możliwością podczas podróży zagranicznych. I tu też doceniam przede wszystkim wysoki poziom pewności, że idąc na taką mszę, będę mógł ją przeżyć tak, jak należy. Przykładowo, w czerwcowym „Adeste” opisuję sytuację, jak w 2021 r. w Portugalii księża powszechnie wciskali wiernym Komunię na rękę. Jedyną możliwością, żebym mógł przyjąć Komunię do ust – do czego zresztą powinienem mieć prawo zawsze, zgodnie z prawem kanonicznym – było pójście na mszę trydencką.
To jednak niejedyna sytuacja, w której msza trydencka jest najbezpieczniejszym wyjściem. Skala nadużyć liturgicznych w wielu krajach, zwłaszcza na zachodzie, jest dużo wyższa niż w Polsce i dlatego osobiście, gdy jestem za granicą, to raczej szukam mszy trydenckiej lub Polskiej Misji Katolickiej. Chyba że jestem w Wilnie, wtedy oczywiście idę na mszę po polsku – w niedzielę na Antokol, a w tygodniu do Ostrej Bramy – bo słuchanie wileńskiego akcentu jest jedną z moich guilty pleasures.
Mówiąc zresztą o języku, myślę, że i on ma znaczenie. Łacina na mszy świętej ogólnie mi się podoba, a jej tajemnicze i podniosłe brzmienie przywodzi na myśl średniowieczny klasztor. Ma to również znaczenie praktyczne, ponieważ łacina nie jest językiem używanym w mowie potocznej, więc się nie rozwija, dzięki czemu słowa i teksty nie zmieniają z czasem swojej wymowy czy znaczenia. Ale osobiście czasem też po prostu łatwiej jest mi się skupić na mszy odprawianej po łacinie niż w językach, które dla mnie brzmią śmiesznie (np. czeski), bardzo dziwnie (np. węgierski) lub wręcz nieprzyjemnie (np. niemiecki).
Jeszcze ta nieszczęsna kara śmierci
No ale właśnie, bycie „tradsem” to nie tylko sprawy liturgiczne, a przynajmniej tak mi się wydaje. I tu trochę zaskoczyło mnie, jak wiele uwagi Jacek i Marceli poświęcili kwestii kary śmierci. Owszem, wśród tradycjonalistów znajdziemy krytyków zmiany wprowadzonej w katechizmie przez papieża Franciszka w 2018 r. w odniesieniu właśnie do kary śmierci. Myślę jednak, że znajdziemy ich również wśród osób o zupełnie innej wrażliwości liturgicznej, a i tradycjonalistów zgadzających się w tej kwestii z papieżem nie brakuje. Ja w każdym razie jestem przeciwnikiem kary śmierci i uważam, że w znacznej większości współczesnego świata nie powinna ona obowiązywać (w przypadku krajów ogarniętych wojną lub bardzo niestabilnych sprawa jest dużo bardziej złożona, ale nie jest to miejsce na głębszą analizę).
Do dyskusji o światopoglądzie „typowego tradsa” dodałbym jednak jeszcze jedną kwestię wynikającą z moich osobistych obserwacji. Parę lat temu na jednej z tradycyjnych grup na Facebooku zauważyłem dyskusję czy ankietę na jakiś temat ekonomiczny. Pamiętam, że uderzyło mnie, że w dyskusji przeważały poglądy bardziej etatystyczne, popierające np. wysoki socjal czy państwową interwencję w gospodarkę. Nie wiem, czy faktycznie jest to częsta postawa w środowiskach tradycji. Kto czytuje moje teksty, ten wie, że moje poglądy są wolnościowe i wolnorynkowe, a porządek, w którym państwo wtrąca się w życie obywateli w najmniejszym możliwym stopniu, uważam za najbardziej uczciwy i zgodny z przykazaniami Bożymi. Czy to czyni mnie mniej „tradsowym tradsem”? Tego nie wiem, ale z chęcią się dowiem.
Oczywiście jest jeszcze wiele kwestii, do których nie odniosłem się w tym tekście, ale po prostu osobiście mają one dla mnie mniejsze znaczenie w kwestii „tradsowości”. Tak jest np. z historią Bractwa św. Piusa X, na którego temat nie mam jakiejś wyraźnej opinii, bo nie widziałem dotychczas potrzeby, żeby się nad nią zastanawiać. Nigdy nie byłem na mszy odprawianej przez księdza z bractwa i nie wybieram się, bo i po co, skoro mam możliwość uczestnictwa w mszach trydenckich w środowiskach niewzbudzających żadnych wątpliwości co do ich łączności z Kościołem powszechnym. Nie interesują mnie również postacie kontrowersyjnych księży, eks-księży czy influencerów łączonych ze środowiskami tradycyjnymi, bo to nie przez nich i nie dla nich chodzę na mszę trydencką.
A, i jeszcze jedno. Tak, używam w tym tekście określenia „msza trydencka” i „stara msza”, choć wiem, że nie są to najbardziej precyzyjne określenia. Nie jestem jednak liturgistą, a ten artykuł nie jest pracą doktorską z liturgiki, tylko publicystyką, więc uznałem, że mogę użyć w nim określeń, których zwykle używam w rozmowach ze znajomymi na temat mszy trydenckiej.
Jacek i Marceli w swoich tekstach zamieścili sporo memów. Ja chciałem napisać coś bardziej czytelnego, ale żeby nie wypaść całkowicie z konwencji, to na koniec pozwolę sobie przywołać obrazek, który akurat bardzo lubię.
Też bym się chciała dobrze czuć na mszach trydenckich. Lubię tę liturgię i wolę od NOM, ale odkąd się nasłuchałam tyrad jakiegoś kolesia pod kościołem o tym, że kobiety noszą mantylki na znak pokuty, bo ‘są bardziej grzeszne od mężczyzn i od nich pośledniejsze’, a jeden ksiądz tradycjonalista uparcie zwracał się do mnie per ‘dziewczyno’ (wiekowo bliżej mi do matrony niż do dziewczyny) unikam kontaktu z tym środowiskiem.
Poza tym jako bezdzietna samotna kobieta (jestem lesbijką żyjącą w celibacie) nie czuję się w tym środowisku mile widziana, mam wrażenie, że dla sporej części ‘tradsów’ jedyną rolą i wartością kobiety jest rodzenie jak największej liczby dzieci.