adeste-logo

Wesprzyj Adeste
Sprawdź nowy numer konta

Wesprzyj

Widz sam (i z bliskimi) w domu

magazine cover

yt.com

Chyba niemal każdej osobie wychowanej w Polsce znany jest świąteczny „hit” filmowy Kevin sam w domu, który przez lata (pomijając 2010 rok) gościł w Wigilię w Polsacie. Podobnie jak zresztą Szklana pułapka, mniej „memiczna”, ale również będąca stałym gościem świątecznej ramówki.

Nie będę się rozpisywał na temat tych dwóch filmów (które zresztą owszem, widziałem, ale nigdy w całości). Zrobił to zgrabnie parę lat temu o. Adam Szustak OP. Ja chciałbym jednak zaproponować swoją „świąteczną ramówkę”. Przed Państwem zatem dziewięć pozycji, które chciałbym polecić w ramach „świątecznego oglądania”.

Między słowami

Jest to prawdopodobnie film, który widziałem najwięcej razy spośród wszystkich innych. Bardzo go lubię. Często go oglądałem w sytuacji nieco zbliżonej do tej, w której znajdują się bohaterowie dzieła, tzn. podczas bezsennej nocy. Z tą różnicą, że dla mnie była to jednak zawsze raczej kwestia trybu życia – jestem zdecydowanie nocnym markiem, a nie rannym ptaszkiem – a bohaterowie zmagali się z tzw. jetlagiem.

O czym jest ten film? Gdy mowa o fabule: grany przez Billa Murraya Bob Harris (aktor w wieku „mocno średnim”) przyjeżdża do Japonii nagrywać reklamę whisky Suntori („For relaxing time… make it Suntori time”). Odrywa się też w ten sposób od rodziny, z którą nie do końca się dogaduje, jednocześnie poświęcając czas na rozmyślanie o tym, że mógłby grać w filmach, zamiast kręcić intratne reklamy. Charlotte z kolei (w tej roli młodziutka Scarlett Johansson) przybywa do Tokio z mężem-fotografem, z którym jest w związku od dwóch lat. Mąż całe dnie pracuje jednak poza hotelem. Pewnej nocy ich drogi obojga bohaterów się zetkną, prowadzając do przeżytych wspólnie przygód.

O czym jest ten film w wyższej warstwie? Jakie przesłanie niesie za sobą? Nie wiem do końca, dlatego oglądam go od czasu do czasu. Myślę jednak, że ludzkie zagubienie, „przystanek” na „drodze życia”, napięcie powstające pomiędzy ludźmi oraz wierność zobowiązaniom wobec bliskich są ważnymi, dobrze ukazanymi motywami. Do tego duet Johansson-Murray jest wybitny, a warstwa wizualno-muzyczna – intrygująca.

Boże Narodzenie Herculesa Poirot

Gdy byłem młodszy, czytałem dużo książek Agathy Christie. Od pewnego wieku również po angielsku, by doskonalić znajomość tego języka (dygresja: w jednej z jej książek natrafiłem na słowo „queer” jeszcze w starszym znaczeniu: „dziwny, ekscentryczny”. Co ciekawe zresztą, Christie nie stroniła od okazjonalnego zamieszczania wątków, które dziś byśmy nazwali „motywami LGBTQIA+” czy jakoś tak, mimo że większość jej książek powstała w okresie angielskiego zamordyzmu w tych kwestiach).

Bardzo lubiłem oglądać adaptacje filmowe, szczególnie Herculesa Poirot granego przez Davida Sucheta. Belgijski detektyw z wąsikiem i jego sympatyczny, pocieszny kompan kapitan Hastings towarzyszyli mi na długo przed tym, jak poznałem Sherlocka Holmesa. Boże Narodzenie Herculesa Poirot było z kolei jednym z moich ulubionych filmów z tej serii. Często oglądałem go właśnie w grudniu – ze względu na osadzenie akcji w czasie świąt. To, a także zestawienie zimowej Anglii z gorącą Afryką, w moich oczach nadawało filmowi szczególnego klimatu.

Zagadka dość klasyczna – znienawidzony przez wszystkich bogaty senior rodu ginący tragicznie w świąteczny wieczór. Liczna rodzina, bardzo różnorodna i pełna tajemnic. Prywatny detektyw Hercules Poirot wraz z towarzyszącymi mu inspektorem Jappem ze Scotland Yardu i lokalnym policjantem. Kawał porządnej angielskiej telewizji z czasów, kiedy ta instytucja była jeszcze szanowana.

Wielka włóczęga

Wybitna komedia wojenna z 1966 roku z de Funèsem i Bourvilem w głównych rolach to perełka francuskiej kinematografii (co ciekawe, film w kinach obejrzało w tamtym czasie ponad 17 milionów Francuzów – ten rekord został pobity dopiero przez Titanica z 1998 roku. Można wysnuć z tego ciekawą refleksję na temat tego, jak zmieniają się czasy i oczekiwania „konsumenta”). Kto lubi wspomnianych aktorów komediowych, tego nie trzeba zachęcać do seansu.

Zarysuję jednak mimo to fabułę. Malarz pokojowy i dyrygent filharmonii w okupowanej Francji podczas drugiej wojny światowej przypadkowo zostają wciągnięci w ukrywanie angielskich zestrzelonych lotników. Muszą ich – i samych siebie przy okazji – „przemycić” na teren państwa Vichy, co prowadzi do licznych zabawnych perypetii. Można – jak to Polacy lubią – śmiać się z pocieszności i tchórzostwa Francuzów, czy jak ja bym to określił, lękliwej odwagi. Myślę jednak, że bardziej powinniśmy się jej uczyć – bohaterstwo często bowiem wymaga tego, by przeżyć, a nie odważnie zginąć przy pierwszej lepszej okazji.

Ciekawym motywem filmu jest też wyraźne zarysowanie frankofilii niemieckich okupantów. W filmie stwarza to pretekst do kilku zabawnych gagów, a w rzeczywistości oszczędziło życie wielu obywatelom francuskim. Poza tym w filmie pojawia się Kościół katolicki – w bardzo pozytywnym aspekcie. To jeszcze przecież nie te czasy, w których w „wolnej” Republice patrzy się na katolików podejrzliwie. Zresztą dwaj główni aktorzy, prywatnie tradycyjni katolicy, w antyklerykalnym filmie by pewnie nie wystąpili. Ale nie przesadzajmy z analizowaniem tego filmu pod kątem historycznym. Warto obejrzeć go z założeniem, że to – nieco retro już – rozrywka.

Zrywa się wiatr

Kolejny film jest również historyczny, ale to już nie komedia. Dodatkowo nie jest filmem aktorskim. Animacja w reżyserii Hayao Miyazakiego to opowieść o trudnym, nieco smutnym – acz spełnionym – życiu Horikoshiego Jirō (堀越 二郎). O filmie tym już pisałem w jednym z dwóch tekstów o studiu Ghibli (w czterdziestym czwartym numerze „Adeste” – jeśli ktoś jest ciekaw drugiego, bardziej skupionego na motywach „fantastycznych” odsyłam do tekstu, który pojawił się w numerze czterdziestym szóstym).

To piękna, nieco melodramatyczna opowieść o życiu japońskiego konstruktora myśliwców: o problemach związanych z produkcją samolotów i o bardzo trudnej, choć szczęśliwej, miłości do kobiety życia. Co ciekawe, film wzbudził kontrowersje, co zmusiło Miyazakiego do publicznego zapewnienia, że w dyskusji o ponownej militaryzacji Japonii zabiera głos przeciwko (to był rok 2013; gwoli jasności objaśniam: Japonia na mocy konstytucji narzuconej przez Amerykanów po wojnie nie posiada wojska, a jedynie 自衛隊, Jietai – tj. Siły Samoobrony; nie ma zaś formalnie wojska, oddziałów inwazyjnych, ani samolotów czy rakiet dalekiego zasięgu itp. Ten stan utrzymuje się do dziś).

Film od wielu wojennych filmów odróżnia zresztą to, że główny bohater jest postacią pozytywną. Jego profesji nie postrzega się jako złej. Na końcu zaś produkcji wybrzmiewa to przekonanie, że mimo iż wojna była okrutna, to jednak jej pozytywnym efektem stał się rozwój technologiczny. Co za tym idzie, polepszyła jakość życia ludzi. Do tego prosta refleksja: Japonia źle wybrała wrogów. A może sprzymierzeńców? „Warto było” – tak bym streścił przesłanie z tej biografii. Warto było starać się wieść normalne życie w nienormalnych czasach i zwyczajnie kochać niezwykłą kobietę.

„Das gibt’s nur einmal
Das kommt nicht wieder
Das ist vielleicht nur Träumerei
Das kann das Leben
Nur einmal geben
Vielleicht ist’s morgen schon vorbei
Das kann das Leben
Nur einmal geben
Denn jeder Frühling hat nur einen Mai” – jak to śpiewali bohaterowie filmu.

Siedmiu wspaniałych

The Magnificent Seven z 1960 roku to kultowy western. Co ciekawe, dzieło w reżyserii Johna Sturgesa oparte jest na filmie Akiry Kurosawy, mistrza samurajskiego kina. Produkcja została zrealizowana w 1954 roku. W westernie mamy siedmiu uczciwych rewolwerowców. W 七人の侍 (Shichinin no samurai; filmie Kurosawy) mamy z kolei tytułowych siedmiu samurajów. Samuraje bronią biednej wioski za miskę ryżu, a wirtuozi broni palnej – za nędzne dolary. W obu przypadkach mamy do czynienia z rabusiami, w obu filmach występuje zarówno postać starca-mędrca, jak i „przebierańca”. Niektóre sceny zdają się być wręcz po prostu „przetłumaczone” na język westernowy (słyszałem anegdotę, że Akira Kurosawa zapytany o westernową adaptację jego dramatu powiedział, że Siedmiu wspaniałych to jego ulubiony film. Jeśli to prawda, dowodziłoby to, że Akira Kurosawa był człowiekiem ze zdrowym dystansem do życia).

Zobacz też:   Pancasila – pięć filarów państwa indonezyjskiego

Western ten nie jest filmem akcji, ale akcji w nim sporo i naprawdę trzyma w napięciu. Kilka scen, cytatów szczególnie zapada w pamięć. Przede wszystkim to jednak piękna opowieść o ludzkiej uczciwości, walce z osobistymi problemami i odwadze. I o tym, na czym polega wyższość zwykłych rolników nad rewolwerowcami. Kawał porządnego kina.

Masz wiadomość

Wszyscy lubimy Toma Hanksa. To oczywiście nieprawdziwe uogólnienie. Przyznacie Państwo jednak, że wśród Polaków interesujących się filmem jest sporo sympatii do niego (nie tylko dlatego, że aktor ten kupił sobie malucha. Albo, jak głosi anegdota, nie wiem, czy prawdziwa, ale dobra, Hanks powiedział, że pije rosyjską wódkę, gdy chce się upić, a polską, gdy chce się napić).

Proponuję w tym segmencie tekstu pewną komedię romantyczną z 1998 roku, w której ten zdolny aktor gra główną rolę. Komedię lekką, choć momentami satyryczną. Fabuła nie jest w swej budowie zbyt ambitna – kto widział jakieś inne komedie romantyczne, ten mniej więcej może ją wyczuć. Główną zaś koncepcją, wokół którego osnuta jest fabuła, jest – wówczas raczkujące – pisanie przez internet. Główni bohaterowie codziennie mijają się na ulicy, ale znają się tylko z elektronicznych listów – e-maili. Piszą ze sobą na ambitne tematy, dzielą się spostrzeżeniami na temat społeczeństwa i książek. Książek, które – kolejny istotny motyw – są dla obojga z nich ważne. Ona prowadzi uroczą, małą księgarnię z miłą i oczytaną obsługą. On z kolei buduje w okolicy wielki sklep z książkami sprzedający również inne utensylia czy kawę, ale za to z pracownikami niemającymi pojęcia o literaturze. Jej przyświeca ekskluzywność kultury i życzliwość wobec klientów. Jemu – popularyzacja kultury, jej pauperyzacja i biznes z nią związany.

Co wyniknie z tego zderzenia? Jak przebiegnie rozwój internetowej relacji? Czytelnik pewnie domyśla się, że musi dojść do jakiejś fuzji obu podejść tak, jak główny bohater i główna bohaterka muszą połączyć się w parę. Inaczej konwencja się posypie. Nie będzie happy endu, ale myślę, że to jest właśnie film, który, bardziej niż dla fabuły, ogląda się dla przyjemności, rozrywki, może prostego wzruszenia. Może ktoś się oburzy, może załamie ręce nad tym, że ten film znalazł się w artykule w „Adeste”. Bardzo proszę. Cieszyłbym się, gdyby kwestia doboru filmu była najpoważniejszym sporem społecznym.

Stop Making Sense

To na pewno zaskoczenie tego zestawienia. Koncert Talking Heads (czy raczej film zmontowany z paru koncertów) nie każdego zachwyci. Kto jednak lubi nieco ekscentryczny rock, powinien docenić. To mój ulubiony koncert rockowy, oglądałem go nieraz. David Byrne, lider i wokalista zespołu, jest postacią magnetyczną, do tego dość nieprzewidywalną. Stworzył z koncertu widowisko.

Gdy oglądam ten materiał, towarzyszy mi refleksja na tematy społeczne. Konkretniej, jak zagubiona jednostka odnajduje się w społeczeństwie. Nie jestem socjologiem ani historykiem. Nie będę więc pisał zdań „długich jak limuzyna” w stylu: David Byrne wykreował na scenie everymana lat osiemdziesiątych, boomera wychowanego po wojnie i dorastającego w firmowych warunkach, nieodnajdującego się w powszechnym dobrobycie.

Myślę jednak, że słowa: 

„And you may ask yourself, »What is that beautiful house?«
And you may ask yourself, »Where does that highway go to?«
And you may ask yourself, »Am I right? Am I wrong?«
And you may say to yourself, »My God! What have I done?«” 

uderzą współczesnego doomera równie mocno jak ówczesnego słuchacza tej piosenki, a także że współcześnie żyjący człowiek, przeżywający chwilę wytchnienia w święta, ze skinięciem głowy przyjmie stwierdzenie: „Heaven, heaven is a place, a place where nothing, nothing ever happens”.

Hyōka

Kolejne anime w liście. Tym razem jednak serial. Liczące dwadzieścia dwa odcinki dzieło oparte na mandze o tym samym tytule Honobo Yonezawy znane jest (o ile można powiedzieć tu o popularności) pod japońskim tytułem Hyōka (氷菓), co znaczy po japońsku tyle, co „deser lodowy, lody”. Nie będę jednak zabierał Czytelnikowi przyjemności odkrywania sensu ukrytego za tytułem.

To teoretycznie anime detektywistyczne, choć jest to jednak lekki kryminał. Opowiada o licealistach odkrywających proste, nudne wręcz zagadki. Głównym bohaterem jest Oreki Hōtarō, licealista o nieprzeciętnym intelekcie i zdolnościach dedukcyjnych. Prowadzi – jak sam to ujmuje – szare życie, z wyboru unikając zaangażowania i aktywności. Oszczędza swoją energię. „Jeśli nie muszę tego zrobić, to nie robię. Jeśli muszę, robię to szybko” – tak brzmi jego zasada życiowa. Przypadkiem dołącza jednak do jednego ze szkolnych klubów – Klubu Klasycznego, którego cele nie są znane. Początkowo bowiem Oreki jest jedynym członkiem klubu. Wkrótce dołącza do niego trójka przyjaciół, którzy skłaniają go do rozwiązywania coraz to nowych zagadek.

Polecam to anime nawet tym, którzy w kwestii tej części kultury „są jaroszami”. Jest bowiem intrygujące, lekkie, ale też poruszające ważne wątki takie jak indywidualizm, działanie organizacji uczniowskich/studenckich i ponoszenie odpowiedzialności, a także potrzeba opiewania zapomnianych, cichych herosów naszej historii.

The Disastrous Life of Saiki K.

Dziewiątka przypadnie w udziale dziwacznemu, komediowemu anime. Saiki Kusuo to licealista, który posiada moce parapsychiczne. Używa ich, by ukryć, że je ma. Chce wieść życie do bólu przeciętnego licealisty. Jak na złość jednak, ciągle coś mu nie wychodzi. A to klasowy, niezbyt rozgarnięty, ale miły osiłek, którego myśli Saiki akurat nie umie czytać, wyciągnie go na ramen, a to Teruhashi, klasowa piękność, na widok której wszyscy wołają „och!” z zachwytu, zakocha się w Saikim, zupełnie obojętnym na jej wdzięki, a to do klasy dołączy kolejny nowy uczeń, który spowoduje jakieś kłopoty. Innym razem klasowa wycieczka zamieni się w walkę o przetrwanie lub stanie się cokolwiek innego, co zmusi naszego bohatera to westchnienia „yare, yare” (coś w stylu naszego „ech” albo „rety”) i odciągnie go od jego ulubionego deseru – galaretki kawowej.

Anime jest długie, ale oparte na powtarzających się gagach i stałych motywach absurdalna fabuła nie wymaga, by obejrzeć je w całości. Ten serial świetnie nadaje się na rozerwanie się „w międzyczasie” podczas świątecznych obowiązków albo na chilloutowy wieczór z przyjaciółmi w domowym cieple.

Podsumowanie

Być może Czytelnikowi nie spodoba się to zestawienie. Może będzie miał własną listę świątecznych pozycji do obejrzenia. A może, tak jak ja, zasiądzie do wymienionych wyżej filmów i seriali. Nie wiem, jak będzie, choć mam nadzieję, że część osób zdecyduje się należeć do tej trzeciej grupy. W każdym razie zachęcam każdego, by nie rezygnować, nie odpuszczać znajdowania sobie w święta, poza czasem na wytężoną modlitwę i bycie z rodziną oraz przyjaciółmi, czasu na odpoczynek, a także kulturalne rozrywki – czytanie książki, słuchanie muzyki, może gra w jakąś ambitną grę komputerową i, last but not least, oglądanie dobrych filmów czy seriali.

Adeste promuje jakość debaty o Kościele, przy jednoczesnej wielości głosów. Myśli przedstawione w tekście wyrażają spojrzenie autora, nie reprezentują poglądów redakcji.

Stowarzyszenie Adeste: Wszelkie prawa zastrzeżone.

O autorze

Podoba Ci się to, co tworzymy? Dołącz do nas

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site is protected by reCAPTCHA and the Google Privacy Policy and Terms of Service apply.

The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.