Powszechne powołanie do przedsiębiorczości? Brzmi trochę… dziwnie. Ale czy Bogu mogłoby się podobać marnowanie talentów, którymi sam nas obdarzył? Czy w takim razie jako katolicy możemy nie być zaradni, odrzucić patrzenie na świat w kategoriach zysku lub straty, nie przejmować się przestrzenią wolności zewnętrznej? O te i inne sprawy związane z rolą ekonomii w życiu katolika spytałem mojego rozmówcę, ks. Jacka Gniadka SVD – werbistę, misjonarza, blogera ekonomicznego, dyrektora Werbistowskiego Centrum Migranta Fu Shenfu, prezesa Stowarzyszenia „Sinicum” im. M. Boyma SJ, który sam o sobie pisze: „Łączę to, co inni dzielą; jedni w ekonomii, a drudzy w teologii”.
Konrad Myszkowski: Zacznijmy od Ewangelii. Często nie zdajemy sobie sprawy, jak wiele jest w niej odniesień do ekonomii – znajdujemy je w licznych przypowieściach Jezusa, np. o synu marnotrawnym, siewcy czy talentach. Jakie wnioski możemy wyciągnąć z tego faktu?
Jacek Gniadek: Ekonomia jest istotną częścią naszego życia, bardziej niż sobie z tego zdajemy sprawę. Większość naszych codziennych wyborów ma charakter ekonomiczny. Nie oznacza to jednak, że człowiek myśli wyłącznie w kategoriach ekonomicznych. Poszczególne decyzje podejmuje cały człowiek, licząc zysk nie tylko w sensie materialnym, ale w sensie ogólnoludzkim, dotyczącym całego człowieczeństwa.
Jezus używa porównań z dziedziny ekonomii, ponieważ najłatwiej zrozumieć przykłady pochodzące z codzienności. Ale jest jeden ważny szczegół – Jezus posługuje się ekonomią zdroworozsądkową, podczas gdy w dzisiejszym świecie odeszliśmy od takiej ekonomii na rzecz wszechwładzy państwa, które głęboko ingeruje w nasze życie. Może dlatego dla współczesnego człowieka te parabole są często niezrozumiałe. Stworzyliśmy sobie zupełnie inny świat.
KM: W swojej książce pt. Ekonomia Boża i Ludzka. Kazania Wolnorynkowe stwierdził Ksiądz, że człowiek jest powołany do przedsiębiorczości. Czy rzeczywiście możemy określić przedsiębiorczość w ten sposób?
JG: Użyłem tu słowa „przedsiębiorczość” w szerszym znaczeniu. Człowiek jest przedsiębiorczy nie tylko w zakresie gospodarczym, ale w całym swoim życiu, ponieważ otrzymuje od Boga talenty i musi nimi gospodarzyć. Z samego tego powodu staje się przedsiębiorczy: musi dostosować środki do celów. Cel mamy wszyscy ten sam – życie wieczne, ale mamy różne talenty, żyjemy w różnych kontekstach kulturowych, politycznych, społecznych.
KM: A więc przedsiębiorczość towarzyszy nam na każdym kroku?
JG: Tak. Już rodzina jest jakby małym przedsiębiorstwem. Ojciec musi być człowiekiem zaradnym, przedsiębiorczym, żeby troszczyć się o rodzinę. Matka podobnie. Bóg buduje na naturze, wykorzystuje nasze przedsiębiorcze talenty, w które nas wyposażył – np. mechanizm kalkulacji: co nam się opłaca, a co nie. Jezus mówi: „jeżeli chcesz, to pójdź za mną”, a z drugiej strony mówi o nagrodzie wiecznej, o zysku.
Człowiek działa celowo, więc każdy z nas jest przedsiębiorcą. Moje życie jest moją firmą, w którą muszę zainwestować, aby zdobyć życie wieczne. Oczywiście wszystko to otrzymuję od Boga jako dar, ale mogę go zmarnować lub dobrze zagospodarować. Na tym polega przedsiębiorczość – wykorzystywanie tego, co mam od Pana Boga, do zdobywania tego celu, który On mi pokazał.
KM: Nie możemy więc być jak zły sługa z przypowieści, który zakopał otrzymany talent?
JG: Ten sługa nie był przedsiębiorczy. A przedsiębiorczość jest wynagradzana. Nie mam problemu z tym, żeby nazywać każdego człowieka przedsiębiorcą. Ale niestety to słowo często źle się kojarzy. Za PRL-u prywaciarz to był taki „badylarz”, którym pogardzała władza. Samo państwo chciało być przedsiębiorcą głównym, który wszystkim zarządza. Również dziś mamy próby antagonizowania przedsiębiorczości poprzez pokazywanie, że przedsiębiorca to ten, który wzbogacił się kosztem innych. Są one skuteczne, ponieważ nie rozumiemy pojęcia zysku. Wolna wymiana polega na tym, że jedna i druga strona zyskują. Gdyby jedna ze stron miała tracić, to nigdy by do wymiany nie doszło. Ludzie bogacą się, ponieważ dostarczają innym dobre usługi lub towary. Nie ma innej uczciwej drogi do bogactwa – oczywiście, można je osiągnąć poprzez kradzież czy wyzysk, ale to nie ma nic wspólnego z ekonomią, to podpada pod siódme przykazanie. Człowiek, który bogaci się, wyzyskując czy kradnąc, nie jest przedsiębiorcą, lecz złodziejem.
KM: Więc można te słowa o powołaniu odnieść również do sfery czysto ekonomicznej?
JG: Ja nie dzielę człowieka na homo oeconomicus i homo religiosus. Dla mnie człowiek, który na co dzień zajmuje się swoją firmą, a w niedzielę idzie do kościoła, to po prostu jedna, integralna osoba. Uczeń Chrystusa stąpa twardo po ziemi, mając jednocześnie oczy wzniesione wysoko ku górze. Znany ekonomista Ludwig von Mises, będąc agnostykiem, mówi wyraźnie, że cele człowieka mogą być metafizyczne i wcale nie przeszkadza mu to działać w sferze ekonomicznej. Cele człowieka są rzeczą intymną i nie interesują one ekonomii, dlatego w traktacie o ekonomii Mises pisze tylko, że człowiek działa celowo, a od celu zależą środki, jakie dobieramy.
KM: Dla człowieka wierzącego kwestia oceny moralnej postępowania związanego z ekonomią powinna być jasna?
JG: Chrześcijanin w ogóle nie powinien zbytnio interesować się życiem innych. W Ewangelii wg św. Jana (J 21, 20-23) św. Piotr pyta Jezusa, co będzie z Janem, na co Jezus odpowiada: „to nie twoja sprawa”. Tylko władcy tego świata mają tendencję do kontrolowania losu innych i decydowania o nim. Bóg daje nam wolność i pozwala działać. Jest wiele dróg, które prowadzą do Boga. Ten sam cel można osiągnąć na różne sposoby. Człowiek religijny nie może nie być przedsiębiorcą i nie ma tu żadnego dysonansu. Człowiek, który pomnaża talenty i się bogaci, postępuje zgodnie ze swoim powołaniem.
KM: Jak znaleźć balans pomiędzy budową własnego majątku a pomocą innym?
JG: W opisie Sądu Ostatecznego (Mt 25) Jezus mówi: „byłem głodny, a daliście mi jeść”. Ja patrzę na to z dwóch punktów widzenia. Tradycyjnie widzimy tu danie kromki chleba komuś głodnemu lub szklanki wody spragnionemu. Jednak ta perykopa nie bez kozery pojawia się w Ewangelii po przypowieści o talentach. Spójrzmy na nią w inny sposób: przedsiębiorca sam w sobie, tworząc dobra i usługi, tworzy coś, czego wcześniej nie było. W ten sposób już pomaga innym. Gdy ktoś ma powołanie do bycia piekarzem, a nim nie jest, to znaczy, że miał karmić ludzi, a tego nie robi.
Jest też oczywiście aspekt charytatywny, czyli pomoc ludziom, którzy z różnych powodów nie są w stanie sami sobie poradzić na rynku, w społeczeństwie. Uczeń Chrystusa powinien rozglądać się i pomagać tym, którzy nie dają sobie rady. Pomoc ta nie może jednak być permanentna – musi być doraźna i lokalna. I oczywiście powinno się działać i pomagać za swoje pieniądze, bo dobroczynność nie jest rozdawaniem cudzych pieniędzy. Jeśli mamy pieniądze, możemy robić wiele dobra, pomagać innym. Przecież żeby dać komuś bułkę, muszę najpierw na nią zapracować. Najpierw jest praca i oszczędności, a dopiero później pomoc innym. To się nie bierze z powietrza. Taka jest logika Ewangelii, logika życia.
KM: Skąd brać przykład?
JG: Dobrym wzorem jest św. Homobonus, który żył we Włoszech nieco wcześniej niż św. Franciszek z Asyżu. Tak jak Franciszek pochodził z bogatej rodziny, ale różnił się od niego tym, że nie zrezygnował z majątku, tylko przejął go po ojcu i rozwinął, by potem za własne pieniądze budować szpitale i pomagać potrzebującym. Kiedy państwo nie odgrywało tak wielkiej roli, kiedy ludzie żyli w naturalnych relacjach i musieli liczyć na własną przedsiębiorczość, św. Homobonus był popularnym patronem. Drobni przedsiębiorcy – piekarze, szewcy, murarze – modlili się do niego o sukces.
KM: Czy przedsiębiorcy mają jeszcze innych świętych patronów?
JG: Jedynym ekonomistą, który został świętym, jest św. Bernardyn ze Sieny. W średniowieczu zasłynął zebraniem całej ówczesnej wiedzy ekonomicznej w coś w rodzaju summy ekonomicznej. Wykorzystując wiedzę swojego współbrata, Piotra Jana Oliviego, pisał o subiektywistycznej teorii wartości, która stała się później punktem odniesienia dla szkoły austriackiej w ekonomii. Bernardyn odpowiedział na pytanie Arystotelesa o to, co jest droższe: woda czy diament? Rozwiązał ten dylemat w swoim kazaniu, wskazując, że pytanie jest źle postawione, ponieważ brakuje kontekstu. Przykładowo: człowiek zmęczony i spragniony, gdy spotka kogoś, kto chce wymienić wodę za diament, będzie gotów to zrobić, ponieważ jest spragniony. Wartość rzeczy zależy więc od kontekstu, nie jest narzucona z góry.
Według mnie świętymi przedsiębiorcami są również Zelia i Ludwik Martin, rodzice św. Teresy od Dzieciątka Jezus. Zelia prowadziła zakład koronkarski, a Ludwik był zegarmistrzem, ale zrezygnował ze swojej firmy, żeby pomagać żonie. Przy okazji ich kanonizacji generał karmelitów tłumaczył w liście, że Zelia i Ludwik prowadzili działalność gospodarczą, ale za bardzo im to nie szło. Tymczasem dla mnie to był sukces, ponieważ Zelia jako kobieta rozwinęła ten biznes niesamowicie, zatrudniła nawet swojego męża. Nie przeszkadzało im to w codziennym uczestnictwie we mszy świętej oraz wychowywaniu pięciu córek, z których jedna osiągnęła świętość.
Na polskim gruncie popatrzmy na św. Maksymiliana Kolbego. To był człowiek, który wydawał „Rycerza Niepokalanej” w milionowym nakładzie, a przecież zaczynał od zera. Potrafił zbierać fundusze, miał drukarnię. Początkowo w Niepokalanowie było tylko kilku zakonników, a przed wojną już ponad ośmiuset, pracujących na rzecz dzieła Niepokalanej. Zorganizowanie takiej logistyki i produkcji wymaga superprzedsiębiorcy. My zwracamy uwagę tylko na jego ostatni moment, kiedy oddał życie za współwięźnia w Oświęcimiu, ale warto widzieć więcej.
Gdy św. Maksymilian pojechał do Japonii, miał się uczyć języka japońskiego, ale zachorował na statku. Planował po tygodniu od przybycia wydawać „Rycerza Niepokalanej” po japońsku, ale spóźnił się o tydzień i uznawał to za porażkę. Dla mnie jego męczeńska śmierć to jest tylko ukoronowanie, taka kropka nad i. On się spełnił w swoim życiu, robił wszystko „na maksa”. Kiedy w obozie zobaczył kogoś, kto chciał przeżyć, ponieważ miał rodzinę, zdecydował się na poświęcenie, które było dopełnieniem całego jego życia. Życie przedsiębiorcy prowadziło go do tego momentu, tej okazji, której nie mógł zmarnować jako uczeń Chrystusa.
KM: Pewnie znalazłoby się jeszcze wielu przedsiębiorczych świętych, ale chyba nie zawsze chcemy tak na nich patrzeć?
JG: Ja patrzę na przykład na wszystkich założycieli zakonów jako na przedsiębiorców. Gdyby oni nie byli przedsiębiorczy, to nie założyliby tych zakonów. Ale w Kościele obecnie nie patrzymy na nich z tego punktu widzenia – wolimy widzieć, że Bóg coś im dał i zakony po prostu powstały. Brakuje analizy tego, jak owe wielkie dzieła powstawały. Odeszliśmy od zdroworozsądkowej ekonomii. Nie zdajemy sobie sprawy z tego, jaką rolę pełni własność prywatna w życiu gospodarczym, akcentujemy sprawiedliwość społeczną. Sami pozbawiamy się pewnych narzędzi, które mogłyby nam pokazać, czym jest ekonomia i przedsiębiorczość.
Nie potrafimy dostrzec np. talentów św. Arnolda Janssena, założyciela mojego Zgromadzenia Słowa Bożego (werbistów). On założył ten zakon w 1875 r., w czasie Kulturkampfu w Niemczech, gdy kanclerz Bismarck zamykał kościoły i zakazywał budowy nowych. Tymczasem Janssen chciał zbudować seminarium misyjne, by wysyłać niemieckich księży na misje. Poszedł z tym pomysłem do biskupa, ale ten odpowiedział mu, że nic nie da się zrobić i dał tylko błogosławieństwo. Co zrobił św. Arnold? Skoro nie można było założyć nowego zgromadzenia w Niemczech, to wpadł na genialny pomysł: założył je w Holandii. Kupił za grosze starą karczmę dwa kilometry od granicy z Niemcami i rozpoczął w ten sposób wielkie dzieło. Po dwudziestu latach w tej karczmie była już najnowocześniejsza w Holandii drukarnia, w której powstawały kalendarze, zapewniając środki na misje czy do budowy kościołów w Chinach. Święty Arnold uczy nas, że każdy ma talenty i powinien je wykorzystywać.
KM: Można jednak odnieść wrażenie, że często boimy się to robić.
JG: Mamy błędne rozumienie wymiany. Dla nas wymiana kojarzy się zawsze z wyzyskiem. A że słowo „wyzysk” pochodzi od słowa „zysk”, więc już zysk kojarzy się bardzo źle. Kiedyś poznałem na misjach siostrę, która prowadzi księgarnię i odniosła sukces. Kiedy powiedziałem jej, że jest „superbusinesswoman”, to odpowiedziała, że przecież niczego nie robi dla zysku. Widać tu pewien problem: boimy się powiedzieć, że robimy coś dla zysku, a przecież zysk nie ma konotacji tylko materialnej. Zysk to jest wszystko. Życie wieczne jest zyskiem! Święty Paweł bardzo dobrze wskazał ludzką prakseologię: „umrzeć to zysk”, bo jeśli nie umrę, to nie zmartwychwstanę. Robienie czegoś dla zysku nie jest więc złe. Wręcz nierobienie czegoś dla zysku jest błędem, ponieważ przeciwieństwem zysku jest strata.
KM: W swoich wypowiedziach często odnosi się Ksiądz do poglądów austriackiej szkoły w ekonomii. Skąd to zainteresowanie?
JG: Tzw. austriacka szkoła w ekonomii opisuje realnego człowieka w działaniu. Nie jest to człowiek wymyślony przy biurku przez ekonomistów czy pozostający na usługach pewnego projektu politycznego.
Dlaczego człowiek działa? Ponieważ nie jest zadowolony ze stanu, w którym się znajduje w danej chwili. Ten niepokój sprawia, że chce działać, ponieważ chce poprawić swój stan. Wyznacza więc sobie cele i je realizuje, dobierając odpowiednie środki. Nie powinien mu w tym nikt przeszkadzać.
Oczywiście nie istnieje w tym świecie wolność absolutna, ale wolność zewnętrzna jest bardzo ważna. Punktem wyjścia dla niej jest własność prywatna. Bez własności prywatnej nie byłoby porządku i pokoju, a ludzie nie byliby gospodarni, ponieważ człowiek bardziej szanuje to, co do niego należy. Ludwig von Mises dodatkowo widzi we własności prywatnej element kalkulacji ekonomicznej. Święty Jan Paweł II pisał w encyklice Centesimus annus, że człowiek, który byłby pozbawiony czegoś, co mógłby nazwać swoim, nie potrafi odnaleźć w pełni swojej godności. Szkoła austriacka mówi z kolei, że jeśli nie posiadamy czegoś na własność, to nie potrafimy wartościować, ponieważ wartość rzeczy jest uzależniona od naszej oceny użyteczności w tym świecie.
Na człowieka patrzymy z perspektywy subiektywistycznej teorii własności – rzeczy w tym świecie są neutralne i my możemy używać ich do swoich celów. Cele mogą być różne, dlatego szkoła austriacka mówi, że musimy pozwolić ludziom działać, dopóki nie naruszają przestrzeni wolności wyznaczonej przez własność prywatną. Tak wygląda ludzkie działanie w teorii, ale niestety dziś powszechnie przyjęliśmy inną koncepcję ekonomiczną, która jest zaprzeczeniem naturalnej kolejności: praca, a dopiero później pieniądz. W keynesizmie mamy to wszystko postawione na głowie, co widać choćby po próbach pobudzenia gospodarki dotacjami. Gospodarkę można pobudzić przez pracę, odkrywanie talentów, działalność od podstaw, a nie przez dotacje.
KM: A jak austriacka szkoła ekonomii ma się do katolickiej nauki społecznej?
JG: Szkoła austriacka jest zbudowana na właściwej antropologii, w przeciwieństwie do dzisiejszej ekonomii, która patrzy na człowieka przedmiotowo, a nie podmiotowo. Według szkoły austriackiej to człowiek jest podmiotem i powinien tak być traktowany – jako osoba wolna, rozumna i transcendentna, realizująca swoje cele. Dziś państwa narzucają wszystkim swoje cele i chcą, żebyśmy je realizowali wspólnie. Musimy więc ciągle walczyć o poszerzenie przestrzeni wolności naszego życia, wydzierać z tego chorego świata, ile jest możliwe, i robić swoje.
Dzięki szkole austriackiej widzę, jak daleko odeszliśmy od tego, kim jest człowiek, bo jej obraz odpowiada antropologii chrześcijańskiej. My często patrzymy na dobro wspólne jako pewien projekt, który ma być sterowany przez jeden umysł. Tymczasem Friedrich August von Hayek trafnie zauważył, że proces podaży i popytu jest skomplikowany i rozproszony. Nikt nie posiada pełnej wiedzy o potrzebach wszystkich ludzi, więc tylko zgubna pycha rozumu każe nam chcieć rządu centralnie sterowanego. Tak naprawdę potrzebujemy leseferyzmu i dużo wolności gospodarczej, bo tylko wtedy człowiek może realizować swoje projekty i talenty. W państwie zbiurokratyzowanym nasza przedsiębiorczość jest ograniczana i nie realizujemy swojego powołania.
KM: Na pewno wiele osób zgodzi się, że trzeba walczyć o poszerzenie zakresu wolności – tylko jak to robić skutecznie?
JG: Na początek zauważmy, jak wiele dzieje się przy urnach wyborczych. W pewnym sensie sami wybieramy taką, a nie inną rzeczywistość. Głosujemy za programami socjalnymi, nie zdając sobie sprawy z tego, że one są przyczyną biedy, bo uzależniają człowieka od państwa. Innym skutkiem państwa opiekuńczego jest kryzys demograficzny. Daleko odeszliśmy od ideału, jaki pokazywał nam św. Jan Paweł II. Polski papież był krytykiem państwa opiekuńczego i mówił, że państwo nie może interweniować w życie gospodarcze poza absolutnie wyjątkowymi sytuacjami.
W katolickiej nauce społecznej mamy zasadę pomocniczości, którą w skrócie można przedstawić następująco: najpierw rodzina, potem lokalna społeczność, a dopiero potem państwo. My ten porządek przestawiliśmy, i to nie tylko w Polsce, ale na całym świecie. Państwo ingeruje w nasze życie na nasze życzenie, ponieważ głosujemy za państwem opiekuńczym. Narzekamy, ale sami boimy się wziąć życie we własne ręce. Chcemy, żeby ktoś za nas coś robił, coś nam dał. Ciężko nam zrozumieć, że jeśli państwo ma coś dać, to musi w tym celu komuś zabrać. Popełniamy ogromny grzech, kiedy kierujemy się zazdrością i chęcią wyrównywania nierówności na zasadzie odbierania temu, kto ma więcej. Nie pozwalamy innym żyć własnym życiem, chcielibyśmy, żeby wszyscy byli tacy sami, a przecież każdy z nas jest obdarzony innymi talentami. Naszym bogactwem są różnice, a nie podobieństwa. Dlatego istnieje ekonomia – wymieniamy towary, ponieważ mamy różne talenty i robimy różne rzeczy.
Tylko mała grupa ludzi zdaje sobie sprawę z tego, że im niższe podatki i mniej państwa, tym lepiej. O tym mówi Jezus, gdy go pytają o płacenie Cezarowi. Jezus nie mówi o podatku, tylko o tym, żebyśmy nie oddawali Cezarowi wolności. Mamy być ludźmi wolnymi i mamy tej wolności strzec.
KM: Jaką rolę odgrywa tu Kościół?
JG: Bardzo często w Kościele pokutuje pewne niedocenianie tej wolności. Liczy się wolność wewnętrzna, czyli poszukiwanie prawdy, odpowiedź na powołanie Boga, relacja z Nim, a wolność zewnętrzna jest jakby zapomniana. Jesteśmy gotowi oddać dużo wolności w imię złego rozumienia dobra wspólnego. Dobro wspólne nie jest realizacją jednego projektu, ale sumą i pochodną działań ludzi wolnych, którzy są twórczy i tworzą dobro. Bardzo trudno nam to zrozumieć. W ramach dekalogu jest nieskończona liczba dróg, sposobów, na które człowiek może się realizować i dochodzić do tego samego celu. Na tym polega wielkość Boga. Robienie jednego projektu jest zaprzeczeniem tego, kim Bóg jest. Głosowanie na jeden projekt polityczny, dostosowany do milionów ludzi, jest antyewangeliczne. Problem w tym, że jesteśmy grzeszni i chcielibyśmy budować coś na miarę naszych idei, a nie pozwalamy Bogu działać w naszym świecie.
KM: Jak praca na misjach wpłynęła na Księdza poglądy ekonomiczne?
JG: Kiedy pierwszy raz wyjeżdżałem w latach osiemdziesiątych jako kleryk do Kongo (ówczesny Zair), był to kraj bardzo biedny. Patrzyłem więc na Afrykę z tej perspektywy, widząc głównie biedę, wojny i choroby. Myślałem, że do Afryki jedzie się głosić Dobrą Nowinę i pomagać, bo miejscowi nie dają sobie sami rady.
Po święceniach, w 1997 r., pojechałem z kolei do Botswany. Polska podnosiła się wtedy z ruiny PRL-u i socjalizmu, były wolne (a przynajmniej bardziej wolne niż wcześniej) wybory. Tymczasem Botswana okazała się niezwykle rozwinięta. Okazało się, że Afryka ma różne oblicza – nie tylko państwa upadłe, jak Kongo, ale też świetnie funkcjonujące, jak Botswana. Odkryłem, że jeśli stosuje się choć w minimalnym sensie zasady liberalizmu gospodarczego, jeśli pozwolimy ludziom działać, to nawet na pustyni Kalahari pojawi się sukces.
Osobą wyjątkową dla mnie był pierwszy prezydent Botswany, Seretse Khama, który doszedł do władzy na fali dekolonizacji. Gdy wszyscy inni wyrzucali kolonizatorów z Afryki, on zaprosił białych specjalistów do odkrytych w swoim kraju złóż diamentów. Stwierdził, że choć Botswana ma diamenty, to nie wie, jak je wydobyć, obrobić i sprzedać, więc zaprosił do współpracy ludzi, którzy się na tym znają. Pieniądze z diamentów wykorzystał na budowę infrastruktury, dzięki czemu Botswana ma dziś wspaniałą sieć dróg asfaltowych. Kraj się rozwija dzięki temu, że nie bazuje na pomocy społecznej innych krajów. Właściwie ta pomoc nie jest im obecnie potrzebna, bo Botswana jest jednym z najbogatszych krajów w Afryce pod względem PKB na mieszkańca. Pokazuje to, że kiedy stawiamy na ludzką pracę i uczciwość, a nie na socjalizm, to kraj się rozwija.
Przeciwnym przykładem jest Zambia. Rodezja była bogatym państwem kolonialnym, ale po dekolonizacji postawiono na eksperyment z socjalizmem. Podobnie było w Tanzanii czy Zambii, które doprowadzono tym sposobem do ruiny gospodarczej. Zambia była przez dwadzieścia lat kierowana przez prezydenta Kennetha Kaundę, który twierdził, że skoro raz wygrał wybory, to nie ma potrzeby ich powtarzać ani pozwalać działać innym partiom politycznym. Pojechałem tam na misje niedługo po obronie pracy doktorskiej o Misesie, w której analizowałem jego koncepcję osoby z punktu widzenia katolickiej nauki społecznej. Byłem więc świadom, jak należy pomagać ludziom.
W slumsach w Lindzie, na obrzeżach Lusaki, zacząłem budować przedszkole dla przyszłych przedsiębiorców. Nigdy nie patrzyłem na miejscowych jako ludzi biedniejszych ode mnie, ale widziałem w nich potencjał. Ten punkt spojrzenia jest bardzo ważny, ponieważ pozwala zobaczyć w człowieku talenty, a nie tylko bezradność i to, że bez mojej pomocy sobie nie poradzi. Stąd pomysł budowy tego przedszkola, do którego przyjeżdżali pomagać również znajomi przedsiębiorcy z Polski.
KM: W ten sposób realizował Ksiądz swoje powołanie do przedsiębiorczości na misjach w Afryce?
JG: Zacząłem od kwestii symbolicznej. W miejscowym kościele wisiał mały obraz przedstawiający Świętą Rodzinę, jak siedzi i sobie odpoczywa. Na radzie parafialnej powiedziałem, że powinniśmy zrezygnować z tego obrazu, bo leżeć i odpoczywać może człowiek, który coś osiągnął. Zmieniliśmy więc ten obraz na taki, który przedstawiał ucieczkę Świętej Rodziny do Egiptu. Było to dla nich wymowne, bo w Lindzie każdy chce uciec, ponieważ jest bieda. Chciałem jednak przekonać ich, że należy uciec w sensie metaforycznym, czyli zmienić ten świat poprzez pracę. Stąd ta dynamika: Święta Rodzina ucieka, czyli jest w ruchu i mówi nam: „chcemy zmienić stan, w którym się znajdujemy, ponieważ nie jesteśmy z niego zadowoleni”.
Później rozpoczęliśmy warsztaty dla miejscowych z polskimi przedsiębiorcami. Założyliśmy nawet biznesklub w slumsach, którego patronem został św. Homobonus. Dziś kontynuuję tę pracę w Polsce, współpracując z Fundacją ASBIRO, która pomaga prywatnej szkole w Lindzie prowadzonej przez mojego byłego parafianina, ale też jako bloger. Staram się mówić i pisać o przedsiębiorczości, pokazywać, że to praca jest właściwą drogą do wyjścia z kryzysu, do którego sami doprowadziliśmy.
KM: Nie mogę nie dopytać o pracę z migrantami, ponieważ to temat wzbudzający wiele emocji. Jak robić to skutecznie i zgodnie z zasadami etyki?
JG: Tu także trzeba podejścia wolnorynkowego. Ja jestem za wolnym przemieszczaniem się ludzi. Ludzie migrowali, migrują i będą migrować, ponieważ są niezadowoleni z tego, jak jest w miejscu, w którym żyją. Są oczywiście uchodźcy, którzy muszą uciekać na przykład z powodu wojny. Trzeba ich odróżnić od migrantów poszukujących innej pracy, szczęścia. Nie powinniśmy się zamykać przed nimi – powinniśmy być otwarci, ale pamiętając, że nie będzie problemu, jeśli państwo nie będzie opiekuńcze. Wówczas przyjeżdżaliby tylko ludzie przedsiębiorczy, bo każdy migrant wiedziałby, że nikt mu nie pomoże, musi sam się wpisać w rynek i zarobić. Oczywiście „przedsiębiorczy” to nie znaczy „bogaci”, bo przedsiębiorczy jest ten, kto wierzy w siebie i szuka szczęścia tam, gdzie są możliwości.
My pracujemy z migrantami z Wietnamu. Bywają wśród nich także ci, którzy są tu nielegalnie. Do takich przypadków należy podchodzić indywidualnie. Wyobraźmy sobie, że przyjeżdża nielegalnie z Wietnamu kucharz. Cała rodzina złożyła się, żeby mógł zapłacić dziesięć tysięcy euro za przemyt i on chce tu pracować, żeby te pieniądze zwrócić i coś dla siebie zarobić. Wysyłanie go z powrotem do kraju jest według mnie zbrodnią, bo nie zdajemy sobie sprawy z tego, że życie jego i jego rodziny jest zrujnowane, choć chcieli dobrze. Jakim zagrożeniem może być kucharz dla bezpieczeństwa państwa? Gdyby ktoś wszedł przez płot na moją działkę, a ja przyłapałbym go ze strzelbą, to przed strzałem zapytałbym go, kim jest. Gdyby powiedział: „jestem kucharzem z Wietnamu”, mógłbym złożyć mu propozycję zatrudnienia: „przez pierwszy miesiąc gotujesz za darmo, a potem będę Ci płacił”. Nie można zmarnować takiego talentu!
Jestem za wolnym przemieszczaniem się ludzi, ale równocześnie za tym, żeby państwa europejskie nie były opiekuńcze. Nie jest łatwo wtedy włączyć się w ten rynek. Gdy pewien człowiek w Zambii powiedział mi, że chciałby pracować jako hydraulik w Polsce, musiałem mu wytłumaczyć, że to nie jest takie proste. Trzeba znać język, miejscowy rynek, przepisy – kto ci będzie płacił za pierwsze miesiące, gdy będziesz się uczył? Pomoc imigrantom powinny nieść instytucje prywatne, a nie państwowe. Werbistowskie Centrum Migranta Fu Shenfu jest całkowicie prywatne. Nie bierzemy grantów państwowych, pomoc socjalną realizujemy przy pomocy wolontariuszy albo osób wynajętych, ale płacimy im z naszych prywatnych pieniędzy.
Rozmawiał Konrad Myszkowski
2 komentarze