Przyszedł czas na kilka słów konkretyzacji po pierwszej części rozmowy (serdecznie zachęcam do jej przeczytania, aby móc zrozumieć szerszy kontekst wywiadu, choć z powodzeniem może być on również czytany jako autonomiczny tekst). Zauważyliśmy ostatnio, że w obrazie Kościoła kształtowanym przez liturgię pojawiają się różnego rodzaju napięcia. Mogą one wynikać z tego, jak na przestrzeni dziejów kształtował się sposób modlitwy wspólnoty kościelnej. Od czego w gruncie rzeczy zależy lex orandi – prawo modlitwy? O tym rozmawiam w drugiej części wywiadu z dr. Tomaszem Dekertem, religioznawcą z Akademii Ignatianum w Krakowie, członkiem redakcji kwartalnika „Christianitas”.
Piotr Ulrich (P.U.): Naszą poprzednią rozmowę skończyliśmy na ciekawym spostrzeżeniu, że w liturgii problem pojawia się, gdzie zaczyna się z nią kombinować, manipulować przy tym, jak modliły się przez wieki pokolenia wierzących. To dobry punkt wyjścia do pytania o przyczynę sprawczą tego, co nazywamy lex orandi. Pojęcie to zaczęło być częściej używane od wydania przez Benedykta XVI Summorum pontificum (dalej jako SP), przywołuje je również papież Franciszek w Traditionis custodes (dalej jako TC) oraz wypowiedzi wspomnianych wcześniej kard. Roche i prof. Grillo. Czy przyczyną sprawczą lex orandi (prawa modlitwy) jest legifer – ustawodawca, ten, który „niesie ustawę”, prawem promulguje to, jak należy się modlić, czy raczej oratio – modlitwa, będąca spójnym zachowaniem wołającej do Boga wspólnoty? Na gruncie prawa kanonicznego moglibyśmy porównać to do zwyczaju prawnego spełniającego określone w kodeksie kryteria. Jak można określić relacje tych dwóch możliwych „przyczyn” lex orandi w kontekście wspomnianego przez Ciebie napięcia między organicznym rozwojem liturgii a podejściem krytyczno-refleksyjnym? Prawo modlitwy jest czymś narzuconym czy „wymodlonym”?
Tomasz Dekert (T.D.): Moim zdaniem w liturgii rozumianej jako lex orandi „warstwa” modlitwy jest absolutnie pierwotna. Widać to, jeżeli popatrzymy na historię liturgii rzymskiej. Momentem, w którym możemy powiedzieć o lex w twardym sensie, jest dopiero reforma Piusa V (skupiona wokół promulgacji Missale Romanum w 1570 roku, choć poprzedzona dwa lata wcześniej edycją brewiarza). Dopiero od tamtego czasu istnieje coś takiego jak prawo liturgiczne sensu stricto. Wedle niego rubryki nie są już zapisem zwyczaju. Tym właśnie były na początku – sposób modlenia się wypracowywany przez wieki był już tak określony, że ujęto go w rubrykę. Został opisany po to, aby ludzie, którzy przyjdą po nas, mogli modlić się tak, jak my się modliliśmy. Zjawisko rubryk poprzedzało przecież samą reformę Piusa V, tak też tym bardziej modlitwa jest czymś uprzednim. Z tego punktu widzenia pomysł, że jakaś grupa ludzi może stwierdzić w pewnym momencie: „Nie, jednak cały ten wielki gmach liturgii ma tak liczne wady i jest tak nieużyteczny, że musimy go całkowicie zmienić i nadać ludziom prawo modlitwy”, jest absurdalny. W samym zanegowaniu, postawieniu liturgii w stan oskarżenia i jej sproblematyzowaniu kryje się ukryta konieczność narzucenia nowej lex orandi.
Mam pewną myśl, która towarzyszy mi, od kiedy zająłem się głębiej SP. W przypadku liturgii zreformowanej możemy mówić o przeniesieniu myślenia o lex orandi na poziom inny niż ten, który wynika z rozwoju tradycyjnego i jest związany bardziej z dystrybucją władzy w Kościele, a nie z tradycją. Jednak fakt, że nowa liturgia została przyjęta przez wiernych i stała się sposobem modlitwy, każe myśleć również o lex orandi w tym starym sensie. To właśnie, moim zdaniem, próbował osiągnąć Benedykt XVI. Jego dokument należy rozumieć nie tylko jako uwolnienie starego rytu, ale także – a skłonny byłbym postawić tezę, że były to dla niego cele równoważne – jako dążenie do „zassania” nowego rytu w logikę tradycyjności. Ten drugi aspekt może być na pierwszy rzut oka mniej widoczny, bo sam list apostolski dotyczy starej formy, jednakże jego optyka tradycyjnej liturgii dotyka też tej zreformowanej. Pokazuje, że jest to modlitwa Kościoła tak samo, jak przez wieki był nią stary ryt. Ponieważ jednak – i to jest już oczywiście domysł albo może ekstrapolacja domyślnych założeń papieża Benedykta – zarówno w samym sposobie przeprowadzenia reformy, jak i w jej recepcji zawarty był potężny ładunek zerwania. Liturgia zreformowana nie mogła po prostu zastąpić starej, tak jak, powiedzmy, mszał Benedykta XV (1920) zastąpił edycję Leona XIII (1884). To znaczy oczywiście na poziomie administracyjnych decyzji i zarządzonej nimi praktyki prawie wszędzie zastąpił, jednak był to błąd, pociągający za sobą zarówno rozłamy, jak i, co ważniejsze, radykalną przemianę percepcji liturgii (i nie tylko) w Kościele w stronę wielopoziomowej nieciągłości. Dlatego właśnie było konieczne przywrócenie praw liturgii przedsoborowej (albo mówiąc językiem bliższym SP, przypomnienie, że wbrew pozorom nigdy tych praw nie straciła), kultywowanej dotychczas w ramach pewnych gett. Współistnienie obu form było moim zdaniem obliczone jako długotrwały proces leczenia sytuacji wywołanej charakterem i stylem implementacji reformy.
Aktualnie problem jest taki, że autor (autorzy) TC albo nie jest (nie są) w stanie odczytać tego wymiaru SP, albo – i to myślenie jest mi bliższe – po prostu nie chce (nie chcą) go odczytać. Potwierdza to wypowiedź kard. Roche’a o „zmienionej eklezjologii”, o której rozmawialiśmy poprzednio – mamy inną liturgię, inny Kościół, państwu już dziękujemy, wszyscy mamy wrócić do jednolitości. Rozumienie jedności, które nazwaliśmy w naszej poprzedniej rozmowie „wertykalnym”, nie jest de facto jednością, ale właśnie jednolitością. Wikła się to w różne aporie, związane np. z rytami wschodnimi. Zawarty w liście Franciszka do biskupów dyskurs – historycznie sztuczny – przypisujący Piusowi V intencję wprowadzenia rytu rzymskiego jako jedynego w całym Kościele na zasadzie jednolitości, ma na celu właśnie historyczną legitymizację tego działania i takiego rozumienia jedności. Skądinąd wiemy, że sam Pius V takiej urawniłowki nie zastosował.
P.U.: Tym bardziej że sam, jako dominikanin, celebrował mszę w rycie swojego zakonu.
T.D.: Chociażby. Ta narracja jest zatem zupełnie nieprawdziwa i węszę w tym wpływ Andrei Grilla.
P.U.: Powiedzmy o nim coś więcej. Peter Kwasniewski, amerykański publicysta, upatruje Grillo jako bezpośredniego autora lub przynajmniej wielką inspirację TC. Podejście prof. Grillo, wykładowcy Anselmianum (papieskiej uczelni liturgicznej), do samej przyczyny sprawczej liturgii jest dość nowatorskie. Napisał, że sama liturgia wzięła się („narodziła się”) w XX wieku z teologicznego namysłu nad jej sprawowaniem (por. jego książkę pt. La nascita del liturgia nel XX secolo. Saggio sul rapporto tra Movimento Liturgico e (post-)Modernità (2003), wspomina o tym również w innych publikacjach). Jest to o tyle ciekawe, że stawia jego samego, jako teologa, na pozycji wielkiego twórcy liturgii. Teologowie przyszli, pomyśleli, a kult Boży zrodził się bynajmniej nie z modlitwy, a z namysłu po dwudziestu wiekach czegoś, co mogło być zaledwie jakąś namiastką. Liturgia zatem rodzi się w warunkach laboratoryjnych, z namysłu naukowców.
T.D.: Tak. Jest on postacią ciekawą lub też nieciekawą, w zależności od przyjętych kryteriów. Przychylam się do zdania Petera Kwasniewskiego. Moja znajomość myśli Grillo pozwala mi przypuszczać, że nawet jeżeli sam nie napisał czy choćby nie naszkicował TC, to ewidentnie są tam elementy w wyraźny sposób zgodne z jego poglądami. Jest to na przykład wspomniana wyżej kwestia pojmowania statusu formy rytu po reformie Piusa V jako wyłącznej formy rytu rzymskiego. W swojej książce pt. Beyond Pius V: Conflicting Interpretations of the Liturgical Reform (2013; oryginalna wersja włoska wyszła w 2007 r., w wydaniu amerykańskim dołączono do niej rozdział krytyczny nt. SP) Grillo stwierdza to w sposób apodyktyczny, jako oczywistość, a wszelkie zdania przeciwne, tzn. wskazujące na pluralizm w ramach rytu rzymskiego, określa jako naiwne mrzonki i oderwanie od rzeczywistości. To spojrzenie jest kluczowe dla podjęcia kwestii historycznych, które pojawiają się w TC i powiązanych dokumentach, np. nawiązania do postaci Piusa V i rozumieniu jedności liturgicznej jako jednolitości.
Po drugie, nacisk na rolę biskupów. Grillo oskarża SP o odebranie biskupom właściwej im władzy nad liturgią. Biskup – ekstrapoluję teraz z myśli profesora Anselmianum – nie może działać na rzecz jedności, ponieważ papież Benedykt XVI mu w tym przeszkadza, nie wymagając wręcz jego zgody na odprawienie liturgii, która zdaniem Grilla jest z „innego świata” i w Kościele posoborowym nie ma racji bytu. To tylko kilka przykładów zbieżności pomiędzy TC a jego ideami.
Grillo jest w ogóle dość specyficznym, żeby nie powiedzieć dziwnym teologiem. Dostrzegalny jest na przykład u niego następujący paradoks. Twierdzi, że liturgia narodziła się w XX wieku ze względu na to, że wtedy pojawiło się teologiczne nią zainteresowanie i to takie wręcz zachłanne (to jego określenie). Innymi słowy, liturgia we właściwym sensie pojawiła się, gdy ludzie zaczęli myśleć o niej teologicznie. Wcześniej była, ale ze względu na brak tej teologicznej refleksji nie mogła się „narodzić”. Reforma Pawła VI była, według niego, konieczna, aby teraz, odrzuciwszy w warstwie obrzędowej wszystko, „co było”, odkryć na nowo teologię liturgii w ramach rytu zreformowanego. Nowe obrzędy mają nas wprowadzić w nową teologię, zgodnie z, jak twierdzi Grillo, zasadą lex orandi – lex credendi. Wspomniany paradoks pojawia się przy okazji jego krytyki SP, zgodnie z którą motu proprio Benedykta XVI odwraca logikę zasady lex orandi – lex credendi. Jego zdaniem, gdy Benedykt XVI mówi, że stara i nowa forma rytu rzymskiego to dwie formy tej samej lex orandi, z prawa modlitwy robi zasadę teologiczną, która miałaby być nadrzędna.
P.U.: Przecież Andrea Grillo sam tego chciał?
T.D.: Dokładnie. Sam tego chce, ale inaczej. Jego zdaniem teraz, gdy działamy w ramach rytu zreformowanego, to ta modlitwa wytwarza lex orandi (ściślej: sama stanowi lex orandi), która dopiero wytworzy właściwą lex credendi.
P.U.: Hmm… dość skomplikowane.
T.D.: Tak, ale w gruncie rzeczy, jak dostrzegłeś, Grillo nie chce zauważyć, że to właśnie jego sposób myślenia narzuca na liturgię pewien zestaw idei, pojęć teologicznych, według których musiała ona zostać zreformowana, aby teraz mogła być właściwie odprawiana i wytwarzać odpowiednie lex orandi, a w konsekwencji przekładać się na lex credendi.
P.U.: W działalności „apologetycznej” czy też „demaskatorskiej” prof. Grillo wobec starego rytu dużą rolę odgrywa jego emocjonalność. Z jednej strony mogliśmy przeczytać bardzo „tryumfalny” tekst po wydaniu TC. Z drugiej pełne goryczy słowa wobec kard. Zuppiego, który celebrował w Panteonie pontyfikalne nieszpory według starego brewiarza podczas międzynarodowej pielgrzymki Populus Summorum Pontificum w 2022 roku. Kto wie, może to właśnie emocjonalność wykładowcy Anselmianum utrudnia mu dostrzeganie pewnych niekonsekwencji we własnym rozumowaniu.
T.D.: Być może. Mam również w pamięci jego reakcję na recenzję własnej książki pióra o. Alcuina Reida OSB, opublikowaną na portalu New Liturgical Movement. Oczywiście są to osobistości z dwóch odmiennych biegunów, jednak tekst ten był zwyczajną, jakkolwiek krytyczną, recenzją. Profesor Grillo na swoim blogu zareagował w sposób, który przypominał wściekłe pomruki. Nie próbował w konkretny sposób odnieść się do argumentów ideowego adwersarza, ale potraktował je jako swego rodzaju głupoty, nie szczędząc cierpkich słów, żeby nie powiedzieć inwektyw. On też zasadniczo jest zwolennikiem swoistego „zamordyzmu” i w kwestiach liturgicznych nie istnieją dla niego żadne względy na czyjąś wrażliwość czy podobne sprawy. Czytałem kiedyś jego list do opata Fontgombault, czyli jednego z tych francuskich opactw benedyktyńskich, które w duchu posłuszeństwa przyjęły reformę liturgiczną, ale kiedy tylko pojawiła się możliwość (jeśli dobrze pamiętam w wyniku indultu z początku lat osiemdziesiątych), wróciły do tradycyjnej liturgii. Po wydaniu TC mnich próbował uspokajać zaniepokojonych wiernych. Wówczas nasz bohater napisał do niego „słodko-przymilny” list, w którym z jednej strony głaskał i miło się uśmiechał, a z drugiej dość brutalnie sugerował porzucenie wszelkiej nadziei (tj. w jego języku, mrzonek i ułudy) na przywrócenie porządku wprowadzonego przez SP.
P.U.: Ciekawe też, jak łączy się to z narracją promowaną przez papieża Franciszka – miłosierdzia, łagodności. Sam prof. Grillo we wspomnianej przeze mnie reakcji na pontyfikalne nieszpory w Panteonie zarzuca kard. Zuppiemu okazywanie tradycjonalistom fałszywego miłosierdzia.
T.D.: Tak, chociaż jednocześnie tropił w tym „chorobę kurialną”, to znaczy ukryte pragnienie powrotu do ceremoniału i przepychu charakteryzującego liturgie pontyfikalne. Tak jakby oni wszyscy w Rzymie chcieli powrotu do sedia gestatoria (papieskiej lektyki), ceremonialnej uniżoności wobec papieża czy używania cappae magnae. Wydaje mi się to kompletną bzdurą. Sądzę jednak, że jeśli chodzi o papieża Franciszka, to od samego początku pontyfikatu widać, że cała retoryczna warstwa jego działania – troska o wykluczonych, pochylanie się z miłosierdziem – dotyczy wyłącznie pewnej grupy i to raczej ad extra, niekoniecznie wewnątrz Kościoła. Natomiast ad intra, zwłaszcza w odniesieniu do części, nazwijmy to „konserwatywnej”, papież od początku pontyfikatu nie ma dobrego słowa. Do tego stopnia, że tych ludzi Franciszek definiuje jako neopelagian, a tradycjonalizm – jako martwą wiarę żywych. W pewnym sensie zatem sposób, w jaki za pośrednictwem TC potraktował tradycjonalistów, jest spójny z jego pozostałymi działaniami. Mam jednak wrażenie, że Franciszek sam nie do końca zdaje sobie sprawę z tego, co zrobił.
P.U.: To też pytanie o owoce. W gruncie rzeczy nasza dyskusja dotyczy podziałów, które zostały uwypuklone i zaostrzone przez coś, co kiedyś w rozmowie z Marcelim Hejwowskim nazwaliśmy „uniwersum Traditionis custodes” – dokumentu, który na czole miał wypisaną jedność. Pozostaje pytanie: czy pójdziemy w Kościele w stronę jej rozumienia „horyzontalnego” – ciągłości historycznej, czy też zamkniemy się w podejściu „unitarnym”? TC wyraźnie przesuwa akcenty w tę drugą stronę.
T.D.: Czasami myślę, że dobrze byłoby, gdyby papież miał w gronie swoich doradców socjologa z prawdziwego zdarzenia. Z czysto socjologicznego punktu widzenia, jeżeli chodzi o przywrócenie jedności, TC było skazane na katastrofalną porażkę. Ciekawe, bo tego rodzaju zarzuty prof. Grillo kierował w stronę SP. Pamiętajmy jednak, że to człowiek postrzegający jedność jako urawniłowkę, ujednolicenie. Mówiąc szczerze, nie mam zbyt optymistycznych refleksji, gdy patrzę w przyszłość. SP wykonało ogromną pracę w zakresie horyzontalnego rozumienia jedności w Kościele. To może brutalne, co powiem, ale praca ta miała bardzo „pod górkę” w związku z tym, jak swój pontyfikat prowadził papież Franciszek.
Dla tradycyjnie nastawionej części Kościoła (i nie chodzi mi tu tylko o tradycjonalistów liturgicznych czy teologicznych) generuje to ogromny poznawczy dysonans. Abstrahując już zupełnie od tego, czy jest on słuszny – choć moim zdaniem tak – pontyfikat Franciszka jest okresem, kiedy w tej „konserwatywnej” części Kościoła pojawiło się bardzo wiele ruchów i tendencji niesamowicie krytycznych. I nie jest to efekt pojawiającego się nie wiadomo skąd nagromadzenia chorego tradycjonalizmu czy konserwatyzmu – który odrzuca dobrego i nieskazitelnego pod względem ortodoksji papieża – lecz złożenie pewnego wielopoziomowego przebudzenia tradycyjnego katolicyzmu (czego zasadniczym faktorem było SP) ze sposobem sprawowania przez Franciszka pontyfikatu (synody, niektóre dokumenty, szereg wypowiedzi, „magisterium samolotowe”, Pachamamy itd.). Delikatnie mówiąc, mógł on budzić pewne wątpliwości. I tu mamy coś, co moim zdaniem powoduje, że TC było zagraniem z gatunku paskudnych. Wygląda to tak: było sobie SP, które uruchomiło pewien ruch w stronę katolicyzmu kładącego nacisk na tradycję. Potem nastał papież Franciszek i co prawda nie zniósł od razu dokumentu swojego poprzednika, ale nie szczędził gorzkich słów wobec tradycyjnie nastawionych ugrupowań, a także, co dużo ważniejsze, prowadził szereg działań odbieranych, powiedzmy, dwuznacznie. A kiedy to wywołuje zamęt, „podgrzanie” atmosfery i gwałtowną krytykę, papież twierdzi: „Ach, to są ludzie łamiący wspólnotę i negujący Kościół posoborowy. W takim razie zabierzemy im tę liturgię”. Szczerze mówiąc, coraz mniej wierzę, że intencją stojącą za TC faktycznie była jakaś, nawet błędnie rozumiana, troska o jedność. Trudno mi bowiem uwierzyć, że papież nie był świadom dynamiki sytuacji, do której sam tak walnie się przyczynił.
Wracając do twojego pytania – myślę, że powrót do układu SP niestety musiałby się oprzeć o papieża. Jeżeli któryś z następców Franciszka będzie skłonny do niego wrócić, jest szansa – prawdopodobnie w perspektywie dziesięcioleci – aby ten proces ustabilizował sytuację pod względem realnej jedności. Jeżeli będą ruchy przeciwne – np. dużo większy nacisk na jedność rozumianą jako jednolitość czy też przyspieszanie procesu „wygaszania” aktywności tradycyjnej liturgii, o którym pisze papież Franciszek – będzie tylko gorzej, jeżeli chodzi o wewnętrzną zgodność, jedność, pojednanie. Będzie nam dużo trudniej żyć w zgodzie z absolutnie obiektywną jednością sakramentalną, która, swoją drogą, w ogóle nie pojawia się w dyskursie wokół TC. To bardzo niebezpieczne, bo ona jest tu kluczowa. Nie mam pojęcia, kto będzie następnym papieżem. Gdyby był to np. kard. Zuppi, który jest czasem wymieniany jako papabile, to mielibyśmy do czynienia z bardzo specyficzną sytuacją, ponieważ na poziomie liturgii purpurat wydaje się skłonny do wykonania jakiegoś gestu dobrej woli, ale pod względem działania może być to również „Franciszek 2.0”.
P.U.: Zaintrygowało mnie słowo „niestety” w odniesieniu do tego, że proces powrotu do układu Benedykta XVI będzie musiał oprzeć się o papieża. Co masz na myśli?
T.D.: Mam wrażenie, że Benedykt w SP chciał zadziałać jako ktoś, kto tylko przypomina o pewnym istniejącym stanie rzeczy. Jego dokument był niezwykle zachowawczy, deklaratywny – ryt nigdy nie został odwołany, jest ciągle legalny, to, co dawniej było uważane za święte, nie może nagle zostać uznane za szkodliwe. Niestety zostało to potraktowane – np. przez wielu biskupów – jako pewne zadanie narzucone, nakazane przez papieża. Moje „niestety” wynika z tego, że tak naprawdę od Piusa V, który to rozpoczął, wszelkie duże zmiany w odniesieniu do liturgii, do funkcjonowania danego rytu, są oparte właśnie o papieża, a nie o tradycję czy długość czasu jej praktykowania.
Gdy opublikowano SP, część biskupów próbowała je ograniczać, nawet Konferencja Episkopatu Polski (swoją drogą ks. Maciej Zachara opublikował wówczas na portalu Liturgia.pl świetny satyryczny tekst, karykaturyzujący ten sposób podejścia – bardzo polecam!). Jednak ponieważ był to dokument papieski – Roma locuta, causa finita – to nawet, gdy któryś z biskupów miał coś przeciw, można było powołać się na autorytet papieża. Jest to – z mojego punktu widzenia – pewien problem. Sam papież Benedykt XVI chciał, aby funkcjonowało prawo modlitwy. Po TC jest to dla mnie uderzające, że zadziałał dokładnie ten sam mechanizm, tylko w drugą stronę. Biskupi, którzy za obowiązywania SP nie byli nim zbytnio zainteresowani, nagle, gdy papież wydał nowy „ukaz”, działają z zaangażowaniem – niezależnie od tego, czy jego treść ma sens, czy jest oparta na prawdzie historycznej itp. – Roma locuta, causa finita. Dlatego, jeśli nie zrobi tego papież, bylibyśmy skazani na pewien rodzaj partyzantki.
P.U.: A może – zapytam nieco prowokacyjnie – papież Benedykt, wydając SP, miał w sobie pewien synodalny zmysł?
T.D.: Sądzę jednak, że synodalizm synodu o synodalności będzie raczej podłożem rzymskiego centralizmu – tak podpowiada mi intuicja. Jest tu właśnie pewien paradoks, ponieważ Benedykt, również w kontekście swojej wcześniejszej funkcji „pancernego kardynała” – prefekta Kongregacji Nauki Wiary, był postrzegany jako zwolennik twardej linii. Masz rację, jednak nie antycypował on obecnego procesu synodalnego, ale odwoływał się do tradycyjnego zakresu wolności – „Otwórzmy szczodrze nasze serca i zróbmy tam miejsce na wszystko, na co zezwala nasza wiara” – pisze Benedykt XVI w liście do biskupów dołączonym do SP. Paradoks polega jednak na tym, że następny papież, który w swojej retoryce jest liberałem, pod tym względem pozostaje po prostu dyktatorem. Nie widzę w tym jego podejściu nic „synodalnego”.