Martyna Cabanek to młoda dziewczyna, która pod koniec wakacji dowiedziała się, że choruje na raka żołądka. Szybko musiała poddać się chemioterapii, a następnie operacji usunięcia żołądka, której skutkiem jest trzymanie diety do końca życia. Martyna prowadzi na Instagramie konto nie_bo_raczek, gdzie z humorem i bez tabu dzieli się tym, jak funkcjonuje podczas choroby.
Dorota Ludorowska: Twoja historia jest dosyć długa. Czy mogłabyś opowiedzieć, jak to się stało, że zachorowałaś na raka?
Martyna Cabanek: Problemy z żołądkiem zaczęłam mieć dwa lata temu. Bolał mnie bardzo często. Chodziłam do lekarza, który zawsze mówił, że prawdopodobnie to jakieś zapalenie żołądka. Ból powtarzał się dość cyklicznie i był coraz bardziej nie do zniesienia. Na początku zeszłego roku lekarz wystawił mi skierowanie na gastroskopię. Od tamtej pory zaczęła się moja przygoda z wrzodami żołądka, które leczy się inhibitorem pompy protonowej przez około dwa, trzy tygodnie. Leki niestety nie pomagały, co zaczęło być podejrzane i musiałam przez to mniej więcej co dwa miesiące jeździć na gastroskopię. Na początku września dostałam wynik badania histopatologicznego, który wykazał pojedyncze komórki rakowe. Z racji tego, że pobrano mało materiału do badania, musiałam je powtórzyć. Jego wynik potwierdził, że w moim żołądku zadomowił się nowotwór złośliwy. Szybko musiałam podjąć kolejne kroki. Przede wszystkim wybrać szpital, w którym będę chciała się leczyć. Dużo mi w tym pomogła moja rodzina. Uruchomiliśmy wiele znajomości, aby wiedzieć, co dalej robić. I tak wybrałam Dolnośląskie Centrum Onkologiczne we Wrocławiu, bo stwierdziłam, że jeżeli to jest szpital onkologiczny, to najsensowniej jest leczyć się właśnie tam. Bardzo szybko wykonali mi wszystkie badania wstępne. Ustalili, jaki to rodzaj raka żołądka. Już w połowie września dowiedziałam się, że mam nowotwór, a miesiąc później przyjęłam pierwszą chemię.
DL: Mam wrażenie, że w internecie znajdują się niezbyt optymistyczne informacje odnośnie do rokowań w przypadku raka żołądka. Czy ten rodzaj nowotworu jest całkowicie wyleczalny i gwarantuje długie życie, jak w przypadku zdrowej osoby?
MC: Po tym, jak usłyszałam diagnozę, dużo osób pisało do mnie, że ma znajomych, którzy też to przeszli. Moja ciocia dowiedziała się w pracy, że jej szef od dwudziestu czy nawet więcej lat nie ma żołądka – dziś jest już starszym człowiekiem i nie widać, że jest osobą z niepełnosprawnością. Tylko niestety jest to rak, którego zazwyczaj późno się diagnozuje, dlatego ma taki wysoki procent śmiertelności, gdyż nie daje wcześniejszych objawów. Ja zostałam zdiagnozowana we wczesnej fazie choroby: drugie stadium raka żołądka. Przez to, że miałam bolesne wrzody, mogłam nie dowiedzieć się zawczasu, że mam nowotwór. Tak naprawdę wrzody średnio się łączą z rakiem. Może się wydawać, że te wrzody przekształciły się w komórki rakowe, ale zdarza się to bardzo rzadko. Jeśli ktoś został wcześnie zdiagnozowany, jak ja, to ma szanse na stuprocentowe wyleczenie i długie, normalne życie.
DL: Rak to choroba, która porównywana jest do bitwy na wojnie – albo ją wygrasz, albo przegrasz – ale 4 lutego miała miejsce kampania, która sprzeciwiała się temu określeniu. Widziałam, że Ty również nie zgadzasz się na to, aby osoby chorujące na raka nazywać wojownikami. Dlaczego?
MC: Już przed tą kampanią miałam w sobie taki bunt, gdyż dostawałam wiele wiadomości określających mnie wojowniczką. Strasznie mnie to denerwowało, ponieważ nie uważałam się za żadną wojowniczkę. Naprawdę, ja nic takiego nie robię. Nie wojuję z tym rakiem. Po prostu się leczę. O to właśnie chodzi, że jeżeli nazywamy chorobę walką, to od razu uznajemy ją za coś trudniejszego do wyleczenia niż jakakolwiek inna zwykła choroba. To takie napiętnowanie raka. Tymczasem jest on chorobą, którą się leczy – tak zwyczajnie – i myślę, że jest dużo więcej chorób, które nie są nowotworami, a są trudniejsze do wyleczenia. Zrozumiałam to w szczególności po przeczytaniu książki Rak to nie wyrok, w której zawarte są świadectwa ludzi pokazujących, że ta choroba jest chwilowa, że to taki okres w twoim życiu – akurat teraz, w tym momencie musisz się skupić na wyleczeniu, ale później już będzie normalnie albo umrzesz, no trudno. Ludzie umierają też na całkiem inne choroby. Kiedy słyszy się, że ta choroba to walka, to od razu ma się skojarzenie z wojną i z czymś bardzo ciężkim, czymś, co można przegrać i z czego bardzo rzadko udaje się wyjść. Ale to jest nieprawda, bo wielu osobom udaje się wyleczyć do końca i cieszyć się życiem przez wiele, wiele lat.
DL: Operację resekcji żołądka miałaś zaplanowaną po świętach, więc mogłaś cieszyć m.in uszkami i barszczem. Czy w następne święta, po resekcji żołądka, też będzie Ci wolno zjeść z rodziną świąteczny posiłek?
MC: Nie do końca mogłam zjeść, bo grzyby są ciężkostrawne, ale nie powiem – trochę zjadłam. Wiadomo, jeśli czegoś zje się mało, to nie powinno się nic stać. Gdybym się objadła, to wtedy bym cierpiała. Czy za rok będę w stanie zjeść z rodziną świąteczny posiłek? Nie wiem tego szczerze. Zobaczymy, jak mój organizm się dostosuje. Póki co dobrze sobie radzi i nie mam wielkich problemów z jedzeniem. Wielu ludzi bardzo ciężko przechodzi stratę żołądka. Przez dobrych kilka miesięcy doświadczają wymiotów, biegunek. Nie mogą pić wody. U mnie tego nie ma, chociaż nie najlepiej czuję się po posiłkach, ale nie jest to tragedia. Myślę, że w następne święta Bożego Narodzenia zjem podobnie jak w zeszłym roku, czyli spróbuję wszystkiego po trochu, ale nie będę przesadzać. I dostosuję sobie dania pod siebie, żeby były bardziej lekkostrawne. Przed świętami na grupie facebookowej Rak żołądka prowadzone były dyskusje typu: „Hej, kochani, co przygotowujecie sobie na święta? Macie jakieś pomysły, jak dostosować dania pod siebie?”. Pojawiło się dużo fajnych pomysłów. I naprawdę, wiele dań świątecznych jest lekkostrawnych.
DL: Jaka obowiązuje Cię dieta po resekcji żołądka? Czy oprócz tego, o czym już powiedziałaś, jest coś jeszcze, czego nie będzie wolno Ci robić?
MC: Tak jak wspomniałam wcześniej, obowiązuje mnie dieta lekkostrawna do końca życia. Wiadomo, że za jakiś czas mój organizm się przystosuje i będzie prawie jak ten z żołądkiem. Niestety nie mam soków żołądkowych i już nigdy nie będę ich mieć. Niektóre rzeczy są na tyle ciężkostrawne, np. sushi, że lepiej już ich nigdy nie jeść. Myślę, że w małych porcjach będę mogła kiedyś wszystko jeść. Na pewno nie będzie tak, że codziennie będę spożywać tłuste i smażone posiłki, ale będę mogła sobie na nie pozwolić. Raczej odpadają już napoje gazowane. Jeśli chodzi o alkohol, to będę mogła po niego sięgać ,,od święta”, ale nie po ten musujący, piwo, prosecco czy szampan. Śmieję się, że raczej alkohol wysokoprocentowy, czyli wódka. Jeszcze wspomnę, że żołądek zastępuje w tej sytuacji jelito, które powoli będzie się rozszerzać, ale w ostateczności nigdy nie będzie w nim wystarczająco miejsca, dlatego będę do końca życia jeść mniejsze porcje, ale częściej. Muszę nauczyć się nowego modelu żywienia. W klasycznym modelu są trzy posiłki i jakieś przekąski. U mnie to pięć konkretniejszych posiłków i przekąski. I taką śmieszną rzeczą, o której dowiedziałam się po operacji, jest to, że nigdy nie poczuję głodu, bo receptory głodu są w żołądku i ja już ich nie mam. Więc tak naprawdę mogłabym się zagłodzić na śmierć i nie zauważyć. Trzeba się pilnować i jeść mimo braku głodu. A inne ograniczenia oprócz gastrycznych mnie nie obowiązują, ale muszę jeszcze poczekać, aż się wszystko zagoi po operacji.
DL: Przed operacją poleciałaś do Paryża. Jak się przygotowywałaś do podróży, będąc chora?
MC: To była bardzo spontaniczna i bardzo szalona decyzja, ponieważ kupiłam bilety przed zapytaniem lekarza, czy mogę jechać. Bilety na trzydniową podróż do Paryża były dość tanie i stwierdziłam, że nie będzie mi aż tak żal pieniędzy, jak nie polecę. W końcu zapytałam mojego lekarza o zgodę i pani mi odpowiedziała, że jak się dobrze czuję, to nie widzi przeciwwskazań na lot do Francji. Nawet mi zasugerowała, abym skorzystała z podróży. Wiem, że przy leczeniu onkologicznym nie powinno się za bardzo zmieniać strefy klimatycznej. Dlatego podróże do ciepłych krajów odpadają. Po tym, jak dostałam zielone światło, złożyłam wniosek EKUZ, by w razie czego móc leczyć się w zagranicznym szpitalu, a także zeskanowałam i wrzuciłam na dysk Google wszystkie moje badania, historię choroby. Mam założony port naczyniowy, który może pikać na bramkach biometrycznych na lotnisku, więc musiałam mieć ze sobą specjalny paszport, w którym jest informacja, że go posiadam. Raz zapiszczałam na jednych bramkach, ale nie skontrolowali mnie. Musiałam też zabrać ze sobą leki, które obecnie przyjmuję. Samą podróż zaplanowałam w ten sposób, aby była dostosowana pod moje możliwości, gdyż wiedziałam, że nie mogę sobie pozwolić na wycieczkę na maksa wypełnioną różnorakimi atrakcjami, które de facto bardzo lubię.
DL: Mówiłaś w relacji na Instagramie, że nie powinno się mówić osobie onkologicznej m.in tego, że: „będzie dobrze”, „wiem, co czujesz” czy „myśl pozytywnie”. Co zatem warto mówić pacjentowi, aby poczuł się lepiej?
MC: Myślę, że takiej osobie trzeba zapewnić przede wszystkim wsparcie, niezależnie od sytuacji. Tak naprawdę nie wiemy, czy będzie dobrze, a pacjent onkologiczny to nie jest, za przeproszeniem, debil, aby nie miał świadomości tego, co się z nim dzieje. Nic nam to nie da, jak usłyszymy od kogoś, że będzie dobrze. Ważne również jest to, aby osobie onkologicznej mówić prawdę, nie zatajać przed nią żadnych informacji, nie okłamywać ani nie unikać tematu związanego ze śmiercią.
DL: Można powiedzieć, że dzięki operacji nowotwór został wyeliminowany, ale czeka Cię jeszcze chemioterapia i radioterapia, które mają na celu zapobiec rozwojowi choroby w innych częściach organizmu. Jednak te zabiegi przyczyniają się również do wyniszczania ludzkiego organizmu. Jak teraz patrzysz na przyszłość, wiedząc, że to jeszcze nie koniec leczenia?
MC: Niestety, nie jesteśmy w stu procentach pewni, czy rak przedostał się do dwunastnicy przez ścianę żołądka, dlatego też nastąpiła ta zmiana leczenia. Standardowo powinnam mieć jeszcze cztery chemioterapie pooperacyjne. U mnie się to leczenie zmieniło. Lekarze nazwali to leczeniem intensywnym: przez około pięćdziesiąt dni dwie chemioterapie, następnie około pięć tygodni radioterapii, podczas której będę musiała być bez przerwy na oddziale, a po radioterapii – najprawdopodobniej będą znowu dwie chemioterapie. Mam nadzieję, że na tym się to wszystko zakończy. Pomimo niepewności związanej z tym, czy jest rak, nie boję się, ponieważ dwunastnicy już mi nie wytną, nawet jeśli by się tam zadomowił. Albo to leczenie zabije raka, albo rak zabije mnie. Tak naprawdę nie ma trzeciego wyjścia. Liczę, że tego nowotworu jednak nie mam. Jak patrzę na moje leczenie, to stresuje mnie długi pobyt w szpitalu. W głowie pojawia się myśl, czy psychicznie dam radę wytrzymać tyle tygodni na oddziale. Wiem, że muszę przez to przejść i nie ma innej opcji. Lekarz spytał się mnie na konsultacji, czy zgadzam się na to leczenie. Ja tak patrzę na niego i mówię: A co, mam umrzeć? Chciałabym mieć to leczenie już za sobą. Radioterapia jest dla mnie czymś nowym. Czytałam, że może być uciążliwa, ale na razie się nie nastawiam, ponieważ każdy pacjent przechodzi inaczej chemioterapię i radioterapię. Nie ma tak, że wszyscy czują się tak samo.
Nawet przy tym samym raku i dostawaniu tego samego leku każdy pacjent ma całkiem inne skutki uboczne. Przy pierwszych chemioterapiach musiałam nauczyć się, jak moje ciało reaguje na leczenie. Z każdą chemią czułam się lepiej. Wiedziałam, jak sobie radzić. Wiedziałam, co mnie czeka po chemioterapii. Byłam na to przygotowana. Myślę, że teraz będzie podobnie. Nie boję się, że znowu wypadną mi włosy. Jak je straciłam na jesień, to stwierdziłam, że całkiem dobrze wyglądam jako łysa. I bez problemu mogę do tego wrócić. Wiadomo, że inne skutki są uciążliwe, ale na szczęście trwają chwilę. Tyle przetrwałam w tej chorobie: chemioterapię i poważną operację, więc nie wiem, czy może być jeszcze gorzej, naprawdę. Smuci mnie jedynie fakt, że będę na innym oddziale, bo bardzo polubiłam mój oddział chemioterapii. Panowała tam bardzo dobra atmosfera, pracuje tam przesympatyczny personel. Nie wiem, jak jest na nowym oddziale, dlatego trochę mnie to stresuje, ale mam nadzieję, że będzie równie dobrze jak na poprzednim.
DL: Gdy dowiedziałaś się, że Twoje leczenie będzie trwało dłużej, niż zapowiadano, sprawiło to, że zaczęłaś wspominać o śmierci, pogrzebie, jaki byś chciała, by Ci odprawiono, oraz tym, aby nie traktować śmierci jako tabu. Co pomaga Ci oswoić się z tym tematem?
MC: Łatwiej mi oswoić się ze śmiercią przede wszystkim dlatego, że jestem katoliczką. Staram się zawsze myśleć o śmierci jako o czymś, co tak naprawdę nie jest niczym złym. Wierzę, że pójdę do nieba – mam taką nadzieję. Na początku mojej choroby powiedziałam Panu Bogu, że jak najbardziej może mnie zabrać do siebie, jednak mam jeden warunek: mogę umrzeć tylko wtedy, gdy będę gotowa na niebo. Nie ukrywam, czasem się boję śmierci – to naturalne, bo jest jednak niepewność, co będzie dalej. Ale i tak wszyscy umrzemy. Jeżeli to jest czas na mnie, to ja tego nie przeskoczę. Bóg tak sobie zaplanował i trzeba to zaakceptować. Choroba pomogła mi w większym nawróceniu. Oczywiście dalej nie jestem idealna i grzeszę cały czas, ale staram się być jeszcze bliżej Boga, aby sobie „zasłużyć” na niebo. Staram się, aby śmierć nie była tematem tabu. Wiem, że mogę umrzeć, bo to jest normalne przy tej chorobie, ale moi bliscy bardzo się oburzają, jak im to mówię. Staram się ich z tym oswajać, przygotować na moją śmierć. Nie chcę udawać, że jej nie ma, dlatego osobom w mojej sytuacji polecam mieć zaplanowany swój pogrzeb, aby nie był smutny.
Niedawno byłam na pogrzebie mojej cioci i stwierdziłam, że ja nie chcę mieć podobnego. Dlaczego katolickie pogrzeby są smutne i śpiewa się Anielski orszak…, a nie szalone piosenki na gitarze? To jest bez sensu. Przecież to ma być radosne, dlatego chcę stypę z didżejem. To ma być impreza, którą wszyscy zapamiętają na długie lata. Koleżanka mi ostatnio napisała, że miała kolegę, który zmarł w liceum i sobie zażyczył, żeby na jego stypie była zabawa i żeby wszyscy przebrali się w jakieś stroje. Sama będę szczęśliwa w niebie, jeśli mój pogrzeb będzie podobny. I oczywiście naturalne jest to, że inni poczują smutek, gdy odejdę z tego świata, ale chciałabym, aby poprzez wprowadzenie tych radosnych akcentów ludzie lepiej zrozumieli, że jeśli ktoś umrze, to jego dusza idzie do nieba i jest to najwspanialsza rzecz na świecie, jaka może się przytrafić każdemu człowiekowi. Gdyby pogrzeby były radosne, to myślę, że byłoby inne podejście do śmierci. Katolicy inaczej by o tym myśleli, jako o przejściu w fantastyczne miejsce. Może kiedyś się to zmieni. Sama nie jestem oswojona ze śmiercią, ale myślę o niej bardzo często, żeby nie było później dla mnie szokiem, jeśli zacznę umierać.
DL: Mimo choroby nie załamałaś się i z humorem, ale i bez tabu mówisz o swoich zmaganiach. Skąd czerpiesz siłę?
MC: To nie jest tak, że nie dopadają mnie trudniejsze chwile. Musiałam pójść do psychiatry, gdzie otrzymałam leki wspomagające, dzięki którym mogłam się lepiej poczuć przed operacją, mniej stresować i lepiej spać, gdyż dobry sen jest bardzo istotny przy chorobie. Pamiętam, jak dowiedziałam się, że mam raka, to tę diagnozę przyjęłam naturalnie, tak jakby to była zwykła choroba do wyleczenia. Dobrze, mam raka, to teraz muszę zacząć się leczyć. Nie miałam jakiegoś załamania – ojejku, co to będzie, gdzie leżę dwa tygodnie pod kołdrą i płaczę. Tylko wróciłam do domu i zachowywałam się całkiem normalnie. Bardziej moi bliscy to przeżyli, ale myślę, że u mnie byłoby podobnie, gdybym dowiedziała się, że moja mama zachorowała. Pewnie jak się dostaje samemu diagnozę, to jest to łatwiej przejść.
Tak naprawdę bardziej załamałam się tym, że muszę zrezygnować ze studiów na rok. Czułam, że burzy się mój świat. Wreszcie zaczęłam studiować to, co chciałam, i fajnie się z tym czułam. Mieszkałam przez kilka lat we Wrocławiu. Miałam znajomych. To było fajne życie. I nagle – jeden moment – wszystko musi się zmienić. Trzeba wrócić do domu na wieś. Zacząć się leczyć – nie wiadomo jak i przez ile czasu. Znaleźć nową pasję, by dostosować ją pod obecną sytuację. Otrzymałam duże wsparcie ze strony rodziny i przyjaciół, którego się totalnie nie spodziewałam. Przed chorobą często miałam takie myśli, że jestem taka samotna, mam mało przyjaciół. Ale to powiedzenie, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie, jest mądre, bo zauważyłam wtedy, ile wspaniałych osób mam wokół siebie, których interesuje moje życie i zdrowie. I w pewnym momencie nie radziłam sobie z tym, że tak mnie ludzie mocno wspierają. Musiałam porozmawiać o tym z moim psychoonkologiem.
Dla mnie naturalne było to, że chciałabym się wszystkim odwdzięczyć. I tak mnie to bolało, że nie mogę tego uczynić, gdyż nie mam pojęcia o tych wszystkich ludziach, którzy mnie wsparli. Mimo że to moje zdrowie, zrozumiałam, jak ważna jestem dla innych. I dlatego nie mogę się poddać. Właśnie to było źródłem mojej siły oraz myślenia, że rak to choroba, a nie wyrok, i jestem sobie w stanie z nim poradzić tak, aby później być zdrowa. Nawet zaplanowałam sobie, że będę leczyć się tylko przez rok, bo na studiach wzięłam roczną dziekankę. Przepraszam, ja nie mogę się dłużej leczyć. Czasem gdzieś ludzie się śmieją, lekarze czy personel medyczny, ale mówią, że to jest dobre podejście, by zaplanować sobie czas na leczenie. Wiadomo, że jakbym musiała się dłużej leczyć, to oczywiście będę, trudno. Nie traktuję tego jako koniec mojego życia, tylko czas, kiedy się leczę. A później planuję wrócić do normalnego funkcjonowania sprzed choroby.