trailer
Tak. Byłem na Bożym Ciele. Tak. To typowe polskie kino. I tak, to niezły film. I ma swoje wady. Mam też wrażenie, że ludzie źle ten film interpretują.
Historia nadawania dziełom tytułów umiarkowanie powiązanych z fabułą to w Polsce długa tradycja. Mieliśmy Pan Tadeusza Adama Mickiewicza, była Lalka Aleksandra Głowackiego vel Bolesława Prusa (który tłumaczył ten tytuł, że chodzi o zabawkę małej Helenki).
Boże Ciało również jest tytułem średnio oddającym to, co się dzieje na ekranie. Co prawda jedną ze scen jest procesja Bożego Ciała, jak również jest to bardzo ludowe święto (a to często zabobonny, ludowy polski katolicyzm jest jednym z głównych tematów filmu), ale poza tym nie ma w tytule tym większego sensu.
Polskie kino, czyli alkoholowy fetysz
Sala dość pełna. Ludzie głównie w większych grupach, a ja sam. Przeczekaliśmy reklamy (lubię ten moment, na co dzień nie oglądam telewizji, więc nie mam dostępu do tego typu reklam, takie moje guilty pleasure). I prawdę mówiąc, pierwszy kwadrans filmu był dla mnie udręką. Zaczęło się od tego, że przed pierwszą sceną wyświetlono wszystkich sponsorów. Trwało to długie minuty. Można było zamyślić się nad niezmierną biedą polskiej kinematografii. Cóż, polskie kino Patronitem stoi.
Drętwe dialogi, alkohol, kokaina (chyba) i seks. No i te paskudne więzienne (czy poprawczakowe) obyczaje. Nie wiem czemu, ale polscy reżyserzy znajdują przyjemność w takim obnażaniu paskudztw.
Ale po kilkunastu minutach, w trakcie których rozważyłem już, na co mógłbym wydać pieniądze, które poszły na bilet, coś się zmieniło. Film zaczął nabierać rumieńców. Robił się lekko zabawny, ale także coraz bardziej poważny.
Filmów Jana Komasy nie oglądałem (poza kiczowatym i słabym Miastem 44, na które poszedłem, bo szkoła), więc nie wiem, na ile to dla niego typowe. Ale oto na skutek kilku impulsów Daniel (w tej roli znakomity Bartosz Bielania) zamiast trafić do stolarni, w której miał pracować (po zwolnieniu z poprawczaka) znajduje się na wiejskiej plebani. Ponieważ przedstawia się jako młody ksiądz po święceniach z seminarium warszawsko-praskiego, który odbywa pielgrzymkę, dostaje zadanie od proboszcza.
Ksiądz proboszcz (sportretował go Zdzisław Wardejn) ma problemy ze zdrowiem. I z alkoholem (przypominam, że mamy do czynienia z polskim kinem). Udaje się zatem na tymczasowy urlop. Daniel ma go zastąpić. Tak się złożyło, że nikt go o legitymację kapłańską nie zapytał (nie licząc późniejszej części filmu, w której pytają go o nią Ludzie Zawsze Pytający o Dokumenty).
Nie przyszedłem tu klepać formułek
Daniel w swojej „posłudze duszpasterskiej” jest charyzmatykiem. Naśladuje w tym księdza Tomasza, kapelana poprawczaka (zagranego nieźle przez Łukasza Simlata).
Dostrzega patologię miejscowych relacji i uderza w nią charyzmatycznością. Walczy, mówiąc ludziom prawdę. Nie unika rozmów z osobami trudnymi; nie odrzuca nikogo. Jest też do bólu szczery.
Towarzyszyła mi poważna refleksja. Zawsze uważałem modlitwy charyzmatyczne, całą duchowość spod znaku Odnowy w Duchu Świętym, za coś prostego i pionierskiego, przejaw niedojrzałej jeszcze wiary. Będąc krnąbrnym wychowankiem Ruchu Światło-Życie i tradsem z wyboru, jednoznacznie stwierdzałem: to tylko bajer, by przyciągnąć niezdecydowanych, a potem trzeba nauczyć ich „normalnej” duchowości. Zresztą poniekąd oaza ma taki model: od ewangelizacji, kerygmatu i charyzmatów, przez Paschę mszy świętej do wniknięcia w tajemnicę Kościoła, mistagogicznej kontemplacji i życia liturgią. W trakcie filmu zacząłem myśleć, że wprawdzie to, co Daniel robił z mszą świętą (pomijam już to, że nie był kapłanem) jest karygodne, ale jego „posługa duszpasterska” jest niezwykle skuteczna. To jest coś, co mnie uczy pokory: duchowość charyzmatyczna, jeśli nie jest przesadzona i jest połączona z maryjnością i liturgią, potrafi być naprawdę skuteczna. Znam wielu ludzi, którzy zostali, jak to się szumnie mówi, uzdrowieni, czyli po prostu nawrócili się i opatrzone im zostały ich wewnętrzne rany. Duch Święty działa jak chce.
I choć może to brzmieć dziwnie, to ja bym chciał zobaczyć fuzję duchowości Ruchu Światło-Życie z duchowością tradycyjną. Uważam, że mogłoby wyniknąć z tego obopólne dobro. Nieprzypadkowo wielu oazowiczów „flirtuje” z tradycyjnym duszpasterstwem lub wręcz do niego przechodzi. Ale dość już tej dygresji.
To jest największym paradoksem filmu, że w roli demaskatora obłudy i zakłamania parafialnej społeczności występuje de facto szarlatan.
Zakapior i stary ubek
Bardzo zaintrygowała mnie postać Walkiewicza, lokalnego przedsiębiorcy (w tej roli Leszek Lichota). Nie wiem do końca czemu, ale cały czas myślę o nim „stary ubek”. Mimo iż film nie daje ku temu żadnych jednoznacznych wskazówek. Jest chciwym przedsiębiorcą, który trzęsie lokalną społecznością, ma w ręku miejscową policję i rości sobie prawa do wpływania na decyzje dotyczące parafii. I jest człowiekiem, który zadaje życzliwe pytanie: „Czy warto rozgrzebywać zamknięte sprawy?”.
Piękna jest wymiana zdań między Danielem a Walkiewiczem: „-Pan ma władzę, ale ja mam rację.
-Pan ma rację, ale ja mam władzę”.
Również tę postać pragnie chłopak z poprawczaka „naprostować”. Czy mu się uda?
Na pewno też mocny jest rys Daniela jako twardziela, zakapiora. Wyrok, który ma, nie pozwala (według księdza Tomasza) wstąpić do seminarium. Tutaj, choć nie znam aż takich szczegółów dotyczących przyjmowania do seminariów w Polsce, muszę wystąpić niejako w obronie Kościoła. Niektórzy mogą uznać, że to nieludzkie, nie przyjmować takiego chłopaka jak ten przedstawiony w filmie. Warto jednak pamiętać, że normy i tak się mocno poluzowały. Kiedyś nie wolno było przyjąć osoby z rozbitej rodziny. Teraz już nie ma tego wymogu; de facto przyjmuje się homoseksualistów czy osoby ze złożonymi zaburzeniami psychiki.
Ale dobrze by było, gdyby ten film wzbudził pewną dyskusję. Czy w dzisiejszych, paskudnych czasach, można przyjąć osobę świeżo po maturze? Może powinno się wprowadzić wymóg skończonych, przynajmniej licencjackich, studiów? Może przed seminarium powinien być wymagany rok służby w wojsku? Albo posługi w szpitalu, hospicjum, poprawczaku, czy w innej placówce socjalnej? Czasy są coraz mniej przyjazne dla księży w Polsce i chyba potrzeba, by kandydaci do kapłaństwa znali brutalne realia życia. I by umieli się bronić. By umieli, jak Daniel, zarówno głosić Słowo Boże, mówić ludziom prawdę i w razie potrzeby „walnąć w mordę”, komuś, kto grozi.
Polskie kino nadrabia zdolnymi kamerzystami
Trzeba przyznać, że ujęcia w filmie są ładne, często symboliczne. W tej kwestii trzeba filmowi Komasy dać dużego plusa.
Bardzo dobry jest występ Bartosza Bielani. Zresztą, zdążył zgarnąć już kilka nagród. Inni aktorzy również są nieźli; zwłaszcza Lichota, Wardejn i Aleksandra Konieczna (w roli pani kościelnej).
Nie przekonuje mnie natomiast rola Elizy Rycembel grającej córkę pani kościelnej.
Piękny epizod natomiast zagrał Tomasz Ziętek. Wciela się w kolegę Daniela z poprawczaka. Oddanie patologicznej natury wychodzi mu nad wyraz dobrze. Aż pomyślałem sobie, że bałbym się go spotkać po zmroku. Tak się składa, że znam trochę ludzi podobnych do niego; zaświadczam, że odwzorowanie tej mentalności jest fenomenalne.
Reasumując: nie jest to film genialny, ale nie jest zły. Budzi w człowieku ważne pytania. Nie jest negatywnie ustosunkowany do Kościoła. Jest to niezwykłe doświadczenie.
A i jakby ktoś szukał – to jest piosenka z trailera: