fot. youtube.com/UniFrance
Prawda może być pominięta, uznana za dobro niższe niż nasze aktualne interesy, ale gdy w końcu się ujawni, może siać śmierć i zniszczenie. Zatajanie prawdy jest jak ciągłe branie kredytu – teraz jest dobrze, ale kiedyś się zbankrutuje – i o tym między innymi jest film Romana Polańskiego.
Afera Dreyfusa! Nostalgia wzbudziła się we mnie, gdy oglądałem trailer „Oficera i szpiega”. Chyba każdy, kto miał rozszerzoną historię w liceum, kojarzy postać Alfreda Dreyfusa i sprawę (niesłusznego, jak się okazało) oskarżenia o zdradę tego oficera żydowskiego pochodzenia. Jego publiczna degradacja i zesłanie na Wyspę Diabelską, ujawnienie po latach dowodów niewinności Dreyfusa przez Marie Georges’a Picquarta (oficera wywiadu francuskiego, szefa tzw. sekcji statystyk) i ponowny proces zdemolowały ówczesny porządek polityczny we Francji.
Dlaczego Roman Polański zdecydował się na ekranizację właśnie tej historii? Czy hollywoodzki banita pije do swojej biografii? Czy mówi tym filmem: „Niesłusznie mnie skazano na wygnanie”? Czy sięga po, zdaniem wielu znawców jego twórczości (do których, niestety, się nie zaliczam), ulubiony motyw „człowieka osaczonego”? A może ten osaczony człowiek to każdy z nas?
Roman Polański jest nazywany polskim reżyserem. Warto jednak pamiętać, że urodził się w Paryżu i ma mocne żydowskie korzenie. W jakimś stopniu upodobnia go to do głównego bohatera filmu.
Vive la France!
Ceremonia degradacji. Alfred Dreyfus, upokorzony, krzyczy: „Jestem niewinny! Niech żyje Francja!”. Tłum gapiów wrzeszczy: „Zdrajca!”, „Żyd!”. Zgromadzeni żołnierze zachowują spokój. Picquart obserwuje wydarzenia przez lornetkę. Stojący obok kapitan Hubert-Joseph Henry pyta Picquarta: „I jak wygląda?”. „Jak żydowski kupiec, żałujący złota z guzików z munduru” – odpowiada przyszły oficer wywiadu.
Mocnym rysem obrazu jest antysemityzm z Żydem Dreyfusem jako kozłem ofiarnym. Picquart został przedstawiony jako antysemita, który przełamuje swoją odrazę do „jakby starszych braci w wierze” w imię sprawiedliwości i spokoju sumienia. Wyśmiewany w naszych czasach argument o „dziele żydomasonerii” w tej historii służy wojskowemu establishmentowi.
Zupełnie niezrozumiały dla polskiego widza będzie wątek klerykalizmu. W czasie afery Dreyfusa biskupi co prawda zachowywali powściągliwość, ale „La Croix” – istniejące do dzisiaj katolickie czasopismo – zaangażowało się po stronie „antydreyfusistów”, podobnie jak różne katolickie osobistości. W efekcie francuski Kościół mocno ucierpiał wizerunkowo w całej omawianej sprawie.
Wojskowi i literaci
Picquart jest wojskowym i mierzy się z niechęcią (i wrogością) swoich przełożonych. To jedna z płaszczyzn filmu – starcie z establishmentem, w którym bohater skazany jest na porażkę i prześladowania. Nie może wygrać, chyba, że pomoże mu w tym ktoś z zewnątrz.
XIX wiek to czas, w którym pojawiła się nowa potęga – media, a konkretniej rzecz biorąc – prasa. To właśnie ona rozpoczyna centralne natarcie.
J’accuse…! Oskarżam…! – ten tekst Émile’a Zoli, francuskiego pisarza naturalistycznego, opublikowany w czasopiśmie „L’Aurore” (którego wydawca, Georges Clemenceau został później premierem), sformułowany jako list otwarty do prezydenta Francji, był kijem włożonym w mrowisko.
Symboliczna jest w filmie scena powitania Picquarta i Zoli. „Jestem pana wiernym czytelnikiem”, mówi wojskowy, na co pisarz odpowiada: „A jestem pana wielbicielem”.
Picquart pokazany jest jako oficer z sercem otwartym na sztukę. To bardzo ciekawy element jego osobowości. Osoba obcująca z surowością i brutalnością, która czuje silne pragnienie zatopienia się w czymś prawdziwym, choć tak nieokreślonym – sztuce.
Francuska pustka
Moje doświadczenie ze współczesną Francją jest takie, że to duchowa pustynia. Kraj ten wywiera na mnie wrażenie pięknej, intelektualnie wysublimowanej pustki. Jest to, parafrazując Milczenie Martina Scorsese, bagno, które wciąga i czyni zgniłym wszystko, co wartościowe, łudząc oczy błędnymi ognikami.
Takie też wrażenie sprawia Francja filmowa. Są tu krzyże na ścianach, jest scena w ogromnym, gotyckim kościele (pojawia się nawet spowiednik) ale świątynia ta jest niemal opuszczona. Bohater bierze do ręki jakiś modlitewnik z ławki, kartkuje go, po czym z obojętnością odkłada.
W tle pojawia się też romans. Pada m.in. stwierdzenie: „Nie nadaję się na żonę, niech będzie, jak jest”.
Dobrzy aktorzy, których nie znasz
Jean Dujardin, Grégory Gadebois, Louis Garrel, Emmanuelle Seigner, Wladimir Yordanoff – wszyscy ci aktorzy i inni, których nie wymieniłem, są obcy dla moich uszu (i oczu). Ale są to ludzie dobrze dobrani – nie dość, że grają umiejętnie, to jeszcze są bardzo podobni do granych przez siebie historycznych postaci.
Bardzo dobrze wyglądają wnętrza (ach, te francuskie pałace w kształcie wielkich szop!), podobnie jak elementy garderoby bohaterów. Pascaline Chavanne (wyróżniana już wcześniej za świetne kostiumy) wykonała dobrą robotę.
Wreszcie chylę czoła przed reżyserią tego dzieła – i scenariuszem napisanym przez Polańskiego i Roberta Harrisa (autora licznych powieści, w tym Oficera i szpiega, thrillera kryminalnego o aferze Dreyfusa).
To jest film, który po prostu warto obejrzeć.
Recenzję dedykuję wszystkim polskim dziennikarzom, którzy oddali życie za prawdę.