adeste-logo

Wesprzyj Adeste
Sprawdź nowy numer konta

Wesprzyj
Wiara

Więc chodź, pomaluj mój… Kościół?

Nigdy się nie malowałem, nie mam też takiego zamiaru. Lecz kiedy spoglądam na dzisiejszy Kościół, kojarzy mi się on właśnie z makijażem. Lepiej lub gorzej wykonanym, ale jednak make-upem. Proszę zatem, aby wybaczono mi to, że choć nie nakładam makijażu, będę o nim pisał. Jestem przecież odbiorcą tego, jak wygląda on na kimś.

Bardzo dobrze się składa, że w języku łacińskim Kościół – Ecclesia – jest rodzaju żeńskiego: to w znacznym stopniu ułatwi zastosowanie zapowiedzianego wcześniej porównania. W Kościele, podobnie jak w kobiecie, trzeba się po prostu zakochać. A to zakochanie powinno z czasem dojrzeć do prawdziwego, stałego uczucia, które pozwoli iść razem przez życie. Widzimy, jak wiele małżeństw się dziś rozpada, tak samo widzimy, jak wiele osób bierze „rozwód” z Kościołem. Trudno nie dostrzec tego podobieństwa. Miłość do Kościoła pozostaje opuszczona, tak jak opuszcza się „miłość”, która była tylko zakochaniem. Nie o tym jednak chciałbym mówić, jest to jedynie pewne zarysowanie szerszego problemu – odpływu wiernych z Kościoła.

Wake up! Grab a brush and put a little make-up!

Osoba, którą kochamy, jest dla nas najpiękniejsza bez dodatków. Nieważne są jej fryzura, ubiór czy właśnie makijaż. Jej piękno zawsze wypływa wprost z naszej relacji, doświadczania wspólnych chwil. Nie oznacza to jednak, że wygląd zewnętrzny miałby zostać w jakiś sposób zapomniany – nadal pozostaje on ważny, wskazuje na istotowe piękno ukochanej osoby.

Chciałbym pozostać przy metaforze makijażu. 

Delikatny makijaż nie szkodzi, ma on proste zadanie: podkreślić to, co już naturalnie jest piękne. Nie stanowi on samoistnego tworu, jego funkcja to wciąż służba osobie go noszącej.

Makijaż dużo bardziej rozbudowany również może być piękny. Często na Instagramie czy Facebooku możemy ujrzeć prawdziwe dzieła sztuki. Dobór kolorów, kształtów, dopasowanie do naturalnej budowy twarzy – to wszystko świadczy, że na całość poświęcono dłuższy czas, nie została ona wykonana pospiesznie, gdzieś na boku, chaotycznie. Wiąże się z tym jednak pewien problem: codzienny wygląd tej osoby, jej „prawdziwość” zostają zamaskowane. Można by nawet pokusić się o stwierdzenie, że nie możemy tej osoby poznać. Wniosek jest prosty: nie można tutaj odmówić kunsztu i artyzmu, ale nie da się też zaprzeczyć, że nie spotykamy się z tą osobą taką, jaką jest. Umyka nam jej prawdziwy wygląd, jej wrodzone piękno.

Zdarza się też, że ktoś z makijażem (czy ubiorem) zwyczajnie przesadzi. Zabieg, który w założeniu miał upiększać, raczej rozśmiesza. Wynika to najczęściej z braku poczucia estetyki, wyczucia oraz umiejętności. Część ludzi w najlepszym wypadku komentuje taki pobłażliwym uśmiechem, jednak zwykle reakcją jest po prostu wyśmianie. Warto zaznaczyć, że posiadaczowi takiego „upiększenia” zazwyczaj ten makijaż się bardzo podoba.

Powyższe sytuacje można z mniejszą lub większą precyzją przełożyć na rzeczywistość eklezjalną. Chciałbym to ukazać na dwóch przykładach i spojrzeć na to przez pryzmat liturgii, w której przecież – jak powiedział Benedykt XVI – rozgrywają się losy Kościoła i świata.

Mazakiem po mszale, pędzlem po rubrykach

Liturgia ze swej istoty jest piękna. Sobór Watykański II nazywa ją szczytem i źródłem. W rzeczywistości jednak podczas „standardowej” mszy świętej najczęściej spotykamy się z kiczem i tandetą oraz rytem „przegadanym”. Można bardzo łatwo zestawić tę rzeczywistość z sytuacjami przedstawionymi powyżej.

Czasami wspólnocie, która celebruje mszę, zdarza się położyć większy akcent na pewne rzeczy – np. poprzez wprowadzenie jakiejś szczególnej pieśni czy ułożenie modlitwy/nabożeństwa, które odmówi/odprawi się po mszy. Kapłan w komentarzu, w krótkich słowach, może też napomknąć o jakiejś sytuacji, która aktualnie dotyka członków tej wspólnoty i polecić tę sprawę modlitwie.

To wszystko zostało przez liturgię dopuszczone, nie zaburza jej przebiegu i mieści się w jej normach. Nie jest niezbędne, ale komuś w danym momencie faktycznie może pomóc, nakierować go na właściwe tory. Jest to więc element mocno subiektywny, jednakże per se niczego w liturgii nie zmienia i nie narusza żadnych zasad.

Druga sytuacja dotyczy przypadków, kiedy msza święta staje się jedynie tłem dla innego wydarzenia. Znamy przecież msze, których właściwe części są jedynie strukturą dla jakiegoś zespołu, mniej lub bardziej przyjemnego dla ucha. Sam jako tradycjonalista przyznaję, że parę piosenek, które można by pewnie określić „uwielbieniowymi”, zwyczajnie mi się podoba. Jednak nie pasują one do mszy, w swojej istocie będącej przecież zupełnie czymś innym. Zwyczajnym zaprzeczeniem liturgii – ustalonej z góry całości kultu, wraz z jego dynamiką – jest na przykład sytuacja, gdy akcja liturgiczna zostaje zatrzymana, ponieważ zespół musi dokończyć utwór.

Zdarzają się również sytuacje, kiedy msza jest – znowu – jedynie tłem dla „modlitwy o uzdrowienie”. Podobnie można traktować częste październikowe sytuacje, gdy wierni przychodzą do kościoła na różaniec, jednak nie zostają na Eucharystii.

Zasada działania jest w końcu taka sama. Rzeczy, które nie są złe, co więcej, są w swej istocie dobre i jako takie służą człowiekowi, przesłaniają to, co mogłoby służyć mu jeszcze bardziej. Tak jak w przypadku makijażu „artystycznego” nie spotykamy się z prawdziwym obliczem osoby, tak samo w tych przypadkach nie widzimy właściwego obrazu liturgii. Nie możemy więc mieć pretensji do wiernych, że odchodzą od Kościoła albo nie traktują liturgii poważnie, jeżeli nigdy nie spotkali się z prawdziwą katolicką mszą.

Zobacz też:   Człowiek milczącego głoszenia

Ostatni przykład to ten najboleśniejszy, ale i najśmieszniejszy. Kiedy msza nie tylko przestaje przypominać samą siebie, ale jest zwyczajnie zabawna (śmiech przez łzy?). Każdy z nas przynajmniej raz spotkał się z mszą, na której wystąpiły trzy „kazania”. Mam na myśli kazanie/homilie w miejscu jej właściwym oraz dwa stand-upy – zamiast komentarza i przed błogosławieństwem.

Zabawa w chowanego na kazaniu? Ksiądz przebrany za smoka? Wjazd do kościoła na rowerze/skuterze/strusiu? Podobnie jak w przypadku przesadzonego makijażu, który człowiek nosi z przekonaniem o swoim pięknie, tak tutaj kapłan, po wykonaniu takiego intelektualnego fikołka, najczęściej oczekuje nieomal przypięcia mu orderu do dumnie wypiętej, odzianej w (plastykowy) ornat piersi.

Reasumując, msze można pomalować, zupełnie jak twarz. To znamienne, skoro powinna być ona dla nas czasem i miejscem, w którym chcemy ujrzeć Boskie Oblicze. To malowanie nie musi być szkodliwe, czasem okazuje się nawet potrzebne. Ale potrafi też przejść kolejno w ukrycie istoty i narażenie jej na wyśmianie, odarcie z powagi, aż wreszcie – z godności. A wszystko to z braku wiedzy i wyczucia. Człowiek zatraca się bez zrozumienia, czym jest piękno.

No zobacz! Jak żywy!

Na koniec przychodzi mi podzielić się pewną refleksją. Istnieje jeszcze jeden rodzaj makijażu. Ten, na który najmniej będzie się skarżył sam zainteresowany. Chodzi mi o makijaż pośmiertny. Osoby wykonujące go mają za zdanie sprawić, aby denat wyglądał „jak żywy”, i często im się to udaje. Trzeba zrozumieć, że zadanie to nie jest łatwe, wymaga wiele poświęcenia, nakładu sił. Jednakże krótkie spojrzenie pozwala nam szybko zrozumieć, że osoba jest martwa, co nigdy nie jest przyjemnym odkryciem.

Podobnie rzecz ma się z liturgią. Im więcej wspólnota wkłada wysiłku, starań, żeby ją „pomalować”, tym bardziej wygląda to jak malowanie nieboszczyka. Tak wiele rzeczy, byleby chociaż przez chwile czuć się żywym, mówić o „żywym Kościele”. Tak naprawdę jest to tylko dla nich, samemu zmarłemu to już obojętne. Jak mocno trzeba odgrodzić się od życiowej mocy, płynącej wprost z Eucharystii, by chcieć ją zmienić własnymi fanaberiami, uczynić „jakby żywą”?

Przypatrz się pięknu!

Liturgia ma swój wdzięk, piękno i urok. W nich również przychodzić do nas Bóg, bez makijażu. Jeśli chcemy Go przyjąć, musimy ją poznać. Poczytać, zrozumieć, spotykać się. Takie podejście do liturgii pozwoli się w niej zakochać tak, że już nie będzie się musiała malować. Jak zaznaczyłem wcześniej, w Eucharystii odbija się całe życie Kościoła. Kościół jest piękny i tyle, jednak robienie z niego laurki własnych pragnień, wyobrażeń i nieuporządkowania duchowego czyni z niego zaprzeczenie jego samego. To zabiera wielu osobom możliwość właściwego spojrzenia na Kościół taki, jakim jest naprawdę.

Wszystko da się pomalować, to nie aluminium

Odniesienie do liturgii wydaje się zasadne, ponieważ jest ona szczytem i źródłem działalności Kościoła. Skoro to, jak się modlimy, łączy się z tym, jak wierzymy, i jest tego odbiciem (Lex orandi, lex credendi), to powyższy makijaż znajdziemy w każdym aspekcie działalności Kościoła.

Możemy pomyśleć o jakimś dobrym dziele ewangelizacyjnym, charyzmacie zakonnym, które przecież nie są kluczowe, ale wypływają z Ewangelii i przyciągną do siebie pewne osoby. To taki delikatny makijaż, który tym osobom pozwoli poczuć się lepiej, innym jednak będzie obojętny.

Możemy też spojrzeć na pewne dzieła charytatywne. Piękne i dobre, jednak niestety czasem przesłaniające nam istotę Kościoła. Można skupić się na pomocy ubogim, ale Kościół ma ich przede wszystkim prowadzić do Nieba. Jest to pułapka, w którą wpadł Kościół na zachodzie, gdy jego jedynym celem stała się afirmacja dobrego samopoczucia bliźnich. Nie ma nic złego w tym, że się komuś pomaga czy poprawia humor, ale nie o to chodzi w Ewangelii.

Trzeci przypadek jest dziś bardzo dobrze znany. Mamy mnóstwo katolików, często albo może przede wszystkim księży, którzy robią z siebie w internecie zwyczajnych „pajaców”. Chcą oni stworzyć coś dobrego – to akurat na plus – ale przy tym próbują być „młodzieżowi”. Wygląda to żenująco, widać wyraźne, że coś nie gra . Założenie? Słuszne – przyciągnąć ludzi. Sposób? Tańczenie i wygłupianie się do kamery w rytm popularnej muzyki jako dorosły mężczyzna reprezentujący poważną instytucję. Efekt? Można by go zamknąć w dwóch literach – XD. Ale chociaż my bądźmy poważni i użyjmy sformułowania: tragifarsa.

#NoMakeUp, #NoFilter

Spróbujmy pokazać prawdziwy Kościół, bez makijażu, bez filtra. Jest piękny i naturalny wtedy, kiedy podąża za Chrystusem. Tego nam właśnie potrzeba: spojrzenia na Kościół jako na dzieło Zbawiciela –w pełni Boga i w pełni człowieka. Nie mamy się czego wstydzić, przeciwnie: skoro wiemy, że w Kościele zmierzamy do zbawienia, mamy się czym chwalić. Musimy jednak sami najpierw pokochać ten naturalny Kościół, a nie ten według naszego pomysłu, z naszym filtrem. Jeśli to zrobimy, to żadnym problemem nie będzie iść – wśród ludzi – z Kościołem za rękę.

Adeste promuje jakość debaty o Kościele, przy jednoczesnej wielości głosów. Myśli przedstawione w tekście wyrażają spojrzenie autora, nie reprezentują poglądów redakcji.

Stowarzyszenie Adeste: Wszelkie prawa zastrzeżone.

O autorze

Prezbiter, salwatorianin. Miłośnik tradycyjnej liturgii i gier bitewnych - Warhammera 40000 i Bolt Action. Obecnie posługuje w parafii Matki Zbawiciela w Mikołowie (archidiecezja katowicka).
Podoba Ci się to, co tworzymy? Dołącz do nas

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site is protected by reCAPTCHA and the Google Privacy Policy and Terms of Service apply.

The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.