Małomiasteczkowy, wakacyjny klimat, rozmowy o wyjazdach i powrotach, spełnionych i niespełnionych marzeniach. W tle bar z kebabem i powoli narastające napięcie.
Tymek to dobrze zapowiadający się pianista. Właśnie wraca z Warszawy do swojego rodzinnego miasta, do brata, matki i paczki znajomych, by tam spędzić czas przed wyjazdem na stypendium do Niemiec.
Odurzony wielkomiejską rzeczywistością budzi się w przeszłości, gdzie tematem rozmów są używki, kto komu wpierdolił i jak się wkręcić na roboty w Norwegii. Będąc biernym słuchaczem tych rozmów, stara się na nowo zrozumieć bądź przypomnieć sobie ten świat: dlaczego jego brat Jacek nie ćwiczy dalej gry na fortepianie, mimo że dawnej podążał podobnymi śladami? Dlaczego dziewczyna Jacka chce skończyć szkołę sportową i uczyć WF-u w lokalnej szkole? Dlaczego przedszkolak chce zostać inżynierem, mimo że ćwiczy grę na pianinie?
W tym całym świecie pojawia się mały bar z kebabem, prowadzony przez dwóch obcokrajowców arabskiego pochodzenia. Miejsce spotkań lokalnej młodzieży, które wydaje się zawsze dla nich otwarte, stanowi centralny punkt ich życia w powolnej powiatowej rzeczywistości.
Tymek stara się zrozumieć pracującego tam Yoosefa i jego kolegę. Zagaduje do nich po angielsku, pyta o pochodzenie, czy podoba im się w Polsce. Jest mu przykro, że w autobusie był świadkiem tego, jak lokalni pijaczkowie ukradli jednemu z nich plecak.
Obecność obcego języka i odmiennej karnacji wzmaga w niektórych podchmielonych mieszkańcach niechęć, a nawet szeroko rozumianą ksenofobię objawiającą się przez, na przykład, rzucane komentarze, by przetłumaczyć im „po muzułmańsku”, żeby szybciej przygotowywali „mieszanego na cienkim”. Nic wielkiego. Tymek, będąc biernym świadkiem popisów znajomych, waży w swojej głowie, czy postawić się po stronie ofiar. Często zachowuje się jak każdy z nas. Czasem wybiera konformizm, a momentami można wręcz uznać, że przyklaskuje takim zachowaniom.
Napięcie jest budowane stopniowo, jednak nie rośnie do gigantycznych rozmiarów. Możliwe, że to wada tego filmu, bo zakończenie wydaje się przez to niepełne.
Pełnometrażowy debiut Damiana Kocura jest portretem oportunizmu i głęboko ukrytej nienawiści do wszystkiego, co obce. Zrealizowany przy wsparciu naturszczyków, czy jak by to określił wspominany przez reżysera Andrzej Żuławski, „osób grających”, stanowi realistyczny obraz wycinka społeczeństwa, niekoniecznie wyłącznie polskiego. Nakręcony w blisko kwadratowym formacie 4:3 i małej głębi ostrości zamyka nas w klaustrofobicznej przestrzeni myśli i miejsca przebywania postaci. Utożsamia nas szczególnie z głównym bohaterem, który często, tak jak my, jest po prostu obserwatorem.
W swoim wydźwięku film Chleb i sól zbliżony jest do ostatniego, wielkiego Bożego Ciała. Podobnie jak obraz Komasy, osadzony w małej społeczności, jest obrazem uniwersalnym. Ukazuje niełatwą prawdę o nas samych i ostrzega przed ignorowaniem subtelnych sygnałów sygnalizujących nadchodzącą tragedię.
Nic więc dziwnego, że podobnie jak nasz nominowany do Oscara film, tak też Chleb i sól jest nagradzany. Zdobył już Nagrodę Specjalną Jury w sekcji Orizzonti 79. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji, gdzie też miał swoją premierę. Obecnie walczy o Złotego Lwa w Konkursie Głównym Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni.
Dobry debiut, mimo pewnych problemów ze zbudowaniem zakończenia, wróży artyście piękną przyszłość.
Film pokazywany jest obecnie na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni.
Ocena: 7/10