Przemysław Gintrowski śpiewał: „Dosyć sztywną mam szyję i dlatego wciąż żyję, że polityka dla mnie to w krysztale pomyje”. Myślę, że świat byłby piękniejszy, gdyby podobną postawę częściej reprezentowali księża i biskupi podczas pełnienia swojej posługi.
Rozdział Kościoła i państwa to koncepcja kojarzona obecnie jako postulat środowisk lewicowych. W politycznej awanturze gubią się jednak zarówno znaczenia słów i koncepcji, jak i ich właściwe zrozumienie. Tym sposobem często zapominamy, że to katolicyzm zakłada oddzielenie sfery religijnej od politycznej, a prawo kanoniczne jasno zabrania duchownym różnych form zaangażowania politycznego. Teoria nie zawsze przekłada się jednak na praktykę.
Co Boskie – Bogu
Kościół ma w społeczeństwie do odegrania bardzo ważną rolę. Rolą tą nie jest jednak bezpośredni udział w walce politycznej. Wiedział o tym już św. Paweł, który w Liście do Filipian napisał m.in.: „Nasza bowiem ojczyzna jest w niebie. Stamtąd też jako Zbawcy wyczekujemy Pana naszego Jezusa Chrystusa, który przekształci nasze ciało poniżone, na podobne do swego chwalebnego ciała, tą potęgą, jaką może On także wszystko, co jest, sobie podporządkować” (Flp 3, 20-21).
Powyższy cytat dobrze pokazuje właściwą perspektywę na relacje pomiędzy Kościołem a władzą świecką. Kościół oferuje nam drogę do zbawienia, zawartą w ogromnym skarbie gromadzonej od wielu wieków mądrości, sukcesji apostolskiej, liturgii czy sakramentów. Tego wszystkiego nie dostaniemy nigdzie indziej jak tylko w Kościele katolickim. Jednocześnie jest to nieporównywalnie więcej, niż jest nam w stanie dać jakakolwiek ziemska władza lub obiecać którykolwiek polityk.
Należy również pamiętać o autorytecie Kościoła, który nie jest jedną z ziemskich instytucji, ale Mistycznym Ciałem Chrystusa. Naginanie autorytetu Kościoła po to, by wesprzeć jedną ze stron politycznego sporu, jest więc poważną zniewagą wyrządzoną Ciału Chrystusa. Szczególnie że sam Chrystus wyraźnie nakazał nam oddawać Bogu to, co Boskie, a Cezarowi to, co należy do Cezara.
Co cesarskie – cesarzowi
Trzeba jednak również powiedzieć, że praktyczna strona problemu jest bardzo często niewłaściwie rozumiana. Nie pomagają w tym propagowane w różnych celach manipulacje. Postawmy więc sprawę jasno: rozdział Kościoła od państwa nie polega na tym, że Kościół ma się bezczynnie i cicho przyglądać działaniom władzy.
W nauczaniu Kościoła znajdziemy bardzo dużo na temat godności człowieka, funkcjonowania wspólnoty ludzkiej czy zasad wspólnego życia w społeczeństwie. Wiele na ten temat mówi chociażby Dekalog, wyraźnie zabraniający nam m.in. kłamać, zabijać, cudzołożyć czy kraść. Jest więc naturalne, że Kościół – nie popierając żadnej konkretnej ideologii czy opcji politycznej – może oceniać, w jakim stopniu różne konkretne modele władzy i porządki społeczne są zgodne z proponowaną przezeń wizją. Taką najprostszą ocenę wskazuje Katechizm Kościoła katolickiego w punkcie 1901: „[…] Różne ustroje polityczne są moralnie dopuszczalne pod warunkiem, że dążą do uprawnionego dobra wspólnoty, która te ustroje przyjmuje. Ustroje, których natura jest sprzeczna z prawem naturalnym, porządkiem publicznym i podstawowymi prawami osób, nie mogą urzeczywistniać dobra wspólnego narodów, którym zostały narzucone”.
Oczywiście może też dojść do sytuacji, w której owe zasady są łamane w rażący sposób z krzywdą dla obywateli. W takiej sytuacji Kościół ma oczywiście prawo wyrazić swój sprzeciw, co wielokrotnie już słusznie robił. Potępienie rewolucji francuskiej, faszyzmu czy różnych odmian marksizmu to tylko niektóre z historycznych przykładów. Obecnie podobny charakter ma np. sprzeciw Kościoła wobec aborcji i eutanazji.
Obywatel ksiądz
Tylko właśnie: intencją powinien tu być zawsze sprzeciw wobec ludzkiej krzywdy, a nie chęć wsparcia czy, nie daj Boże, przypodobania się innym siłom politycznym. Dlaczego o tym piszę? Ponieważ moim zdaniem te dwie motywacje są ze sobą dość często mylone. Za taki stan rzeczy winiłbym zarówno manipulacje rozpowszechniane w interesie różnych opcji politycznych, jak i przypadki niewłaściwego zaangażowania się w politykę wśród części (czasem zatrważająco dużej) duchowieństwa.
W tej sytuacji najrozsądniej jest oprzeć się o zasady Kodeksu prawa kanonicznego. Uczyniłem to już kiedyś w artykule na temat wyborów, więc tu tylko przypomnę, że kodeks zabrania duchownym m.in. obejmowania urzędów i stanowisk związanych z władzą świecką (KPK 285), co za tym idzie – startowania w wyborach, a także należenia do partii politycznych i związków zawodowych (KPK 287). Kanon 285 w punkcie drugim stwierdza ponadto: „Duchowni niech unikają tego, co chociaż nie jest nieprzyzwoite, jednak obce stanowi duchownemu” – co interpretuję m.in. jako zakaz prowadzenia agitacji politycznej podczas liturgii czy w czasie sprawowania posługi duszpasterskiej w jakikolwiek sposób.
Oczywiście nie oznacza to, że księżom zabrania się posiadania poglądów politycznych. Wręcz przeciwnie: są oni takimi samymi obywatelami jak każdy z nas, więc tak samo mogą posiadać sympatie polityczne. Mają również prawo je wyrażać na zgodne z prawem sposoby oraz głosować w wyborach tak samo jak każdy inny obywatel. Mogą to robić w zgodzie z prawem kanonicznym, np. przy okazji rozmowy o polityce ze znajomymi czy rodziną. Problem pojawia się dopiero, gdy zaczynają politykować podczas pełnienia posługi duszpasterskiej.
Podsumowując: księża są takimi samymi obywatelami jak każdy z nas, więc mają takie same prawa polityczne. Ograniczenie któregokolwiek z tych praw przez państwo byłoby dyskryminacją. Część z nich jest jednak ograniczana przez prawo kanoniczne. Kościół wprowadził te ograniczenia w trosce o jakość pracy duszpasterskiej kapłanów i są one niewątpliwie słuszne, choć w praktyce nie zawsze przestrzegane.
Listy (anty)pasterskie
Na koniec chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na pewne praktyki, które rzadziej lub częściej obserwujemy w naszych kościołach, a moim zdaniem nie są zgodne ze wskazanymi powyżej zasadami. Najbardziej jaskrawy przykład stanowi tu oczywiście politykowanie na kazaniach, ale jest on na tyle oczywisty, że nie trzeba go dokładniej omawiać. Podobny zarzut dotyczy również sporej części listów pasterskich, co jest tym bardziej przykre, że stoi za nimi autorytet biskupa lub np. rektora katolickiej uczelni.
Jeszcze bardziej niż jawne komentowanie polityki irytuje mnie dość powszechny sposób podejmowania pewnych tematów. Niestety często zauważam, że w kazaniach czy listach regularnie porusza się akurat te tematy społeczne, które w danej chwili najbardziej rozgrzewają opinię publiczną. Stwarza to wrażenie otwartego zaangażowania Kościoła w bieżącą politykę, podczas gdy wiele z tych tematów – jak np. temat aborcji – wzbudza słuszny i odwieczny sprzeciw. Razem z nimi łączy się jednak często tematy bardziej dyskusyjne, jak np. nauczanie religii czy ostatnio kwestie związane z tzw. zielonym ładem.
Co więcej, owe skomplikowane tematy porusza się zazwyczaj pospiesznie, bez zagłębiania się w szczegóły. To tylko potęguje wrażenie, że księżom chodzi tu o politykę. Wracając do przykładu aborcji: jeśli ten temat zostaje już poruszony w okolicznościach duszpasterskich, to dużo częściej zwraca się uwagę na konieczność głosowania na tych polityków, którzy twierdzą, że chcą zaostrzać prawo aborcyjne, niż podaje się naukowe i filozoficzne argumenty pokazujące, dlaczego aborcja jest zła i niebezpieczna. Moim zdaniem ta proporcja powinna zostać odwrócona, bo w przeciwnym wypadku Kościół, stojąc po słusznej stronie, będzie jednak dokładał swoją cegiełkę do upolitycznienia tematu aborcji, co nie przysparza zwolenników ochrony życia poczętego, a raczej zmniejsza ich liczebność.
Być ojcem, nie dyrektorem
A co z sytuacjami bardziej prywatnymi? Tu widzę spore pole do popisu dla wszystkich wierzących w Chrystusa, nie tylko księży i biskupów. Musimy bowiem pamiętać, że każdy z nas w każdej rozmowie czy dowolnej interakcji z otoczeniem daje pewne świadectwo. Każda i każdy z nas, katolików, jest częścią Kościoła, więc i nasze zachowanie jest odbierane przez innych jako typowe zachowanie członków Kościoła. Innymi słowy, opinia na temat Kościoła może być częściowo pochodną opinii na nasz temat. Warto o tym pamiętać.
Jeśli więc chcemy, żeby Kościół nie był postrzegany jako instytucja polityczna, tylko wspólnota wierzących w Chrystusa, to sami nie zachowujmy się jak członkowie instytucji politycznej, tylko wspólnoty wierzących w Chrystusa. Przede wszystkim zaś – panujmy nad emocjami, bo one w polityce są potrzebne tylko po to, żeby nami manipulować i nas dzielić. Nie możemy sobie na to pozwolić.
I oczywiście, nasze zachowanie w tej kwestii i tak rezonuje mniej niż zachowanie księży. Dla przykładu, uczestniczyłem kiedyś w wizycie po kolędzie, podczas której ksiądz, niepytany, zaczął kilkuminutowy polityczny monolog bez ładu i składu, ewidentnie chcąc dać upust swoim emocjom. Skądinąd wiem, że temu kapłanowi zdarza się to regularnie, dorzuca czasem inwektywy (np. nazywając muzułmanów „brudasami”). Są jednak i przykłady na dużo większą skalę – dość wspomnieć o sile agitacji politycznej prowadzonej przez pewne medium założone przez katolickiego księdza i bezczelnie nazwane imieniem matki naszego Zbawiciela.
To są jednak rzeczy, na które nie mamy wpływu. A jeśli nawet mamy, to dużo mniejszy niż na nasze własne postępowanie. Dlatego na koniec tego tekstu chciałbym powtórzyć mój apel o to, żeby do polityki podchodzić ze spokojem i opanowaniem. I pamiętajmy, że dla kogoś, kto nie czyta Ewangelii, to właśnie nasze życie może być opowieścią na temat Chrystusa i Kościoła, w którym jesteśmy. Dlatego warto dbać na każdym kroku, by ta opowieść była jak najpiękniejsza.