Joanna Kopczyńska: Czy mógłby Ojciec powiedzieć, czym w ogóle jest duchowość?
O. Grzegorz Hawryłeczko: Żeby odpowiedzieć na to pytanie, spójrzmy bardziej etymologicznie, poprzez analogię do słowa „cielesność”. Cielesność to jest wszystko to, co możemy zrobić z naszym ciałem, jakiś aspekt tego, że jesteśmy w ciele. Możemy w podobny sposób spojrzeć na duchowość – to jest wszystko to, co może zrobić dusza. Na to składa się bardzo wiele elementów, chociażby to, w jaki sposób używamy władz naszej duszy. Ponieważ dusza jest stworzona przez Boga, duchowość w najbardziej ogólnym sensie to jest to, w jaki sposób prowadzimy nasze życie wewnętrzne, żeby jednoczyć się z Bogiem. Myślę, że teoretycznie można też mówić o duchowości w sensie bardziej ogólnym, czyli takim, który odnosi się do wszystkich religii, wszystkich wyznań, czyli nawet takich, w których nie ma takiego pojęcia jak Bóg osobowy. Patrząc jednak z naszej perspektywy, duchowość w tym najbardziej właściwym sensie to jest to, co sprawia, że człowiek w swoim życiu wewnętrznym łączy się z Bogiem.
J.K.: To w ogólnym sensie, ale jednak można powiedzieć, że są jakieś rodzaje duchowości np. w Kościele katolickim. Czy mógłby Ojciec powiedzieć, jak to rozumieć?
G.H.: Tu właśnie analogia między duchowością a cielesnością trochę nam się rozjeżdża. W Kościele bowiem nie mamy rodzajów cielesności. Mamy rodzaje duchowości, ale nie mamy rodzajów cielesności. W tym przypadku nie możemy więc już zastosować tej analogii. Są rzeczywiście różne rodzaje duchowości – wynika to z tego, że w różnych okresach historii Kościoła kładziono nacisk na różne rzeczy. Gdy patrzymy na historię Kościoła, to widzimy, że jednym z najstarszych rodzajów duchowości chrześcijańskiej jest duchowość życia w dziewictwie albo duchowość męczeńska. To bardzo konkretne rodzaje duchowości, które można łączyć z bardzo różnymi praktykami i które mają bardzo wielu przedstawicieli otaczanych do dzisiaj czcią. Ktoś, kto żyje według duchowości męczeńskiej, główny akcent stawia na to, że nie chce się nigdy wyprzeć wiary, chce o niej dawać wyraziste świadectwo i każdego dnia jest gotów na złożenie najwyższej ofiary za to, że wyznaje Chrystusa. Z kolei duchowość dziewictwa, bardzo stara w Kościele, ma swoje własne praktyki: tradycyjnie należały do nich odsunięcie się od świata, gorliwa modlitwa i czytanie Pisma Świętego. Święty Hieronim pisze na ten temat do dziewicy Eustochium. Mówi jej, że jeżeli pragnie wiedzieć, co Bóg chce jej powiedzieć, to ma czytać Pismo Święte, a potem odpowiadać na Jego słowo w czasie modlitwy. Widzimy więc, że rodzaje duchowości biorą początek w różnych etapach historii Kościoła i polegają na różnym rozłożeniu akcentów.
J.K.: Czy można mówić też o duchowościach zakonnych? To znaczy, czy możemy powiedzieć, że benedyktyni mają swoją duchowość, a karmelici swoją? Czy coś takiego w ogóle istnieje? Czy można to nazwać w ten sposób, czy może jakimś innym określeniem?
G.H.: Myślę, że można tak to nazwać i nie unikniemy tego, bo to w pewnym stopniu upraszcza dyskurs na ten temat. Chociaż powiem szczerze, że nie jestem jakimś wielkim zwolennikiem dzielenia tego w taki sposób – tak naprawdę dla mnie zawsze podstawowym punktem odniesienia jest Ewangelia. Kiedy poszedłem do klasztoru, na wczesnym etapie usłyszałem cytat, słowa mnicha, który zwykł powtarzać, że życie monastyczne, czyli życie mnisze, benedyktyńskie, to jest 100% Ewangelii. Możemy sobie dzielić duchowość na różne rodzaje, na karmelitańską, dominikańską czy benedyktyńską, ale jeżeli którakolwiek z tych duchowości polega na tym, że tej Ewangelii jest 95%, będzie to znaczyć, że ten podział jest szkodliwy, że coś utraciliśmy. Rzeczywiście, możemy wyróżnić rodzaje duchowości, ale na samym początku musimy położyć nacisk na to, że mamy wypełniać to, co jest nakazane w Ewangelii. A potem dopiero sięgamy po reguły zakonne i praktyki, które z tego wynikają.
J.K.: Te rodzaje duchowości trochę się od siebie różnią, te charyzmaty są troszeczkę inne. Nieco inaczej to wygląda na przykład u ojców benedyktynów i u ojców dominikanów. Zastanawiam się zatem, co w takim razie z osobami świeckimi – czy one mogą z tego dorobku czerpać, z tych szczegółów, które wyróżniają te zakony?
G.H.: Myślę, że jak najbardziej tak. Chociażby z tego względu, że każdy z tych zakonów, które pani wymieniła, ma jakąś instytucję powiązania osób świeckich ze sobą. Franciszkanie i dominikanie mają tzw. trzeci zakon, czyli tercjarzy. Benedyktyni mają z kolei oblatów świeckich, którzy wiążą się z danym klasztorem i składają przyrzeczenia oblackie. Zawsze w takim przypadku trzeba przystosować regułę zakonną do warunków życia świeckiego. Tego nie da się zrobić raz na zawsze. Nie jest to coś, co można napisać w XIX w. i później wdrażać w życie do końca świata. To jest coś, co wymaga nieustannej aktualizacji i nieustannego komentarza. Na przykład nasi oblaci odwiedzają nas co miesiąc oraz biorą u nas udział w rekolekcjach adwentowych i wielkopostnych. Rzeczywistość jest zmienna, więc stale musimy szukać odpowiedzi na pytanie, czym jest oblat benedyktyński, w jaki sposób aplikuje on regułę św. Benedykta do życia świeckiego.
Swoją drogą nie dotyczy to tylko oblatów, ale także mnichów czy członków innych zakonów. Jest taki apoftegmat ojców pustyni, w którym jeden z nich przychodzi do drugiego i pyta, kim jest mnich. Ten zaś mu odpowiada słowną grą: mnich to jest ten, który każdego dnia pyta się, kim jest mnich. Uważność na zmieniające się warunki rzeczywistości musi łączyć się z troską, by zachować to, o czym wiemy, że ma wielką wartość, czyli naszą zakonną regułę. To jest paradoks – łączenie stylu życia, który się sprawdza w naszym przypadku od półtora tysiąca lat, z rzeczywistością, która zmienia się bardzo szybko. Ale to owocny paradoks. Skoro my musimy tak się dostosowywać, to muszą też świeccy – i wychodzi im to całkiem nieźle, bo, jak widać w naszym wypadku, oblatów jest cały czas więcej i więcej.
J.K.: Czy w takim razie mógłby Ojciec trochę „zareklamować” ten rodzaj duchowości benedyktyńskiej i powiedzieć, dla kogo jest przeznaczona?
G.H.: Może najpierw powiem, co mnie przyciągnęło do tej duchowości. Mnie w sumie jako bardzo młodego człowieka pociągnęła sama reguła św. Benedykta, która odznacza się głębokim umiarem. Reguła ta powstała na podstawie tzw. reguły mistrza z początku VI w., która była o wiele surowsza. Święty Benedykt mówi, że cały klasztor powinien być tak zorganizowany, żeby słabi nie uciekali, a mocni mieli to, czego pragną. Czyli Benedykt wie, że słabego człowieka można złamać nadmiernym wymaganiem, a z kolei jeśli mocny chce przyjąć większe obciążenia, to trzeba mu je dać, bo do tego powołuje go Bóg. To jest to, co mnie zafascynowało – ten umiar, głębokie zrozumienie natury człowieka. Według mnie jest to jakaś cecha własna duchowości benedyktyńskiej, a mówiąc szerzej – duchowości mniszej. Mówię, że umiar jest nasz własny, benedyktyński, ponieważ to wcale nie jest takie częste w Kościele. Ja jestem na to wyczulony i jak zdarza mi się czytać np. konstytucje innych zgromadzeń zakonnych, to czasami widzę, że któreś zgromadzenie stawia sobie za cel, żeby zjednoczyć ideał życia kontemplacyjnego i ideał życia czynnego. Czyli w bardzo aktywnym duszpastersko albo charytatywnie zgromadzeniu, prowadzącym szpital czy szkołę, jednocześnie stawia się za cel prowadzenie intensywnej ascezy, co bardzo często jest nierealistyczne.
Oprócz tego jednym z naszych ślubów jest stałość, czyli stabilitas. Przez wieki funkcjonowała stałość jako stabilitas loci – stałość miejsca, co prowadzi do pewnego spłaszczenia tego ślubu. Kojarzy się z tymi, którzy nie zmieniają klasztoru przez całe życie – i to jest prawda, rzeczywiście wstępujemy do jednego klasztoru na całe życie. Ale stałość miejsca ma wspierać stałość jako postawę duchową. I to dotyczy zarówno mnichów i mniszki, jak i świeckich. Bo świeccy nie wiążą się z całym zakonem, tylko z pewnym klasztorem, żeby wykazać się stałością w wierności przyrzeczeniom, które złożyli. Naszą cechą powinna być wytrwałość w trwaniu tam, gdzie otrzymaliśmy pierwsze dary łaski. To jest takie prawo życia duchowego, które poznałem tutaj w klasztorze: jeżeli jestem w danym miejscu i otrzymuję tu jakieś pierwsze dary łaski od Boga, czyli widzę, że Bóg konkretnie coś zdziałał w moim życiu, to znaczy, że powinienem mieć wszelką nadzieję na to, że będą potem kolejne dary łaski Bożej. Jeśli teraz napotykam trudności i jest mi niekomfortowo, to nie znaczy, że mam odchodzić. To znaczy, że mam trwać, bo jeżeli raz otrzymałem tę łaskę, to otrzymam ją jeszcze raz. I tak trochę jest ze stałością. Święty Benedykt mówi, zwracając się do adresata reguły – czyli każdego z nas – aby nie odchodził zbyt łatwo. Tak bym mógł streścić znaczenie stałości: to oznacza nie odchodzić zbyt łatwo. Jest to pewien wymiar naszej duchowości – zamiast iść za każdym porywem emocji czy psychiki i szukać ciągle czegoś nowego, my mówimy sobie: tylko spokój, cisza, pewien dystans i wytrwałość pozwolą nam dojrzeć do tego, kim w istocie jesteśmy i czego Bóg chce od nas.
J.K.: Czy w takim razie osoba świecka może mieszać różne duchowości? To znaczy, jeśli nie chce być konkretnie oblatem, bo nie czuje się w pełni gotowa, aby podjąć takie zobowiązanie, albo np. chciałaby czerpać z różnych rodzajów duchowości, to może sobie je tak mieszać i brać to, co dla niej wygodne, czy jest to raczej niewskazane, a może nawet niebezpieczne?
G.H.: Po pierwsze, może, i to z pożytkiem. Ale po drugie, byłbym bardzo wyczulony na osoby, które starają się skompletować wszystkie duchowości zakonne. Są takie osoby. Tacy, jakby to nazwać, wędrowni kupcy, którzy wędrują nieustannie po świecie od jednego klasztoru do drugiego i z żadnym się na stałe nie wiążą, ale ze wszystkimi podtrzymują więź. Święty Benedykt, gdy mówił o rodzajach mnichów, to wyróżnił dwa dobre rodzaje mnichów, czyli anachoretów (pustelników) i cenobitów (żyjących wspólnie), a także dwa rodzaje złych mnichów, czyli sarabaitów i gyrowagów – tzw. mnichów wędrownych. Benedykt mówi, że tym ostatnim żadna reguła nie była mistrzynią, więc w związku z tym rozmiękli jak ołów. Człowiek, który robi coś takiego, chce brać dla siebie tylko to, co jest atrakcyjne, natomiast nie bardzo ma ochotę wziąć to, co jest trudne.
Każdy, kto składał śluby, przeżył w życiu taki moment, w którym po przyjściu do klasztoru dostrzegł, że wszystko to, co go fascynowało, w rzeczywistości wygląda trochę inaczej i że oprócz wielu plusów są także liczne minusy. Przychodzi taki moment, w którym człowiek musi rozeznać, czy bierze za te minusy odpowiedzialność, czy nie. Nie chodzi o to, czy będzie je pogłębiał, tylko czy wejdzie do tej wspólnoty, do tej rodziny i czy zgadza się na to, że jej wady będą też jego obciążać. Ktoś, kto jest mnichem wędrownym, zawsze unika tego etapu. On po prostu idzie dalej, do następnego miejsca. Natomiast jeśli ktoś naprawdę chce być mnichem i żyć według pewnej reguły, musi przez ten etap przejść. I wydaje mi się, że to się odnosi także do świeckich.
Z każdą duchowością wiążą się konkretne praktyki duchowe i w tych praktykach duchowych jest etap fascynacji. Wtedy skupiamy się na tym, co piękne, i idzie łatwo, ale potem przychodzi trud. Jestem w stanie sobie wyobrazić, że ktoś chce przyjeżdżać do Tyńca, ale nie chce się modlić liturgią godzin, mimo że jest to element duchowości benedyktyńskiej; będzie nosił szkaplerz karmelitański, bo to fajnie wygląda; będzie chodził na roraty do dominikanów, bo tam są świeczki w ciemnościach i piękne śpiewy czterogłosowe; będzie jeździł na pielgrzymkę na Jasną Górę do paulinów itd. Z tych wszystkich elementów da się wyciągnąć coś atrakcyjnego, natomiast według mnie każdy z tych elementów swą prawdziwą wartość objawia dopiero po pewnym czasie, po pewnym trudzie, po próbie wytrwałości.
J.K.: W takim razie na koniec chciałabym zapytać: czy mógłby Ojciec podać radę osobom świeckim, które chcą znaleźć swoją duchowość? Od czego zacząć?
G.H.: Są takie praktyki duchowe, które wszyscy chrześcijanie powinni podejmować, czyli modlitwa osobista, uczestnictwo we mszy świętej, lektura Pisma Świętego, lektura duchowa itd. Najpierw radziłbym rzetelnie podejmować te praktyki, a potem przyglądać się, co nas najbardziej pociąga. Powinniśmy przyglądać się temu, gdzie nasze serce mocniej bije, gdzie faktycznie to serce drży. I jeżeli to jest np. zamiłowanie do lectio divina, do lektury Pisma Świętego, do modlitwy psalmami, do modlitwy osobistej, do wyciszenia, do zdystansowania się, to może to jest sygnał, że warto sięgnąć do duchowości monastycznej. Jeśli widzimy, że główny akcent naszej duchowości pada na naszą relację z Matką Bożą (zwłaszcza duchowość różańcowa), to może to jest sygnał, żeby pójść w stronę duchowości dominikańskiej czy zgromadzeń, które mają bardzo szczególne nabożeństwo do Matki Bożej. Bo w tym wszystkim nie powiedziałem jeszcze jednego: to nie jest tak, że my sobie wybieramy duchowość. To Bóg nas do konkretnej duchowości powołuje. Dlatego trudno mi uwierzyć, że Pan Bóg powołuje kogoś do kilkunastu różnych duchowości. Wydaje mi się, że Pan Bóg jest wierny w łasce, której udziela i zwykle powołuje do jakiejś jednej drogi, która ma różne etapy. Ale koniec końców Pan Bóg nie oszukuje człowieka, nie pogrywa sobie z nim.
Jedną rzecz dodałbym na zakończenie, zwłaszcza że wynika również z mojego doświadczenia. Pamiętajmy o tym, że życie duchowe ma etapy. Trochę dzisiaj w Kościele o tym zapomnieliśmy. Jest fantastyczna książka, gruba, owszem – Trzy etapy życia duchowego o. Reginalda Garrigou-Lagrange’a, dominikanina – która powinna każdemu uświadomić, że nasze życie duchowe ma etapy; na różnych etapach naszego życia będziemy mieli różny stopień rozwoju naszych cnót, będziemy używali różnych władz naszej duszy do modlitwy. Na jakimś etapie to będzie modlitwa bardziej intelektem, na jakimś etapie bardziej wolą, na samym początku zaś modlitwa często jest kwestią emocji i wyobrażeń.
Bywa, że po pewnym etapie wracamy do początkowego — i tak dalej. Nasze życie duchowe ma etapy i w związku z tym duchowość, którą się wspomagamy, powinna być z tym powiązana. Wcześniej mówiłem o tym, jaka wartość wynika z wierności jednej konkretnej duchowości. Ale proszę mnie dobrze zrozumieć: ja sam w liceum jeździłem na franciszkańskie spotkania młodzieży i był to etap, gdy przeżywałem wiarę bardzo emocjonalnie. I było ekstra, bo tam wiele inicjatyw korespondowało z tym emocjonalnym etapem życia duchowego, na którym wówczas byłem; tak mnie Bóg w tym wszystkim prowadził. Przed klasztorem, na studiach, byłem w duszpasterstwie akademickim u dominikanów. Był to etap intelektualnego zmagania się z wiarą – i to również było bardzo dobre. Ale potem przyszedł etap, gdzie wybrałem już duchowość benedyktyńską – i przy niej chcę zostać. Już nie przewiduję, że będę ją zmieniał, chyba że na pustelniczą (śmiech), ale jest to jednak dalej nurt duchowości monastycznej. Jest więc czas na poszukiwania, bo różne są etapy życia duchowego, ale przychodzi wreszcie czas podjęcia decyzji, której już należy się trzymać. Tak jak po dzieciństwie i dojrzewaniu po prostu przychodzi dorosłość.
J.K.: Bardzo Ojcu dziękuję.
Ojciec Grzegorz Hawryłeczko, benedyktyn, mnich opactwa w Tyńcu. W klasztorze od prawie dziesięciu lat. Ekonom klasztoru, pierwszy kantor i rzecznik prasowy opactwa.