Zmiany, podróże, przeprowadzki w nieznane. Mnogość kultur i doświadczeń, setki spotykanych ludzi. A pośród tego wszystkiego czas na rozwój wiary, pielęgnację relacji z Bogiem oraz pasję. Tak wygląda codzienność wielu młodych ludzi odnajdujących się we współczesnym świecie i pragnących czerpać z niego jak najpełniejszymi garściami. O życiu w różnych krajach, dawaniu świadectwa o Bogu i rozwijaniu w tych warunkach artystycznej pasji opowiada nam Ola Abramowicz – interesująca piosenkarka, która w swoim życiu miała już okazję mieszkać w Polsce, USA, Kanadzie oraz Niemczech.
Konrad Myszkowski: Hej! Lista krajów, które odwiedziłaś, jest tak bogata, że aż nie wiem, od czego zacząć… Może jednak najpierw skupmy się na Niemczech, w których, z tego co wiem, mieszkałaś najdłużej. Jakie masz wrażenia z pobytu na ziemi naszego zachodniego sąsiada?
Ola Abramowicz: Czy mogę mówić o Berlinie, w którym mieszkałam? Powiedziałabym, że to miasto to zupełnie inna historia niż całe Niemcy. Żyje się normalnie: pobudka, kawka, modlitwa w S-Bahnie, praca, zakupy, powrót do domu. I wreszcie weekend, czyli czas na coś kreatywnego – w Berlinie atrakcji nie brakuje. Chyba można powiedzieć, że naprawdę jest wszystko.
KM: Na pierwszy rzut oka wygląda to podobnie do życia w Polsce – chyba są jednak jakieś różnice?
OA: Największą jest chyba niemiecka polityka multi-kulti. Niemcy są przyzwyczajeni do innych kultur. Sam Berlin to doskonały tego przykład. Wiadomo, że różnimy się pod wieloma względami, ale tu chodzi po prostu o mentalność.
KM: Czy to oznacza, że również Polacy czują się tam dobrze?
OA: Myślę, że na przykład polska młodzież odbiera życie w Niemczech inaczej niż już trochę starsi ludzie. Generalnie jednak nie ma problemów z przyjmowaniem polskiej kultury w Niemczech, bo jak już wspomniałam, tu trzeba mieć szacunek do wszystkich.
KM: A co z Kościołem? Jest wiele sygnałów wskazujących, że katolicyzm nad Łabą i Wezerą nie ma się zbyt dobrze.
OA: Nie mam zbyt wielkiego doświadczenia, jeśli chodzi o niemiecki Kościół. Chodzę do polskiej parafii, a niemieckie msze to dla mnie wyjątek. Nie wiem, jak jest w innych landach, ale w Berlinie kościoły są z reguły puste. Do Polski można byłoby porównać jedynie Bawarię, tam dzieje się więcej.
KM: Do polskiej parafii?
OA: Tak. Zapisana jestem do parafii w dzielnicy, w której mieszkam, ale najczęściej jeżdżę do polskiej misji katolickiej.
KM: A jak wyglądają relacje pomiędzy katolikami a przedstawicielami innych wyznań?
OA: Mówi się często o tak zwanym „dialogu interreligijnym” i zachęca do tego, aby rozmawiać, rozmawiać i jeszcze raz rozmawiać… Niemieccy katolicy to uwielbiają, ale często napotykają na przeszkody ze strony przedstawicieli innych wyznań. I to jest ciekawe…
KM: Czy w takim wypadku katolicy mogą swobodnie wyznawać swoją wiarę?
OA: Raczej tak, chociaż w moim odczuciu mało jest katolików w Berlinie lub po prostu ich nie widać.
KM: Jak wygląda liturgia w Niemczech? Czy trudno jest trafić na godnie sprawowaną mszę świętą?
OA: Msza święta odprawiana jest normalnie, tak jak na całym świecie; Komunię Świętą natomiast Niemcy przyjmują na rękę.
KM: Czy w Niemczech, tak jak w Polsce, funkcjonują młodzieżowe wspólnoty katolickie?
OA: Oczywiście, że tak! Nie ma tego tak wiele jak na przykład w Polsce, ale istnieją wspólnoty dla młodych.
KM: Na przykład grupa, do której należysz – co to właściwie za wspólnota?
OA: U sióstr elżbietanek należałam do wspólnoty Sthajenka, założonej przez Misjonarzy Świętej Rodziny, która do Berlina przyszła właśnie z Polski. Spotkania mieliśmy raz w miesiącu, generalnie całodniowe – czyli taka Boża sobota! Wspólnie się modliliśmy, śpiewaliśmy, było też trochę formacji, czasem oglądaliśmy jakiś wartościowy film, dzieliliśmy się doświadczeniami, gotowaliśmy razem, często siedzieliśmy długo przy stole – jak rodzina. Czasem przyjeżdżał jakiś misjonarz w odwiedziny i wtedy albo były tańce uwielbienia, albo jakieś rekolekcje.
Najbardziej uwielbiałam nasze spotkania wigilijne, zapraszaliśmy wtedy rodziców i rodzeństwo. Był to piękny czas składania sobie życzeń i śpiewania kolęd. W Boże Narodzenie Sthajenka śpiewała kolędy dla bezdomnych… Piękny czas!
KM: Wcześniej była też Oaza…
OA: Na Oazie w Berlinie poznałam wspaniałych ludzi, którzy – jak lustro – pomagali mi poznać prawdę o sobie i zobaczyć, nad czym muszę pracować. Sama Oaza była dla mnie początkiem pragnienia poznania bliżej Boga. Mieliśmy wspaniałego kapłana, księdza Marka Wyszomierskiego SDB. On tak prowadził Oazę i był dla nas zawsze dostępny, że kiedy odchodził, to na mszy pożegnalnej ryczała cała bazylika, czyli ponad tysiąc ludzi…
KM: Mieszkałaś też w Kanadzie i USA. Jakie wspomnienia masz z kontynentu amerykańskiego?
OA: W Kanadzie uwielbiałam Tim Hortons (bardzo popularna kawa i świeże donuts) – to jest „must have” każdego mieszkającego w Toronto i okolicach. Piękne krajobrazy, bardzo mili i sympatyczni ludzie, wspaniałe duże domy… Co ciekawe, w Kanadzie nigdzie, ale to nigdzie nie chodzi się pieszo. Tak też jest w USA. Ja akurat mieszkałam w Waszyngtonie, tam jeszcze można było jakoś poruszać się metrem, ale na przykład w Arizonie – zapomnij! Ogólnie ciężko jest porównać te miejsca – zależy, jak serce człowieka gra. To, co podałam, to takie ogólne rzeczy, które szybko można zauważyć. Trudno jednak też porównywać – w USA każdy stan to zupełnie inna bajka, inna kultura, inni ludzie…
KM: W tym wielu Polaków…
OA: W Kanadzie i USA jest mnóstwo Polaków. Tam, podobnie jak w Niemczech, są organizowane różne spotkania dla Polonii, koncerty oraz innego typu eventy i raczej nie słychać głosów sprzeciwu, a przynajmniej ja tego nie doświadczyłam. Polacy za oceanem czerpią to, co dobre z kultury amerykańskiej i łączą z polską. To naprawdę może być ciekawe! Tak też zrobiłam ja po moich pobytach w Kanadzie i USA – to, co mi się podobało, zabrałam ze sobą w sercu, a to, co mniej, zostawiłam tam. Myślę, że takie różności to wielkie bogactwo.
KM: To co Ci się podobało bardziej, a co mniej?
Podobało mi się to, że moja amerykańska rodzina, z którą spędziłam dwa lata, pomimo wielu obowiązków i natłoku pracy zawsze wieczorem siadała razem przy stole, aby porozmawiać, jak minął ich dzień. Podobało mi się, że robili sobie kino domowe z popcornem i colą i dość często jeździli na wycieczki, by być razem. W Stanach o wspólny czas jest naprawdę ciężko, bo tam praca to dziewięćdziesiąt procent twojego życia. Po prostu dotykało to mojego serca, że starali się być razem.
Podobało mi się też to, jak Polonia (znajomi i przyjaciele) organizowali co jakiś czas u siebie w domach imprezy, na które zapraszali się nawzajem. Kolędowanie, na którym byłam, to miks Polaków i Amerykanów, jedzenie, winko, pianinko, rozmowy i full house – minimum czterdzieści osób! Takich okazji było mnóstwo, a powód zawsze się znalazł – przykładowo: „Spotkajmy się, bo trzeba uczcić przywitanie wiosny”. Jak dla mnie – bomba!
Bardzo podobało mi się na przykład to, że katolicka młodzież gromadziła się co środę na adoracji Najświętszego Sakramentu – czterdzieści pięć minut modlitwy śpiewem, potem ojcowie franciszkanie czytali Ewangelię i głosili krótką naukę. Uczestnikami byli studenci katolickiego uniwersytetu, kaplica była zawsze pełna. Urzekało mnie, gdy słyszałam, że przychodzą się pomodlić, bo egzaminy czekają, bo nie nadążają z nauką i potrzebują wsparcia Bożego, a przede wszystkim czasu z Panem. Może dla mnie to takie wyjątkowe, ponieważ nie znam tego za bardzo z Niemiec. Sama postawa jednak buduje, wiele rzeczy mnie urzekło – wiedziałeś, że wiele dziewcząt w USA chodzi na msze, zakrywając sobie głowę koronkową mantylką? Dla mnie zaskoczenie i respect!
W amerykańskiej rodzinie zauważyłam też trochę rzeczy, które mi się nie podobały, na przykład w kwestii wychowania. Nie było ich jakoś wiele, ale dla mnie, jako przyszłej mamy, były pewne sprawy, których definitywnie nie chcę powielać. Wiadomo jednak – jak przychodzi co do czego, to potem różnie to bywa.
Na pewno jednak to, co nie podobało mi się najbardziej, związane jest ze mną (śmiech). Tak rozpieściłam samą siebie (i niestety to jest baaardzo amerykańskie), że, przykładowo, codziennie chodziłam na kawę do Starbucksa. Nie wyobrażałam sobie dnia bez tego napoju! Kiedyś jednak pomyślałam, że powiedzenie „z jakim przestajesz, takim się stajesz” jest niestety bardzo prawdziwe. Nie ma nic złego w piciu kawy, ale po prostu, chyba duchowo, to też nie wpływało na mnie dobrze, bo zapomniałam, że moim ulubionym świętym jest Franciszek z Asyżu, który pewnie za te dwa dolary dziennie kupiłby biednemu ciepłą herbatę. Postanowiłam więc, że gdy wrócę do Europy, muszę nad tym popracować. Chodzi o to, że tam naprawdę wszyscy latają z tymi kubkami kawy tej konkretnej firmy… a dzieci w Afryce, Papui-Nowej Gwinei czy w Indiach nie mają nawet na miskę ryżu. Rozumiesz?
KM: Chyba rozumiem. I chyba warto, żeby właśnie ta myśl stanowiła puentę naszej rozmowy. Dziękuję za wywiad!
OA: Dzięki! Pokój i dobro!