fot. youtube.com/Universal Pictures
Minęło już sporo czasu od rozdania Oscarów, a ja wciąż nie napisałem tej recenzji. Trudno, może Czytelnik mi wybaczy – wszak ten film późno wszedł do kin, a moje niezorganizowanie nie pozwoliło mi od razu pójść na seans i napisać tekst… Mimo wszystko jednak postanowiłem to zrobić.
Stwierdziłem jednakże, że lepiej będzie zrobić z tego nie recenzję, ale refleksję nad paroma aspektami. W związku z tym artykuł będzie spoilerował film 1917 . Zostaliście ostrzeżeni.
24 godziny
Coś, co trzeba zaznaczyć, to charakter i sposób snucia tej opowieści: otóż mamy przed sobą jeden z epizodów I wojny światowej (oparty dość luźno na faktach), dziejący się w mniej więcej dobę.
W filmie zastosowano technikę tak zwanego długiego ujęcia. Kamera zdaje się nie robić cięć, cały czas podążając za głównymi bohaterami (a właściwie głównym, ale o tym zaraz).
Przepiękne w 1917 jest wykorzystanie znanych aktorów. Benedict Cumberbatch, Andrew Scott, Colin Firth, Richard Madden – wszystkie te sławy mają na ekranie nie więcej niż parę minut. Esencja ich kunsztu dodaje jednak uroku obrazowi, jakim jest ten film. Najbardziej z nich przypadła mi do gustu dość komiczna rola Andrew Scotta jako porucznika pilnującego fragmentu okopu, od którego zaczęła się podróż bohaterów przez ziemię niczyją.
Kamera każe więc nam skupić się na dwóch bohaterach: starszych szeregowych Williamie Schofieldzie (George McKay) i Tomie Blake’u (Dean-Charles Chapman). Obserwując ich, wczuwamy się w sytuację i razem z nimi przeżywamy ciągłe napięcie, jakie towarzyszy wojnie.
Kompozycja zaczyna się od widoku Schofielda odpoczywającego pod drzewem i kończy się w podobny sposób.
„– Umieram? – Chyba tak…”
Głównych bohaterów nie jest jednak dwóch, jak można by z początku pomyśleć. Tak naprawdę najważniejszą postacią jest William Schofield – wciągnięty w akcję, którą wykonuje służbowo, a nie z pobudek osobistych, okazuje się dzielnym człowiekiem. Jest starszy od Blake’a i służył w czasie niejednej trudnej batalii (wspomina na przykład o Sommie, o której nie chce zbyt wiele mówić).
Zmuszony do tego, by wykonywać misję sam, korzysta ze wszystkich swych sił i zdolności. Co go wiedzie po bezdrożach? Odwaga? Honor? Rozkaz? Chęć powrotu do bliskich? Patriotyzm? Poczucie długu wobec kolegi? Nie znamy jego motywacji, ale Schofield jest bohaterem odważnym, który się nie poddaje i nie rezygnuje.
Męski świat
Zgodnie z realiami I wojny światowej, 1917 to obraz męskiego świata. „Nie jest dobrze, by mężczyzna był sam”, powiedział Bóg w Księdze Rodzaju. Żołnierze tęsknią do swoich matek, sióstr, dziewczyn, żon…
W filmie pojawia się tylko jedna kobieta, która jest Francuzką. Schofield spotyka ją, uciekając przed Niemcami do jednego z budynków.
Dziewczyna opiekuje się znalezionym niemowlęciem. William pomaga jej, dając mleko w bukłaku, które posiada na skutek zbiegu okoliczności.
Jest to scena podwójnie absurdalna, ale i podwójnie fascynująca. Po pierwsze – prosto z pola walki, pełnego napięcia i rzeczy strasznych, trafiamy do jakiegoś salonu – miejsca bezpiecznego, wygodnego, spokojnego, z płonącym kominkiem.
Po drugie – żołnierz, młoda kobieta i dziecko przez chwilę wyglądają jak wzorowa rodzina: mąż, który chroni pozostałych i uśmiecha się do swego potomstwa, a obok niego żona, która jest miła i troskliwa. Sęk w tym, że tak naprawdę kompletnie nic ich nie łączy: niemowlę jest sierotą, a oni dwoje nawet nie znają dobrze swoich języków.
To scena mocno symboliczna i absurdalna, ale i pociągająca swoim urokiem.
Proste życie bohatera
Coś, co mi się bardzo podoba w tym filmie, to brak skrajnych przedstawień wojny. Nie jest to pacyfistyczny pamflet, ale też i nie pełen patosu film propagandowy. Nie ulega wątpliwości, że wojna to parszywy biznes, jednak zarazem nie jest też usprawiedliwieniem dla jakiegoś nihilizmu.
Schofield i Blake jako żywo gardzą wojną, ale nie tchórzą. Wypełniają swój obowiązek, zmagają się z trudnościami.
Starszy szeregowy William kilkukrotnie staje wobec dylematów związanych z zabijaniem. Miewa chwile zawahania, ludzkie odruchy braku nienawiści. Wygrywa w nim człowiek, który zwycięża też w walce.
To prosty mężczyzna – bohater, który sprzedaje medal za butelkę dobrego wina. To ktoś, kto dokonawszy heroicznych czynów chce odpocząć pod zielonym drzewem i spojrzeć na fotografię ukochanej. Później wstanie i wróci do swojej jednostki, by dalej spełniać swój obowiązek, mimo że jest to parszywa powinność – bo – powtórzę – wojna to paskudny biznes. Daje jednak możliwość pozostania człowiekiem.
Dedykuję ten tekst Mani i Miśkowi, z którymi oglądałem ten film. Dziękuję Wam, że towarzyszycie mi w życiu od lat, że coraz lepiej Was poznaję.
„Coś, co mi się bardzo podoba w tym filmie, to brak skrajnych przedstawień wojny.”
I tu się nie zgodzę. Widoczne w filmie jest heroizowanie bohaterów. Tu Anglicy to dzielni, mężni, może czasem bojaźliwi, może czasem wulgarni, ale zawsze działający w imię dobra i pomocy bliźniemu. Niemcy to synonim wszelkiego zła, próbują zabić przeciwnika za wszelką cenę, podstępem, pułapkami. Niszczą wszystko na swojej drodze. Już wolałem podejście nolanowskie, gdzie nie ma Niemców, jest tylko „nieprzyjaciel”, który w ogóle w filmie praktycznie się nie pojawia, a największym przeciwnikiem jest własna psychika.
Nolan również polaryzuje strony konfliktu, ale robi to z większym realizmem i gracją.