adeste-logo

Wesprzyj Adeste
Sprawdź nowy numer konta

Wesprzyj

Słowa pouczenia, pocieszenia i dobrej rady

magazine cover

unsplash.com

Miłosierdzie to termin często używany w dzisiejszych czasach. Żeby nie powiedzieć: nadużywany. Co może on konkretnie oznaczać?

Kiedy myślimy o miłosierdziu, zwykle nasuwa nam się miłosierdzie względem ciała, czyli opieka nad chorymi, pomoc biednym, nakarmienie głodnych czy napojenie spragnionych. Papież Franciszek w tym kontekście często mówi o migrantach. Odwiedza też nierzadko więźniów, co również jest uczynkiem miłosierdzia wobec ciała. Zresztą otworzył on drzwi jubileuszowe w rzymskim więzieniu.

Mało jednak – być może za mało – mówi się o chowaniu zmarłych. Temat w Polsce kontrowersyjny, gdyż ceny pochówku są w dzisiejszych czasach bardzo wysokie. Dochodzi nawet do tego, że rodziny odmawiają dokonania pochówku, żeby koszty spadły na państwo. To jednak temat na inny artykuł. 

Zapomniane miłosierdzie?

Dopiero w drugiej kolejności na myśl przychodzą uczynki miłosierne wobec duszy. Pewnie większości wiernych na myśl przyjdą: przebaczanie winowajcom (zwłaszcza tym, którzy poważnie zawinili), darowanie słusznej kary czy modlitwa za żywych i zmarłych. Zwłaszcza tych którzy, jak to mawiają ludzie, „mogą mieć po drugiej stronie ciężko”.

Piękną polską tradycją są tzw. wypominki. W Polsce zdaje się, że modlitwa za zmarłych wciąż jest żywa. Wśród intencji mszalnych dominują te zaczynające się od „za świętej pamięci…”. Niepoprawne pod kątem przepisów i nie do końca poprawne teologicznie dodawanie do intencji mszalnych frazy „w tym tygodniu zmarli…” połączonej z modlitwą Wieczny odpoczynek…, również stanowi przejaw tej eschatologicznej pobożności. Wbrew pozorom to nie jest jedynie wiejski zwyczaj; spotkałem się z nim również w parafii oo. dominikanów w jednym z większych polskich miast.

Cierpliwe znoszenie krzywd jest raczej wpisane w narodową mentalność Polaków, więc nie ma potrzeby więcej o tym pisać. To temat na osobny artykuł – jak bardzo cierpiętnicze to niekiedy przybiera formy. A z drugiej strony młodsze pokolenie niekiedy nie ma grubej skóry, wręcz ma ją bardzo, bardzo cienką. Ale to również temat na inny tekst.

Pocieszyciele

Również chyba z pocieszaniem mamy niewielki problem. Wydaje się, że zachodzi pewna przemiana mentalna w tym zakresie. Więcej w przestrzeni publicznej, medialnej, YouTube’owej jest treści tego typu; są całe kanały zajmujące się „psychologią stosowaną”. Odchodzi się już od wizji mężczyzny jako twardego człowieka zarabiającego na całą rodzinę, który albo nie uzewnętrznia uczuć wcale, albo okazuje je przez swą pracę i prezenty. 

Czytelnik, który otworzył sobie lub przejrzał w pamięci listę uczynków względem duszy, zauważył pewnie, że idziemy od tyłu. To właśnie te trzy, które znajdują się na przedzie listy, są najtrudniejsze, najmniej oczywiste.

Trudne napominanie

Zacznijmy od pierwszego: grzeszących napominać. Wydaje się, że to jest prostsze, jeśli chodzi o duchownych. Mają ku temu dobre sposobności i narzędzia. Największą pokusą będzie bierność, niekorzystanie z nich. Choć niektórzy księża ulegają pokusie nadmiernego moralizowania, to jednak jest to mniejszość. Wielu duchownych po prostu nie jest w stanie nazwać zła po imieniu podczas kazania, spowiedzi odbywa mechanicznie, a w prywatnych rozmowach nie napomina nawet subtelnie.

Chciałbym powiedzieć, że u świeckich problem jest odwrotny: świeccy lubują się w karceniu innych, zwłaszcza podczas rodzinnych dyskusji przy stole czy w mediach społecznościowych. Prawda jest jednak taka, że często jesteśmy absolutnie bezradni w tej materii. Nikt nas nie uczy, jak to robić. Nie jesteśmy w stanie zwrócić uwagi członkowi rodziny, że źle robi. Zwłaszcza gdy dotyczy to kogoś starszego od nas. Nie potrafimy upomnieć źle postępującego kapłana w parafii, bo „strach powiedzieć plebanowi, żeby odprawiał poprawnie, a nie po swojemu”. Albo żeby nie obijał się w swoich obowiązkach, „odbębniając” dwie msze dziennie w tygodniu, jakieś okolicznościowe nabożeństwo i adorację pół godziny tygodniowo. Milcząco akceptujemy korupcję dziejącą się w urzędzie, w którym załatwiamy sprawę. Wolimy uciec w słuchawki i zająć się sobą, niż zwrócić uwagę komuś w komunikacji publicznej, żeby nie przeklinał głośno.

Jak napominać?

O czym warto pamiętać w napominaniu? O ewangelicznej zasadzie. Chrystus wyraził się na temat kolejności: „Gdy brat twój zgrzeszy, idź i upomnij go w cztery oczy. Jeśli cię usłucha, pozyskasz swego brata. Jeśli zaś nie usłucha, weź z sobą jeszcze jednego albo dwóch, żeby na słowie dwóch albo trzech świadków oparła się cała sprawa. Jeśli i tych nie usłucha, donieś Kościołowi! A jeśli nawet Kościoła nie usłucha, niech ci będzie jak poganin i celnik!” (Mt 18, 15-17).

Zobacz też:   Na czym właściwie stoimy? Czyli o autorytecie

Co z tego należy przede wszystkim wynieść? To, żeby w pierwszym rzędzie upominać w cztery oczy. Nie robić tego na pokaz. Naszym celem jest nakłonienie kogoś do zmiany, a nie upokorzenie go. Przykładowo, jeśli podwładny lub młodszy kolega w pracy robi coś źle, to nie należy upominać go na oczach całego, jak to się dziś mówi, „zespołu”, ale na uboczu. 

Druga rzecz, gdy zawodzi nasze pouczenie, trzeba się zwrócić do kogoś godnego zaufania, by nas wsparł. Musimy jednak pamiętać, by nie tracić czasu na pouczanie kogoś, kto już publicznie przez Kościół został pouczony. Żeby ukonkretnić ten trzeci morał: nie marnujmy czasu na pisanie w mediach społecznościowych np. katolickiemu youtuberowi, że błądzi, jeśli Kościół hierarchiczny już go upomniał, że w danej kwestii źle postąpił. Nie wyrzucajmy osobie publicznej, że jest rozwodnikiem, skoro Kościół hierarchiczny już wielokrotnie publicznie stanął w obronie nierozerwalności małżeństwa. Dzięki temu zaoszczędzimy czas, który spędzilibyśmy na pisaniu gniewnych komentarzy na Facebooku, mogąc przeznaczyć go na modlitwę za grzeszników. Więcej można by na ten temat napisać, ale myślę, że na dziś do naszego rachunku sumienia starczą te trzy konkrety. 

Podziel się doświadczeniem

Pouczanie nieumiejętnych leży blisko napominania grzeszących i radzenia dobrze wątpiącym. Wspomniany wyżej przykład z sytuacją w pracy również ma tutaj zastosowanie. Pouczajmy z pokorą, pouczajmy nieumiejętnych, żeby ich nauczyć, a nie żeby poniżyć w oczach innych czy zawstydzić. Poza tym skoro pouczanie nieumiejętnych to uczynek miłosierny, to rzeczą szlachetną jest, gdy ktoś umiejętny dzieli się swymi umiejętnościami. To chciałbym dać do rozwagi: jakie mamy umiejętności i czy może mamy okazję, by się nimi dzielić, a nie korzystamy z niej? Do tego radzenie dobrze wątpiącym. Sprawa zawsze jest prostsza, gdy ktoś nas prosi jednoznacznie o radę. Inaczej jest, kiedy widzimy czyjeś rozterki, a dana osoba nie prosi nas o radę. Trzeba wtedy pamiętać, by się nie narzucać. To jest błąd, który często popełniają bardziej ekstrawertycznie nastawione osoby, na siłę próbując wydobyć z drugiej osoby, co się dzieje. Tymczasem wystarczy raz spytać. Jeśli ktoś nie chce mówić, niech nie mówi. 

Radzić i nie wywyższać się

Kolejna sprawa: kiedy już dochodzi do radzenia, nie należy robić z siebie autorytetu. Sam żadnym autorytetem nie jestem. Wnioski, które tu wysnuwam, pochodzą z refleksji nad własnymi błędami i obserwacji błędów innych ludzi. Innymi słowy: doświadczenia, nie autorytetu. Polacy raczej nie lubią, kiedy ich ktoś poucza z pozycji autorytetu. To jest lekcja, której nie odrobili popularyzatorzy nauki, lekarze medialni itp. z czasów 2020 roku. Polacy mają tendencję do stawania okoniem, kiedy ktoś stawia siebie za wzór, za moralny autorytet. To jest też w ogóle normalna reakcja człowieka, zwłaszcza młodszego. Kiedy ktoś uważa, że wie lepiej, naturalne jest, że się wzburzam, bo bez chwili refleksji, bez głębszego zastanowienia, wiem, że się myli. Ponieważ to ja wiem lepiej i nie będzie mi nikt mówił, że wie lepiej. Stąd nie należy samego siebie traktować nazbyt poważnie, kiedy przychodzi do radzenia innym. Zamiast wydawać polecenia, lepiej powiedzieć: „Mogę się oczywiście mylić, ale wydaje mi się, że powinieneś zrobić to, bo ja kiedyś tak miałem i…”. I nie przemęczać tematu. Lepsze są konkretniejsze, krótsze rady niż te przedłużone, powtarzające się w swojej treści. Jednocześnie warto pamiętać, że uczynki miłosierdzia można łączyć. W związku z tym radzenie komuś przeżywającemu rozterki można połączyć z pocieszeniem. I oczywiście modlitwą.

Zamiast puenty

Na koniec chciałbym przypomnieć przestrogę, którą wygłosił pewien znany człowiek. I nie chodzi tu o Roberta Makłowicza i jego słynne ostrzeżenie, ale o myśl, którą zamieścił w swym dziele Ćwiczenia duchowne św. Ignacy Loyola: „[…] trzeba z góry założyć, że każdy dobry chrześcijanin winien być bardziej skory do ocalenia wypowiedzi bliźniego, niż do jej potępienia. A jeśli nie może jej ocalić, niech spyta go, jak on ją rozumie; a jeśli on rozumie ją źle, niech go poprawi z miłością; a jeśli to nie wystarcza, niech szuka wszelkich środków stosownych do tego, aby on, dobrze ją rozumiejąc, mógł się ocalić” (Loyola I., 2002, s. 25).

I takiego ducha w postępowaniu Państwu i sobie życzę.

Adeste promuje jakość debaty o Kościele, przy jednoczesnej wielości głosów. Myśli przedstawione w tekście wyrażają spojrzenie autora, nie reprezentują poglądów redakcji.

Stowarzyszenie Adeste: Wszelkie prawa zastrzeżone.

O autorze

Podoba Ci się to, co tworzymy? Dołącz do nas

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site is protected by reCAPTCHA and the Google Privacy Policy and Terms of Service apply.

The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.