Kiedy mówimy o terenach misyjnych, w pierwszym odruchu myślimy często o krajach afrykańskich. W drugim – niektórym przez myśl przemkną takie państwa jak Francja czy Niemcy. Ale przecież i nasze parafie mogą być obiektem pracy misjonarzy. A nawet powinny. Tylko czy ma to szansę przynieść jakiś długofalowy efekt?
Długo zastanawiałem się, jak zabrać się za ten tekst. Bo – powiem bez ogródek – ja nie miałem szczęścia do misji. Ale żeby nie robić z tego tekstu festiwalu narzekania wraz z postulatami wylania dziecka z kąpielą, postanowiłem zasięgnąć języka. W tym celu przed przystąpieniem do pisania tego felietonu próbowałem zdobyć jakieś pozytywne wrażenia dotyczące misji parafialnych, pytając o nie na kilku facebookowych grupach o łącznej liczbie ponad 70 000 członków.
Czym są misje parafialne?
Misje parafialne przeprowadza się co kilka lat, zazwyczaj co dziesięć. Są to trwające zwykle tydzień rekolekcje, które mają na celu umocnienie i odnowienie wiary we wspólnocie parafialnej. Do ich organizowania zobowiązuje Kodeks Prawa Kanonicznego: „Proboszczowie zgodnie z zarządzeniem biskupa diecezjalnego powinni w pewnych okresach organizować to przepowiadanie, które nazywa się rekolekcjami i świętymi misjami, lub inne formy przepowiadania dostosowane do miejscowych potrzeb” (KPK 770). Podczas nich głoszone mają być wiernym nauki o prawdach wiary i moralności. Misjonarze zachęcają wówczas do korzystania z sakramentów – przede wszystkim pokuty i pojednania oraz Komunii Świętej. Odprawia się liczne nabożeństwa, a na zakończenie poświęcony zostaje krzyż misyjny, który stawia się przed kościołem. Ma on przypominać święty czas misji i wzywać wiernych danej parafii do nieustannego nawracania się.
Niechęć do misji?
Pomimo że pozytywnych wrażeń po misjach parafialnych poszukiwałem wśród ponad 70 000 użytkowników katolickiej strony Facebooka, nie dało mi to zbyt szerokiego oglądu sprawy. Mam kilka hipotez, czym mogło być to spowodowane. Może członkowie tych grup są zbyt młodzi, żeby pamiętać ostatnie misje, przez co nie było to dla nich istotne przeżycie? A może parafialne misje wcale nie są tak częstym i regularnym zjawiskiem, jak wymagają tego przepisy Kościoła? Może w większości przypadków było to zjawisko tak głęboko duchowe, że dzielenie się nim jest zbyt intymne? Albo może wręcz przeciwnie – z perspektywy tych osób był to spektakl tak absurdalnie żenujący, że szkoda klawiatury? Nie wiem, może wszystkie te czynniki nałożyły się na siebie i stąd trudno było o wnioski.
Postaram się jednak przybliżyć, co najczęściej opisywali ludzie – tak dobre strony, jak i te niezbyt miło wspominane.
Co cechuje dobre misje?
Jeśli chodzi o pozytywy – grupowicze przede wszystkim wskazywali na niejednokrotnie dobre, celne kazania. Ale nie takie zawierające ewidentnie zmyślone, naciągane pod tezę historyjki, jakby żywcem wyciągnięte z gotowych ściągawek homiletycznych, na jakie nieraz można się natknąć. Istotne było dla nich świeże spojrzenie na niektóre sprawy, odrębne od tego, które zazwyczaj przekazują im ich parafialni księża. Do tego punktowało mówienie z głowy, a nie czytanie z kartki.
Z aprobatą pisano również o licznych nabożeństwach i adoracjach prowadzonych przez misjonarzy. Z perspektywy rozwoju duchowego istotne jest, żeby misje to nie był jednorazowy spektakl oderwany od rzeczywistości parafialnej, ale coś, co organicznie wpisuje się w jej specyfikę. I dopiero z tej bazy wychodząc, ma wzmacniać swój „duchowy zasięg”.
Przychylnie pisano o naukach z podziałem na poszczególne stany – dla mężczyzn, kobiet, młodzieży, małżonków. Pozytywnie wyrażano się o nich, kiedy nie były tylko pustymi sloganami, ale trzeźwo wskazywały kierunek duchowego rozwoju dla słuchaczy.
Co nie powinno mieć miejsca podczas misji?
Krytyce natomiast poddane zostały żenujące próby robienia show i unowocześniania przekazu, na przykład poprzez estradowe światła w prezbiterium czy „sakro polo”. Donoszono o dziwnych praktykach, jak przemarsz z repliką Arki Przymierza lub wnoszenie w procesji wejścia styropianowych tablic Dekalogu zamiast księgi Ewangelii. Do tego dochodziły dziwne obrzędy za zmarłych „zbliżone stylistyką do Dziadów” czy tańce w kościele.
Jednym z poważniejszych zarzutów było skrajne lekceważenie zasad liturgii i posługiwanie się przy ustalaniu jej kształtu wątpliwej jakości książeczkami, niezatwierdzonymi przez jakąkolwiek kompetentną władzę kościelną. Przykładem tego może być wielokrotny (sic!) obrzęd wprowadzenia misjonarzy do parafii (przy czym krotność zależy od liczby niedzielnych mszy świętych), niemal żywcem ściągnięty z obrzędu rozpoczęcia przez biskupa wizytacji kanonicznej w parafii. Albo proszenie głównego celebransa-prezbitera przez misjonarza-prezbitera o błogosławieństwo do czytania Ewangelii.
Sakrament namaszczenia… wszystkich?
Najcięższym jednakże zarzutem pojawiającym się często pod adresem misjonarzy i wszelakich rekolekcjonistów jest niezgodne z nauczaniem Kościoła szafowanie sakramentem namaszczenia chorych. Na jedną z mszy świętych zaprasza się wszystkich chorych, gdzie ma zostać udzielony ten sakrament. Nie zostaje przekazana żadna katecheza, po czym… namaszcza się wszystkich. Nie – wszystkich chorych. WSZYSTKICH – łącznie z opiekunami, nieraz młodymi. Ba, sam byłem świadkiem obrzędu, który zaczął się tym, że misjonarze… namaścili siebie nawzajem. To tłumaczy brak katechezy. Uczciwie jest nie mówić o tym, o czym się nie ma pojęcia.
„W świetle teologii sakramentu namaszczenia chorych oraz aktualnie obowiązującego prawa kościelnego jest to bowiem sakrament na czas poważnej choroby i zaawansowanej starości” – jak można przeczytać w opracowaniu Dla kogo sakrament namaszczenia chorych? w serwisie vademecumliturgiczne.pl, do którego lektury serdecznie zapraszam, żeby nie rozwlekać tego smutnego wątku.
Niemniej w tym świetle niepojęte jest dla mnie, jak odnowę życia duchowego i wiary w parafii można opierać na nieposłuszeństwie Kościołowi i bezmyślnym szafowaniu sakramentem.
Nawóz
Podsumowując, misje parafialne jak najbardziej są potrzebne. Ale – jak w każdej aktywności – konieczne jest, żeby prowadzili je kompetentni ludzie. Nie można doprowadzić do tego, że z perspektywy życia parafii organizacja misji będzie przypominała studenckie życie – cały semestr nic, aż tu nagle paniczna nauka podczas tygodniowej sesji.
Najważniejsze jest solidne głoszenie Słowa Bożego, ale nie można przez własne widzimisię zapominać o tym, co w parafiach zazwyczaj cierpi najbardziej – o godnej i bogatej liturgii. Nie można robić jednorazowego przedstawienia raz na dekadę, po którym nic się w ludziach nie zmieni, a wręcz codzienne parafialne życie będą postrzegać jako nudne i nieistotne. Misje parafialne muszą być jak dostosowany do zasiewu nawóz, który jest pomocą w tym wzroście i rozwoju, o który na co dzień dbać muszą lokalni duszpasterze. W przeciwnym wypadku nic nie wyrośnie, a jedynym wspomnieniem pozostanie zapach nawozu…
Dziękuje za normalne podejście do tematu. Dorzuciłbym dwa grzechy: powtórzenie rekolekcji (bo rekolekcjonista był ten sam) oraz unikanie tematów ważnych dla wspólnoty, takich jak choćby problem rozwodów. Za to błądzenie gdzieś w oparach polityki i problemów, których na wiosce nie czujemy…
Pozytyw: misje były, spowiedź była, nauki dla stanów były. Do poprawy: za mało Słowa Bożego i uznanie, że parafia to tylko 60+.