adeste-logo

Wesprzyj Adeste
Sprawdź nowy numer konta

Wesprzyj

Ochrzcić kulturę. W rozmowie z Michałem Gołębiowskim

magazine cover

unsplash.com

„Dusza ludzka z natury jest chrześcijańska” – pisał Tertulian. Być może szczególnie dobrze uwidacznia się to w poezji, która za cel stawia sobie dotarcie do głębi człowieczeństwa. Dlatego nawet w utworach poetów niewierzących czy wręcz wojujących z wiarą chrześcijańską dostrzec można „ziarna zbawienia”.

Rozmawiam o tym z Michałem Gołębiowskim, eseistą, pisarzem, historykiem idei i literatury, prowadzącym stronę Mnich stepowy. Obecnie przygotowuje się on do obrony doktoratu na Wydziale Polonistyki UJ. W ramach serii „Biblioteka Christianitas” wydaje także kolejną książkę, Bezkres poranka. O teologii poetyckiej i teologiach kontrkultury, która jest zbiorem szkiców na temat duchowości zawartej w dziełach poetyckich, jak również w elementach kontrkultury. Autor, zestawiając literaturę religijną i pogańską, odkrywa przed czytelnikiem drogi słowa, na których Bóg spotyka się z człowiekiem.

Zacznijmy od początku, czyli od motta. Brzmi ono „zbudź się, o śpiący” i zaczerpnięte jest z Listu do Efezjan. Do kogo kierujesz ten apel?

To motto skierowane zostało po części do samego czytelnika, a może oznaczać wezwanie, aby zobaczył on w tych tekstach literackich, które niekoniecznie są zawsze ukierunkowane religijnie, pewną iskrę pobudzającą ich autorów do poszukiwania głębi. To zresztą główna teza mojej książki. Właśnie to wspomniane poszukiwanie głębi jest w moim przekonaniu kwintesencją twórczości poetyckiej. Niezależnie od tego, w jaki sposób autorzy określali samych siebie: czy byli oni osobami wierzącymi, czy jedynie poszukującymi; czy byli otwarci na jakąś transcendencję, na coś lub na Kogoś wyższego, czy też nie.

Czyli Bóg może przejawiać się w literaturze niezależnie od tego, czy sam autor jest wierzący?

Tak. To był w zasadzie dla mnie punkt wyjścia podczas pisania książki. W moim przekonaniu do samej istoty poezji należy właśnie gotowość człowieka do tego, aby wejrzeć w głębię (chodzi o grecki, a zarazem biblijny termin kardia). To właśnie nazywam teologią poetycką. Proza snuje pewne opowieści, a na ich podstawie możemy oczywiście wyciągnąć pewne morały, jakąś treść, która bezpośrednio przejawia się w zasłyszanych historiach. Powieści są pod tym względem przedłużeniem pierwotnego żywiołu opowiadania historii, które mają nas pouczyć o wydarzeniach albo zbudować w nas określone postawy. Rysują przed nami sylwetki bohaterów, w których możemy się jakoś przejrzeć.

Natomiast poezja jest dość specyficzną formą literatury. Panuje dość powszechne przekonanie, że zasadniczo mówi nam ona o uczuciach. Takie podejście spłyca jednak to wszystko, czym ten rodzaj literatury jest w swej istocie. Cała gama uczuć oczywiście występuje w poezji, ale tak samo napędza ona wydarzenia przedstawione w prozie bądź dramacie. Sztuki sceniczne także na swój sposób rozgrywają uczucia odbiorców, a więc w tej formule nie do końca wychwytujemy istotę tego, czym jest poezja.

Drugie moje zastrzeżenie dotyczy tego, że o ile język prozy bardzo przypomina sposób naszej codziennej komunikacji, a więc jest, mówiąc oględnie, powszechnie zrozumiały, o tyle poezja stara się to słowo wymodelować we właściwy sobie sposób. Szczególnie dla osób nieprzekonanych do czytania poezji jest to często język dziwny, a nawet nienaturalny.

Jaki jest więc sens tych poetyckich zabiegów?

W swojej książce obieram za punkt wyjścia przekonanie, że poezja odnosi się do słowa w tak charakterystyczny sposób właśnie po to, aby przez to słowo doprowadzić czytelnika do takiego rozumienia rzeczywistości, które nie jest „zwyczajne” lub powierzchowne, ale które dotyka wspomnianej już głębi. Dlatego właśnie liryka tak bardzo nagina słowo i tworzy obrazowe metafory bądź fantazyjne porównania.

W książce usiłuję pokazać, w jaki sposób ludzka głębia dotyka tajemnicy Boga, która przecież jakoś się nam udziela, nawet mimowolnie. Można by w tym miejscu zacytować słowa jednego z psalmów: „Głębia przyzywa głębię”. A więc ta głębia ludzka, na którą otwiera poezja, dotyka głębi Bożej. Nawet w sposób nieuświadomiony przez autorów.

Wracając do motta, chodzi właśnie o to, żeby czytelnik mógł poprzez interpretacje, które staram się zarysować, spojrzeć na dzieła autorów często nawet wątpiących, wręcz odrzucających wiarę w Boga, jako na przejawy tej właśnie głębi. Otworzyć oczy i obudzić się do świadomości, ponieważ klasyczni twórcy poezji jakoś zbliżali się do Tajemnicy. Z drugiej strony biblijne „zbudź się…” dotyczyłoby samych tych autorów. Wierzę, że oni w jakiś bardzo intuicyjny sposób dotykali Boga, choć faktem jest, że w wielu przypadkach jeszcze nie przebudzili się na tyle, aby zobaczyć, dokąd wiedzie ich własna twórczość.

Zwłaszcza że przedstawiasz przecież takie postaci jak wprost antychrześcijański Jim Morrison albo psychodeliczne grupy The Byrds oraz The Grateful Dead.

Rzeczywiście, poezja Morrisona, tak jak i jego działalność w zespole The Doors, miała charakter ewidentnie antychrześcijański. Jego inspiracji z jednej strony należałoby szukać w filozofii Fryderyka Nietzschego, która była deklaratywnie, a więc niejako w swoim wyznaniu, przeciwna chrześcijaństwu. Z drugiej strony Morrison odwoływał się do poezji francuskich poetów przeklętych, poetów narkotycznych, takich jak Arthur Rimbaud (który notabene, jak relacjonowała jego siostra, nawrócił się na łożu śmierci), którego twórczość była oczywiście mocno zbuntowana. Poezja Jima Morrisona również taka była, stanowiła także część rewolucji psychodelicznej.

Dlaczego zatem ona także stała się częścią moich analiz i interpretacji, które nazwałem teologią poetycką? Właśnie dlatego, że w wyrażanym przez nią krzyku przejawia się pewne zmaganie człowieka z Bogiem. A więc w przejawach rewolucyjnych, które były wymierzone przeciwko kulturze chrześcijańskiej, staram się zobaczyć iskrę anonimowej próby wzruszenia Boga, poruszenia czegoś w rzeczywistości duchowej. 

Z kolei grupy The Byrds albo The Grateful Dead, zdecydowanie bardziej pogodne, odwoływały się do tradycji chrześcijańskiej, chociaż w sposób bardzo indywidualny. Podchodziły do niej jak do zasobu pewnych dróg, inspiracji czy propozycji duchowych, z których można w pełnej swobodzie korzystać. Należy oczywiście mieć na uwadze, że sama rewolucja psychodeliczna proponowała nową, alternatywną, wyzwoloną formę religijności. W dalszym ciągu były to jednak pewne rodzaje duchowości, aczkolwiek korzystające nierzadko z destrukcyjnych narzędzi, jakimi były na przykład narkotyki. To nie zmienia faktu, że gdybyśmy doszli do rdzenia tych ruchów, to odkrylibyśmy, że niezmiennie była nim potrzeba dotknięcia Boga, dotarcia do Niego. Analizując twórczość psychodeliczną, nie wychodzimy więc w ogóle poza problem człowieka wobec Boga.

Traktując rzecz w ten sposób, możesz także nie obawiać się nadinterpretacji, którą niektórzy chcieliby Ci pewnie zarzucić.

W Dziejach Apostolskich możemy przeczytać: „Głoście ludziom słowa życia”. Z kolei starotestamentowa Księga Przysłów mówi: „Życie i śmierć zależą od języka, każdy spożyje owoc własnych słów”. Oczywiście tym „słowem życia” jest Ewangelia, ale w różnym natężeniu może być ono zawarte w dziełach kultury niechrześcijańskiej. Bóg jest Prawdą, a jako taki naświetla i ożywia rozmaite (czasem nieoczywiste) miejsca po to, aby jakoś zbliżyć je do Jezusa Chrystusa, w którym – jak wierzymy – zawiera się pełnia ludzkich dążeń.

Zarzuty dotyczące nadinterpretacji mogą dotyczyć faktu, że w książce staram się łączyć autorów chrześcijańskich z tymi, którzy byli daleko od Ewangelii. I rzeczywiście, poetów, którzy byli wierzący, takich jak na przykład Jan Kasprowicz, Jan Kochanowski albo Mikołaj Sęp Szarzyński, zestawiam z takimi autorami jak Stéphane Mallarmé czy Romain Rolland, który był przecież zdeklarowanym komunistą i ateistą. Twierdzę jednak, że takie zestawienia nie są bezzasadne, a to z tego względu, że w gruncie rzeczy wszyscy ci autorzy wyrastali z gleby chrześcijańskiej, byli spadkobiercami kultury zbudowanej na Biblii. Pomimo iż się przeciw niej buntowali, to jednak żyli wewnątrz krwiobiegu pojęć i wiary chrześcijańskiej.

Jest to zresztą metoda czytania poetów antycznych, którą stosowali Ojcowie Kościoła i pierwsi chrześcijanie. Przecież nawet w Dziejach Apostolskich znajdujemy fragment (będący częścią Słowa Bożego), w którym św. Paweł cytuje Kleantesa, jednego z pogańskich poetów. Robi to właśnie po to, aby uzasadnić swoje przekonanie o tym, że mimo nieznajomości jedynego Boga ani Chrystusa wśród Greków, w tej głębi, która ich dotykała, mieli oni pewną intuicję, że istnieje coś więcej. Coś, co docierało już do spraw, które zostały objawione.

Czy nie jest to przynajmniej po części spojrzenie franciszkańskie, które uczy dostrzegać Boga w każdym aspekcie czy to ludzkiej działalności, czy świata? Widać to chyba szczególnie w pierwszych rozdziałach Twojej książki, gdy opisujesz przyrodę i własne rozmyślania na jej łonie.

Myślę, że faktycznie może to być spójne z tym wszystkim, co jest najpiękniejsze w duchowości franciszkańskiej, czyli przekonaniem albo przeczuciem tego, iż świat stworzony nieustannie nosi na sobie odciski palców Boga. Jest on oczywiście naznaczony pewną rysą grzechu, zniszczenia i przemijania, ale jednak mówi nam ważne rzeczy o Bogu. To przekonanie człowieka czystego serca, otwartego na apoteozę życia i kontemplację swojego istnienia. Gotowego zagłębić się w to, że samo życie, samo istnienie, jest wartością, która przerasta nasze rozumienie.

Podobnie to, co widzimy dookoła siebie, a co nazywamy stworzeniem, jest jakąś wartością, której my sami nie uczyniliśmy, możemy się do niej co najwyżej z pokorą zbliżać. A co za tym idzie, istnieje jakaś wyższa siła, a raczej Ktoś wyższy, kto stoi za tym dobrem. Chrześcijaństwo pokazuje, że nie jest to coś, nie jest to jakaś bezosobowa moc, lecz raczej mowa o dobrym Ojcu. A zatem całe stworzenie jest księgą, w której można odczytywać znaki obecności i dobroci Bożej.

Z tego też względu staram się także zwrócić uwagę na fakt, że poezja opisowa, czyli taka, w której poeci po prostu przedstawiali przyrodę, nie jest literaturą drugiego rzędu. Nie jest gorszą formą literatury ta, która opowiada o górach czy o drzewach, jedynie kryjąc się za tą filozoficzną, intelektualnie głęboką. Jestem przekonany, że poezja poświęcona przyrodzie jest bardzo mocno kontemplatywna. Już sama próba uchwycenia fenomenu przyrody w opisie poetyckim po to, aby otworzyć czytelnika na doświadczanie rzeczywistości, jest wstępem do pewnego rodzaju mistycznego oglądu.

I pokazywanie tego jest rolą Mnicha stepowego? Skąd w ogóle pomysł na ten pseudonim, czy to nawiązanie do powieści Hessego?

Wilk stepowy to jedna z najważniejszych powieści w moim życiu. Czytałem ją, zanim jeszcze zaangażowałem się w życie wiarą. W tym miejscu muszę wspomnieć, że dopiero w latach licealnych zacząłem się zwracać w stronę Boga, dopiero wtedy nawiązałem z Nim świadomą relację. Na wcześniejszych etapach mojego intelektualnego i duchowego rozwoju raczej żyłem poza rejestrem wiary. Najbliżsi mi byli autorzy zbuntowani. Wilk stepowy Hermanna Hessego okazał się powieścią, w której mogłem samego siebie bardzo dokładnie obejrzeć. To powieść o człowieku, który jest rozdarty pomiędzy dwoma siłami: pomiędzy pragnieniem dobra i ocalenia a rysem destrukcyjnym, symbolizowanym przez wilka, który czasem się w tym człowieku odzywa.

Zobacz też:   Czy Niebo jest u góry?

Później, gdy zwróciłem się w stronę Boga i zacząłem iść drogą wiary, zauważyłem, że tak naprawdę ci autorzy, którzy byli dla mnie ważni wcześniej, nie odpadli ode mnie, lecz dalej mi towarzyszyli. Nie zostali przeze mnie potępieni. Zacząłem w nich widzieć raczej rozproszone owce, które błąkały się po swoich drogach. U każdej z nich widoczny był jednak rys wspomnianej owcy, którą coś pociąga w stronę pasterza, która ma pewne intuicje dotyczące przynależenia do owczarni, a mimo to się błąka.

W dalszym ciągu, po nawróceniu, postać Harry’ego Hallera z Wilka stepowego była dla mnie ważna. Zacząłem jednak widzieć ją trochę inaczej. Już nie mogłem się z nią tak ściśle utożsamić, ale zobaczyłem w niej uosobienie chorób nowoczesnego człowieka, czyli dualizmu, jaki go nęka. W pewnym momencie pomyślałem, co by było, gdyby na samym końcu powieści Harry Haller nawrócił się do Jezusa Chrystusa. I przyszło mi do głowy, że być może przestałby być wilkiem, a zacząłby być mnichem stepowym. Nawet jeżeli nie przyjąłby habitu, to ten dualizm ustąpiłby harmonii dwóch sił: z jednej strony jego jako kruchego człowieka, a z drugiej ewangelicznego nowego stworzenia, a więc uświęcenia, które w nim pracuje. Stąd właśnie Mnich stepowy.

Czy ktoś jeszcze nauczył Cię takiego spojrzenia na literaturę i na dzieła Boże?

Bardzo ważną postacią przez cały rozwój mojej fascynacji literaturą był Jan Kasprowicz. Myślę, że jest on tutaj dość istotny, mianowicie z tego względu, że to poeta, który zadebiutował już po utracie wiary. Co prawda, pierwsze doświadczenie, po którym zrodziło się w nim pragnienie bycia poetą, miało miejsce w jednym z kościołów, gdy usłyszał potężną muzykę organową. To był, zdaje się, hymn Dies irae. Coś w nim się wtedy otworzyło, wtedy otwarła się w nim jakaś głębia. Później, gdy zadebiutował, był już człowiekiem niewierzącym. Przez lata twórczości i życia nieustannie zmagał się z intuicjami metafizycznymi, które nie dawały mu spokoju. Jest w Księdze Izajasza taka metafora: „gorzkie ziarno”. Ono zostało już zasiane, aby rosnąć ku życiu, ale gdy człowiek odchodzi od źródła życia, to ziarno to zaczyna niepokoić. Tak samo wiara, która nieustannie tkwi w człowieku i można różnie ją wykorzystać: wierząc w różne ideały albo abstrakcyjne przekonania, w ludzkość i tak dalej. Jednak w dalszym ciągu, dopóki nie pozna się Boga, to „niespokojne jest serce człowieka”, jak mówił św. Augustyn.

Ten niepokój rzeczywiście widać u Kasprowicza. W życiu spotkało go mnóstwo ciężkich doświadczeń, niektóre z nich załamały go na długie lata. W słynnych już Hymnach widać ogromny bunt i bluźnierstwo przeciwko Bogu. Natomiast później, z biegiem czasu, jego twórczość stawała się coraz bardziej pogodzona z niebem. Były oczywiście momenty zupełnej ciemności duchowej, w których panowała jedynie rozpacz, jednak to wszystko prowadziło Kasprowicza w stronę odkrycia Boga na nowo (co widać wyraźnie, gdy czyta się jego dzieła w porządku chronologicznym). Ostatnie tomy poetyckie Kasprowicza, czyli Księga ubogich i Mój świat to są de facto przykłady franciszkańskiej poezji.

W książce staram się też pokazać, że różne formy bluźnierstwa, o ile wynikają z bólu, a nie cynizmu – tu odnoszę się również do Jima Morrisona czy innych psychodelicznych dzieł kultury – to tak naprawdę momenty szansy dla człowieka. Pokazują też one pewną prawdę, czy raczej wyziera z nich głęboka prawda o człowieku jako stworzeniu Bożym. „A światłość świeci w ciemności”. Jak świeci? „W ciemności”. Akurat w przypadku Jana Kasprowicza to był błogosławiony moment, który poprowadził go dalej, z nocy ku światłu. Stąd też na przykład Antoni Lange pisał, co cytuję we wstępie książki, że „nasze bluźnierstwo jest tylko modlitwą”. Na samym końcu Kasprowicz także pisał w jednym ze swoich wierszy: „przestałem się wadzić z Bogiem, serdeczne to były zwady”.

Porównujesz to nawet do walki Jakuba z Aniołem.

Właśnie. I w ten sposób można by streścić całą tę metodę czytania dzieł literatury, którą staram się przyjąć. Czytania utworów, nawet tych bardzo niechrześcijańskich, patrząc na nie już jakby z tego drugiego brzegu, z miejsca błogosławieństwa. Nawet jeżeli Jim Morrison się ostatecznie nie nawrócił, a więc nie poszedł dalej, nie przeszedł nocy, to my możemy zobaczyć z tego drugiego brzegu, jaki jest sens tego, że jego twórczość została właśnie w taki sposób skomponowana.

Jak oceniasz współczesną kulturę? Czy staje się ona coraz bardziej chrześcijańska, czy może wciąż odchodzi od Boga?

Nasza współczesna kultura wyrosła z postmodernizmu, czyli z postawy, która mówi, że nie ma prawdy, a są jedynie elementy kultury i naszej świadomości, które każdy może sobie jakoś tam poskładać. To również, że żyjemy w świecie iluzji prawdy. Jestem bardzo mocno przekonany, że o ile właśnie współczesna kultura wyrosła z takiej pustki, to jednak z tego gruntu wyrasta też coraz większe pragnienie duchowości.

Na końcu mojej książki zamieściłem recenzje kilku filmów, które były wyświetlane w roku 2019 i na początku roku bieżącego. Moja refleksja była taka, że w tych filmach pojawiło się zadziwiająco dużo motywów duchowości. Nawet, jeżeli były to filmy niezupełnie chrześcijańskie i niedosłownie duchowe albo niezależne od wiary, to w zaskakujący dla mnie sposób pokazywały świat, w którym przejawia się tajemnica.

Jak choćby Roma.

To jest bardzo ciekawy przykład, bo to film, który obrazuje codzienność i stara się ją pokazać w odarciu z różnych ideałów. Jest to codzienność bardzo prosto podana, wręcz namacalna. A jednak są tam sceny, które mają w sobie pewną ambiwalencję. Widzimy rozmowę przy praniu albo pojawia się motyw lecącego po niebie samolotu, widzianego w odbiciu w kałuży, a z tego wszystkiego wyziera duchowość, a nawet intuicja wyższego sensu. Z jednej strony mamy obrazki zupełnie pozbawionej sensu rzeczywistości, a z drugiej są one przedstawione w taki sposób, że nie da się chociaż nie pomyśleć o tym, że przez tą codzienność jest ukazana pewna przestrzeń, która otwiera się poza rzeczywistością widzialną. U korzeni tego, co przeżywamy, jest jeszcze coś więcej.

Kolejne przykłady to Irlandczyk Martina Scorsesego albo Kraina miodu, czyli film nominowany do Oscara za rok 2019. Śledzimy tam historię kobiety, która jest pszczelarką. Poza tym, powiedzielibyśmy, nic więcej. A jednak z poetyki tego filmu przebija ewidentne pragnienie przedstawienia prostej historii w formie przypowieści, która koniec końców odnosi się do bardzo głębokich, wręcz mistycznych treści duchowych. Tak dla uszu do słuchania i oczu do patrzenia.

W literaturze zresztą również widzimy podobny trend. Nikt już nie wspomina o śmierci narratora, którą postulowali postmoderniści, a Olga Tokarczuk za wzór narracji podaje początkowe rozdziały Księgi Rodzaju.

Myślę, że właśnie tego typu przykłady mogą być rozpatrywane z jednej strony negatywnie, mianowicie w tym sensie, że chrześcijaństwo staje się tylko pewnym zestawem metafor, obrazów itd. Wierzę jednak, że w wielu przypadkach nie są to tylko powroty sentymentalne, ale że rzeczywiście w tym głodzie, głodzie sensu, tkwi zarazem ten moment, w którym może nastąpić przełom. I znowu Ewangelia zaczyna na nowo naświetlać te treści. Nie jest tak zawsze, ale ufam, że często tak właśnie bywa.

A jacy są współcześni twórcy, którzy Twoim zdaniem właśnie tego przełomu dokonują?

Myślę, że przede wszystkim Karl Ove Knausgård, który właśnie z tego względu jest moim ulubionym współczesnym autorem. To autor między innymi czterotomowej powieści Wiosna, Lato, Jesień, Zima. W tym cyklu czterech pór roku opisuje on niejako doświadczenie rodzącego się człowieczeństwa na przykładzie dziecka, które przychodzi na świat i zaczyna go oglądać. Nie mamy tutaj specyficznego narratora, bo nie wiemy, czy jest nim sam norweski powieściopisarz, czy może jest nim jego albo zupełnie obce dziecko. Wszystko pozostaje nieewidentne, ale w tym właśnie sęk.

Rzecz w tym, że to odkrywanie świata przez dziecko bardzo mocno przypomina mi doświadczenie, o którym pisał Étienne Gilson, kiedy się nawracał. Pierwszym momentem takiego olśnienia, które poprowadziło go do wiary, było spojrzenie na świat i uświadomienie sobie, że to wszystko jest rzeczywiste, że to wszystko jest realne. Że jest istnienie. Mamy wszyscy skłonność, żeby przyzwyczaić się do tego, że po prostu żyjemy w świecie i to pozostaje oczywistością. Nie zadziwia nas to, że na przykład istnieje przyroda, albo cokolwiek innego. Czasem jednak nadarza się takie mistyczne wejrzenie (czyli znowu przebudzenie – „zbudź się, o śpiący”). Chodzi o otworzenie oczu na to, że istnienie nie jest takie oczywiste. Że równie dobrze mogłaby być nicość. Nawet nie potrafimy sobie tego wyobrazić.

Był u Gilsona taki moment olśnienia właśnie poprzez przyrodę. To mistyczne wejrzenie, które niekoniecznie mieli tylko mistycy chrześcijańscy, ale także antyczni filozofowie lub właśnie pisarze. Jest ono dostępne dla każdego z nas z tego względu, że wszyscy zostaliśmy stworzeni przez Boga na Jego obraz i podobieństwo, że jesteśmy zdolni do otwarcia się na rzeczywistość. Ono zaś jawi się jako wstęp do Ewangelii. Gilson spojrzał na to w ten sposób, spojrzeli na to także inni autorzy, których interpretuję w książce. Choć oczywiście nie każdy z nich poszedł za tym doświadczeniem, a więc nie każdy z nich poznał Chrystusa ostatecznie jako cel i jako źródło tego doświadczenia. Ale zaistniał pewien przebłysk.

Karl Ove Knausgård jest pisarzem, który bardzo mocno uosabia gotowość, by w ten sposób spoglądać na rzeczywistość i aby ją zgłębiać. O jego wierze nie do końca cokolwiek wiadomo, bo i on się na ten temat nie wypowiada. Myślę jednak – i jest to rzecz, którą mam nadzieję wywołać poprzez moją książkę – że jeżeli chrześcijanie zaczną w określony sposób czytać literaturę nawet niechrześcijańską, to dobre intuicje, te rzeczy, które mają szansę przywrócić duchowość do naszej kultury, zostaną ochrzczone, a ich prawdziwy sens ujawniony. Dzięki temu też staną się niejako depozytem głoszenia prawdy Chrystusa.

Michał Gołębiowski (fot. archiwum prywatne)

Adeste promuje jakość debaty o Kościele, przy jednoczesnej wielości głosów. Myśli przedstawione w tekście wyrażają spojrzenie autora, nie reprezentują poglądów redakcji.

Stowarzyszenie Adeste: Wszelkie prawa zastrzeżone.

O autorze

Od św. Franciszka uczy się zachwytu nad istnieniem i Stwórcą, od św. Ignacego – dostrzegania w każdej idei cząstki Prawdy, od mnichów natomiast prostoty i milczenia. Większość życia spędza nad filozofią i literaturą. Czasem tworzy.
Podoba Ci się to, co tworzymy? Dołącz do nas

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site is protected by reCAPTCHA and the Google Privacy Policy and Terms of Service apply.

The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.