Powiedzmy sobie na początku: wszyscy potrzebujemy Adwentu. Jest on konieczny nie tylko jako okres liturgiczny przygotowujący nas do przeżycia Bożego Narodzenia – ale również jako naturalny czas oczekiwania, ćwiczenia cierpliwości, zatrzymania się, by wsłuchać się w kroki przychodzącego Pana… na pewno przychodzącego?
Tak samo, jak pierwotnie wpisane w rytm życia człowieka jest świętowanie, tak samo konieczne pozostaje odpowiednie do niego przygotowanie. Współczesna kultura kusi jednak ofertą nieprzerwanej zabawy, w której nie ma miejsca na jasno rozgraniczone okresy powstrzymywania się od rozrywki. Widać to chociażby w powszechnym niezrozumieniu pokutnego charakteru piątku, lecz wcześniej czy później pojawia się refleksja, że każdy potrzebuje odpoczynku i wytchnienia – nie tylko fizycznego, ale także duchowego.
Nie wszystko tak oczywiste
Skomplikujmy jednak trochę tę sprawę. Najbardziej czytelnym przykładem schematu przygotowanie–świętowanie jest w ciągu roku liturgicznego Wielki Post trwający 40 dni i następujący po nim okres wielkanocny, który liczy 50 dni. Daje nam jeden wielki Okres Paschalny z długim przygotowaniem, kulminacją podczas Triduum Paschalnego i jeszcze dłuższym czasem radości paschalnej zwieńczonej Zesłaniem Ducha Świętego. To układ logiczny, odpowiednio długi, co roku oparty na podobnym schemacie, z typowym procesem uczuciowym: od pokuty i smutku, przez oczyszczenie, aż po wybuch radości wyrażony świętowaniem.
Adwent to nie jest „mały Wielki Post”. Nie da się stworzyć analogii pomiędzy tymi okresami liturgicznymi czy pomiędzy świętami, które one poprzedzają – nawet jeśli istnieją jakieś podobieństwa, to są one raczej pozorne. Przede wszystkim Adwent jest niezwykle intrygującym okresem, bo przygotowuje nas nie tylko na coroczną pamiątkę narodzenia Jezusa Chrystusa w betlejemskiej szopie, ale i na paruzję, czyli powtórne przyjście Zbawiciela na końcu czasów. Nawet proporcje kalendarzowe wskazują wyraźnie, gdzie leży silniejszy akcent: bezpośrednie przygotowanie do Świąt Bożego Narodzenia to jedynie ostatni tydzień, natomiast liturgia pierwszej części nic nie mówi o Świętach. Mamy więc do czynienia z przygotowaniem nie tylko do wydarzeń wspominanych 25 grudnia, ale ze spoglądaniem dalej, ku nikomu nieznanej dacie paruzji.
Nadchodzi i jest zarazem
Adwent jest niezwykły, bo zawiera w sobie element oczekiwania, przygotowania i przychodzenia; sam wyraz adventus oznacza po łacinie właśnie przychodzenie – czyli nie tylko przygotowujemy się na przyjście Pana, ale widzimy Jego obecność już teraz! To paradoksalne i pozornie nielogiczne – ale przecież wiara chrześcijańska właśnie taka jest. Dla lepszego zobrazowania można to porównać z okresem narzeczeństwa, gdy młodzi ludzie nie mogą się doczekać dnia ślubu i z radością się do niego przygotowują – ale przecież jednocześnie już cieszą się swoją wzajemną obecnością. Jeszcze trafniejsza wydaje się analogia z kobietą w ciąży: rodzice oczekują przyjścia na świat dziecka, ciesząc się zarazem, że ono już jest, żyje, można je poczuć, dostrzec oznaki jego życia, wciąż jednak ukrytego, niedostępnego w pełni.
Skoro więc Pan przychodzi i Jego przychodzenie już trwa, to słusznie Adwent nazywany jest okresem radosnego oczekiwania. Znów wraca różnica wobec Wielkiego Postu, który w naturalny sposób jest czasem pokuty, wyrzeczenia oraz postu. Liturgia nas tu trochę „oszukuje”, wprowadzając dla obu tych okresów w ciągu roku taki sam kolor szat liturgicznych (a więc element wprost rzucający się w oczy, namacalny) – fiolet. Mądrze by było te dwa fiolety jednak od siebie odróżniać i zauważać różne odcienie tego koloru: ciemniejszy (wielkopostny) i jaśniejszy (adwentowy) – zresztą od dawna postuluje się wprowadzenie na okres przygotowania do Bożego Narodzenia koloru niebieskiego, którego symbolika pomogłaby nieco w lepszym rozumieniu tego czasu w sensie teologicznym.
Nazywamy Adwent okresem radości, przestrzegamy przed traktowaniem go jako „małego Wielkiego Postu” i często przy takiej okazji pojawia się konkluzja: czyli można w Adwencie chodzić na dyskoteki, uczestniczyć w zabawach, skoro to czas radości, a nie smutku… Owszem, to prawda, ale chrześcijańska radość zna też potrzebę spokoju oraz wyciszenia, umie się cieszyć bez hałasu i krzykliwości. Gdy powrócimy do analogii z matką oczekującą narodzin dziecka, każdy przecież przyzna, że powinna ona w tym czasie właśnie szczególnie uważać na siebie, nie wykonywać gwałtownych ruchów, unikać hałasu, raczej magazynować swoje siły i umieć „usiedzieć w miejscu” ze względu na troskę o swoje dziecko. To nie ma jednak nic wspólnego ze smutkiem, wręcz przeciwnie.