W Konstytucji o Liturgii Świętej Sacrosanctum Concilium ojcowie soborowi napisali, że „w najwyższym stopniu przyczynia się ona [liturgia – przyp. aut.] do tego, aby wierni swoim życiem wyrażali oraz ujawniali innym ludziom misterium Chrystusa i rzeczywistą naturę prawdziwego Kościoła”. Te słowa skłaniają do refleksji na temat liturgicznej „eklezjologii”, czyli tego, co możemy powiedzieć o Kościele na podstawie liturgii, a także sposobu jej sprawowania. Stawia też pytanie, czy obrazem tym można jakoś manipulować i kształtować go wedle własnego uznania. O liturgicznej eklezjologii rozmawiam z dr. Tomaszem Dekertem, religioznawcą z Akademii Ignatianum w Krakowie, członkiem redakcji kwartalnika „Christianitas”.
Piotr Ulrich (P.U.): Jak wiemy, liturgia jest modlitwą wspólnotową w najgłębszym sensie, dlatego też przedstawia obraz modlącego się Kościoła. Jaki obraz Kościoła powinien wynikać z liturgii?
Dr Tomasz Dekert (T.D.): Pierwsza odpowiedź, jaka nasuwa mi się na myśl, to próba zastanowienia się, na czym ma polegać więź między liturgią a Kościołem, która przekłada się na to, jaki obraz Kościoła z niej się wyłania. Sprowadzając to złożone pytanie do prostej opozycji, byłoby to pytanie, czy obraz Kościoła wypływający z liturgii jest z nią związany w sposób naturalny, czy też zaprojektowany – będący efektem świadomego kształtowania – czy to przez jej uczestników, czy osoby mogące projektować liturgiczne ordo. Wydaje mi się, że teoretycznie odpowiedź na Twoje pytanie powinna brzmieć tak: liturgia ukazuje obraz Kościoła taki, jaki wynika z jego naturalnego sposobu modlitwy. Naturalnego to znaczy w tym przypadku takiego, który nie podlega problematyzacji, ale niejako płynie z całego wielowiekowego doświadczenia oddawania chwały Bogu i na nim się opiera. Nasza sytuacja hermeneutyczna i doświadczenie liturgii we współczesnej epoce są takie, że myślimy o tej relacji bardziej w kategoriach „jak powinno być” (a więc już z perspektywy problematyzacji). Wkładamy w to myślenie jakąś uprzednią ideę, pomysły konkretnych teologów, papieży czy komisji.
Powinno to – moim zdaniem, i byłby to też układ w pewien sposób naturalny i tradycyjny – wyglądać w ten sposób, że liturgia toczy się swoim nieprzerwanym biegiem i wówczas możemy wydobywać z niej obraz Kościoła. Dokonywałoby się to zasadzie obserwacji, co rzeczywiście się dzieje – nie zaś najpierw poddawania tego krytyce czy konceptualizacji. Natomiast nasze dzisiejsze myślenie, naznaczone krytyczną refleksyjnością, nie ma w sobie swoistej prostoty spojrzenia i również nasza liturgiczna rzeczywistość nie jest prosta, a raczej zapośredniczona w pytaniu: „Jak powinno być?”. Nietrudno zauważyć, że kryje się w nim pewne zaprzeczenie tego, jak jest, ponieważ domniemywamy, że być może to, co jest teraz, nie wygląda tak, jak powinno.
P.U.: Czy mógłbyś podać jakiś przykład?
T.D.: Żeby to skonkretyzować, możemy posłużyć się zestawieniem liturgii rzymskiej w jej starszej i nowszej formie. Jeżeli spojrzymy na tę starą pod kątem obrazu Kościoła, uderzy nas bardzo silnie widoczny aspekt hierarchiczności, obecny nawet w mszy cichej, a coraz bardziej dostrzegalny w bardziej uroczystych formach liturgii. Przejawia się ona zarówno w zachowaniu poszczególnych uczestników tego rytuału, jak i pewnej relacji między prezbiterium a nawą. W liturgii zreformowanej ten aspekt zależy np. od podejścia celebransa. Widziałem swego czasu mszę odprawianą przez jednego polskiego – już świętej pamięci – biskupa. Wszystkim w prezbiterium dawał on odczuć, że jest tam w pewien sposób centralną postacią. Mimo tego, że stworzyło to wrażenie hierarchicznego charakteru liturgii, nie jest to w sensie ścisłym częścią rytu. W jego obrębie msza z biskupem może być kompletnie ahierarchiczna. W tzw. mszy trydenckiej jest to niemożliwe, ponieważ hierarchiczność jest ujęta w samym porządku rytuału. To, że nowa liturgia w pewnym sensie znosi ten porządek, jest elementem krytycznej refleksji nad kultem dokonanej w czasie reformy. Uznano, że trzeba układ ten nieco zdemokratyzować, a obraz Kościoła wyłaniający się naturalnie z tradycji liturgicznej – zamglić, rozmyć.
Jeśli chodzi o mnie, jestem utopijnym zwolennikiem spojrzenia na liturgię naturalnie ukazującą obraz Kościoła. Utopijnym, ponieważ nasza epoka, jak powiedziałem, jest naznaczona podejściem krytyczno-refleksyjnym. Naturalność wynikająca z „tradycyjności” w tym kontekście jest trudna do osiągnięcia, a w skali całego Kościoła – rzadko obecna.
P.U.: Jeżeli dobrze Cię zrozumiałem, mamy do czynienia z różnymi obrazami Kościoła. Spójrzmy na ryty wschodnie: ich rozwiązania rytualne, wprawdzie miejscami podobne do starego rytu rzymskiego, mogą przedstawiać obraz Kościoła trochę inaczej. Moje pytanie będzie dość prowokacyjne, ale czy jest to kwestia w różny sposób rozłożonych akcentów, czy może odmiennej eklezjologii, treści tego, co wierzymy o Kościele?
T.D.: Myślę, że to bardzo złożona sprawa. Intuicyjnie odpowiedziałbym, że jeżeli mamy do czynienia z różnymi tradycjami paralelnymi, tak jak to jest pomiędzy, powiedzmy, tradycją łacińską a tradycjami wschodnimi, gdzie obserwujemy organiczny rozwój, to tak naprawdę różnica byłaby na poziomie położenia akcentu. Tam natomiast, gdzie mielibyśmy do czynienia – to teza dość kontrowersyjna – z kształtowaniem liturgii na poziomie krytycznego namysłu i postawienia jej w stan oskarżenia, możemy mieć do czynienia z odmiennymi eklezjologiami trudnymi do pogodzenia, w pewien sposób antagonistycznymi.
Warto w tym kontekście przytoczyć wypowiedź kard. Roche’a, aktualnego prefekta Dykasterii Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów, który wprost twierdzi, że dawna liturgia rzymska wyraża inną eklezjologię niż nowa. W tym sensie, gdyby jego wypowiedź potraktować literalnie, trzeba by powiedzieć, że po soborowej reformie liturgicznej mamy do czynienia z innym Kościołem niż wcześniej. Dlatego właśnie z punktu widzenia tego purpurata czy też szerzej – ideologii stojącej za Listem apostolskim w formie motu proprio Traditionis custodes [dalej: TC – przyp. aut.], liturgia wcześniejsza, i w związku z tym też ludzie, którzy chcą odprawiać ją i w niej uczestniczyć, nie do końca mają rację bytu w Kościele. Patrząc od tej strony, staje się logiczne to, co napisał papież Franciszek w liście towarzyszącym TC: że zadaniem biskupów jest doprowadzenie do tego, aby wszyscy katolicy uczestniczyli w liturgii zreformowanej.
W pewnym sensie na księży i wiernych przywiązanych do starszej formy zostaje nałożony okres adaptacyjnej karencji, trochę analogicznie do tego, jak było po soborze, w przypadku księży starych i chorych, którym trudno było nauczyć się zreformowanej liturgii. Różnica polega na tym, że tamci mieli po prostu wymrzeć, a my powinniśmy się w końcu przystosować. W tym kontekście wypowiedzi kard. Roche’a i to, co napisał do biskupów papież, wydają się spójne. Można odczytać to w kategoriach stwierdzenia: „Jednak jesteście innymi katolikami; chcemy was tu dalej, ale z racji na to, że wyznajecie inną eklezjologię, musimy zamknąć was w rezerwatach i doprowadzić do tego, abyście ostatecznie przyjęli liturgię zreformowaną, a więc też zreformowaną wizję Kościoła”.
To swoją drogą ciekawe – chciałbym usłyszeć, co pracownicy DKKBiDS i Franciszek sądzą o relacji eklezjologii liturgii wschodnich i zreformowanego rytu rzymskiego. Teoretycznie okazuje się, że liturgie takie jak grecka, chaldejska czy malabarska nie stanowią problemu eklezjologicznego, choć ewidentnie są efektami osobnych trajektorii rozwoju. Przecież z perspektywy takiej relacji eklezjologicznej między liturgią tradycyjną a zreformowaną, którą reprezentuje taki kard. Roche, jeśli ryty wschodnie nie przeszły takiej reformy jak ryt rzymski, to można się spodziewać, że reprezentują mocno odmienny typ myślenia o Kościele.
P.U.: W gruncie rzeczy rozbija się to o kwestię jedności. Wydaje mi się, że Rzym mógł zaakceptować już to, że katolicy obrządków wschodnich są w jedności „trochę inaczej” w tym sensie, że ich jedność jest dużo bardziej różnorodna, gdy od Zachodu żąda się większej (lub zupełnej) unitarności. Jest to chyba jednak nieodrobienie lekcji z historii, ponieważ również Kościół łaciński swego czasu nie był jednolity, jeśli chodzi o obrządki liturgiczne. Różne miasta miały swoje mszały, spójne co do trzonu ordo, jednak różnorodne pod kątem szczegółów.
T.D.: No właśnie, przecież nawet w samym Rzymie w XIII wieku funkcjonowały de facto trzy ryty. Trudno zatem mówić nawet o wewnętrznej jedności rytu rzymskiego, gdy w tym samym czasie w samym centrum „rzymskości” funkcjonowały trzy różne tradycje obrzędowe.
P.U.: To pozwala nam zejść do problemu jedności w liturgicznej eklezjologii. Interesuje mnie to szczególnie w kontekście tego, co napisałeś w artykule Traditionis custodes, czyli problem konkurencyjnych koncepcji jedności na łamach „Christianitas”. Ciekawi mnie fragment o społecznościach, środowiskach, w których mimo największych partykularyzmów zachodzi jedność, a warunkiem koniecznym jej zaistnienia, mimo tak wielkiej różnorodności, jest organiczność. Czy możemy rozumieć to jako jedność w sensie horyzontalnym (czyli jedność w historii), a niekoniecznie wertykalnym? Nie musimy wszyscy w danym momencie robić tego samego, ale czynimy to, co nasi przodkowie. Jak ma się takie rozumienie jedności do unitaryzmu bez żadnych odcieni, o którym już wspomnieliśmy?
T.D.: Koncepcja, którą nazywasz jednością horyzontalną, związana jest z obrazem Kościoła zawartym naturalnie w liturgii. Dostrzegamy go w liturgii rozwijanej organicznie – nie w tym sensie, że nie jest ona w żaden sposób regulowana, ponieważ to byłaby jakaś fikcja. Kwestie liturgiczne w Kościele były regulowane np. przy okazji różnych synodów partykularnych. Działo się to m.in. ze względu na zagrożenia doktrynalne, herezje itp. Chodzi tu jednak o regulację w ramach tradycji. Oznacza to, że wszystko, co dotarło do nas w danym punkcie historii i cieszy się długim „używaniem”, zostaje zachowane, a jest jedynie lekko „podregulowane”.
Nasuwa mi się w tym miejscu na myśl metafora przycinania pędów. W uprawie (np. winnic, ale nie tylko) roślinę przycina się w tym celu, aby mogła rozwijać się i owocować. Historia liturgii w Kościele wschodnim i zachodnim pokazuje, że w organiczności rozumianej w sposób „ogrodniczy” istnieje pewna kompatybilność przy odmienności „krzewów”. Każdy winny krzew do pewnego stopnia będzie inny, jego gałęzie będą rosły w różnych kierunkach. Do tego dochodzi także kwestia gatunków, czyli tradycji o odmiennym pochodzeniu. Historycy liturgii zgadzają się co do tego, że nie było jednej, pierwotnej liturgii, która podzieliła się na różne gałęzie. Gatunki były różne – Aleksandria, Rzym, Kartagina, Antiochia, Edessa i wiele innych. Te krzewy mogły oczywiście nawzajem się „zapylać”. Mimo takiej odmienności, w zasadzie fundamentalnej – bo w pewnym sensie mamy do czynienia z brakiem wspólnego historycznego korzenia – istnieje szeroka zgodność, niesprzeczność tych rytów.
Sam fakt, że w pewnym momencie mogły powstawać kościoły unickie, które przynajmniej teoretycznie (bo w historii zachodziły procesy przymusowej latynizacji czy wręcz romanizacji) mogły zachować swoje różnice obrzędowe, ukazuje, że nie ma w tym sprzeczności. Problem pojawia się – moim zdaniem – właśnie tam, gdzie przy liturgii zaczyna się kombinować, na zasadzie „bo my wiemy lepiej”. Jesteśmy wybitnymi teologami, duszpasterzami, znawcami historii liturgii, ludźmi, którzy mają władzę w Kościele – np. papieżem. Jesteśmy w stanie ocenić ludzką pobożność oraz zaangażowanie wiernych i możemy stwierdzić, że coś nie działa lub że ryt został historycznie skażony. Można wyłonić wiele koncepcji i stwierdzić, że trzeba wziąć sprawy w swoje ręce, nie pozwolić liturgicznemu krzewowi rozwijać się w sposób na pierwszy rzut oka nieuporządkowany (przynajmniej z punktu widzenia systematycznego umysłu).
W tym kontekście można przywołać poprzedzające i towarzyszące reformie rozważania teologów (np. Cipriano Vagagginiego, ale nie tylko) na temat Kanonu rzymskiego. W tamtej refleksji wskazywano, że jego tekst jest „pozlepiany” z różnych kawałków i teologicznie niespójny. I pojawia się postulat: „Zróbmy z tym jakiś porządek, zróbmy tak, jak to powinno być”. Być może trochę to przerysowuję, jednak wszystkie przywołane przeze mnie elementy są częścią podłoża intelektualnego reformy liturgicznej. Negacja, postawienie liturgii w stan oskarżenia (choć akurat Vagagginiemu trzeba oddać sprawiedliwość, że choć twierdził, iż należy stworzyć nowe modlitwy eucharystyczne, był jednak za tym, aby pozostawić Kanon rzymski w mało zmienionej formie ze względu na jego tradycyjność), do tego postulat przekształcenia liturgii w zgodzie z wiedzą i intuicjami ekspertów – to jest dokładnie to, co narusza jej „naturalność”, o której mówiliśmy na początku.
c.d.n.