Panie organisto, ja wiem, że muzyka liturgiczna powinna być poważna i święta. No, ale to wyjątkowa sytuacja, jest taka potrzeba duszpasterska, więc chyba nie będzie problemem zaśpiewanie tej piosenki? A właśnie, że będzie.
Scenka rodzajowa. Dwoje zakochanych szykuje się do zawarcia sakramentu małżeństwa. Data już ustalona, sala zaklepana, goście zaproszeni. Dziewczę skrzętnie notuje wszystko w swoim różowym wedding plannerze. Dzierżąc go pewnie w dłoni, udaje się wraz z narzeczonym do organisty. Wszak jak zaślubiny, to i muzyka musi być. „Panie organisto, my to byśmy chcieli takie to… no… na melodię ABBY. Słowa szły jakoś tak: »Panie, proszę przyjdź…«”. W naszej opowieści organista okazał się profesjonalistą i pani odmówił, argumentując, że ten utwór to nie muzyka liturgiczna. Dwa dni później okazuje się, że państwo nupturienci nie odpuścili, bo do organisty dzwoni proboszcz i mówi, że „młodzi byli u niego, „to bardzo mili ludzie i proszę zaśpiewać tę pieśń po mszy. W końcu po mszy to już można”. Koniec historii. Potraktujmy ją jako preludium do rozważań o bardzo szerokim problemie, którym jest obecność w liturgii muzyki świeckiej. Rzecz ta ma miejsce nie tylko w okolicznościach ślubnych. To zaledwie mały wycinek rzeczywistości, choć łatwy do zapamiętania, bo ludzie bywają bardzo roszczeniowi. Zacznijmy jednak od istoty problemu. Dlaczego mielibyśmy w czasie liturgii takiej muzyki nie wykonywać?
Świętość
W odpowiedzi na to pytanie najprościej odwołać się do św. Piusa X. Jest on autorem pierwszego w historii papieskiego dokumentu w całości poświęconego muzyce liturgicznej. Wskazuje on na jej cechy, a jedną z nich ma być świętość. Można by to wprawdzie różnie rozumieć, ale papież bezpośrednio wyjaśnił, co miał na myśli: „Muzyka kościelna winna być świętą, tj. wykluczać wszystko, co jest światowe, i to nie tylko z istoty swojej, ale i ze sposobu wykonywania” (Tra le sollecitudini, pkt 2). Zdanie to odnosi się zatem nie tylko do utworów typowo świeckich, lecz także m.in. do piosenek religijnych, których melodia oraz sposób wykonywania nawiązują silnie do wzorców świeckiej muzyki rozrywkowej.
Po słowach Piusa X można by w zasadzie zamknąć temat, ponieważ zasada jest nam znana: zarówno istota muzyki kościelnej, jak i sposób jej wykonywania powinny być święte i wykluczać świeckość. Problem pojawia się m.in. w przypadku historii takich jak ta przytoczona na początku, gdy zaczyna się wymyślać od tej zasady różnorakie wyjątki.
Jak po mszy, to wolno
Pierwszy z nich opiera się na tezie, że wykonanie danego „nieświętego” utworu po mszy lub przed procesją wejścia będzie mniejszym nadużyciem (lub też wcale nim nie będzie) niż jego zagranie/zaśpiewanie ściśle podczas liturgii. Wśród organistów funkcjonuje powiedzenie, że „na zakończenie można zagrać nawet Szła dzieweczka do laseczka, gdyby tylko szła w celach religijnych”. Często również spotykam się z dziwną sytuacją: gdy jakiś muzyk-youtuber publikuje nagranie religijnej piosenki – niechże to będzie np. słynna Barka (wykonana w kościele), zaraz znajdzie się gorliwiec, który napisze w komentarzu: „Mam nadzieję, że to po mszy”. Uważam jednak, że takie postawienie sprawy jest podszyte ignorancją.
Wyobraźmy sobie inną scenkę. Na 19:30 jesteśmy zaproszeni na bardzo wykwintną kolację do restauracji odznaczonej gwiazdką Michelin. Przychodzimy do lokalu odświętnie ubrani, zasiadamy do stolika, patrzymy na bliską osobę, która nas zaprosiła. Jest godzina 19:25. Kelner przychodzi i jeszcze przed podaniem karty serwuje nam w brudnej, plastikowej misce cuchnącą gnojówkę, do której z ochotą dobierają się muchy. Oburzeni prosimy kelnera, aby przyprowadził szefa kuchni. Ten spytany, co to wszystko ma znaczyć, mówi: „Przecież rezerwacja była na 19:30, kolacja jeszcze się nie zaczęła”.
Istotnie, również msza święta zaczyna się i kończy w określonym momencie. Śmiem jednak twierdzić, że całokształt muzyki, która brzmi zarówno ściśle w czasie liturgii, jak i przed nią czy po niej, spełnia konkretne funkcje. Tworzy także określone wrażenia duchowe i emocjonalne u odbiorcy. Muzyka przed mszą ma do liturgii prowadzić, a ta po jej zakończeniu naturalnie z niej wypływać.
Szczególna potrzeba
Na tym jednak nie koniec. Muzyka rozrywkowa od strony formy rozbrzmiewa w kościołach nie tylko po mszy. W wielu miejscach możemy ją usłyszeć w trakcie liturgii jako trzon muzyki liturgicznej. W tym momencie chciałbym nawiązać do tworu nazywanego „mszą dla dzieci”, ponieważ w gruncie rzeczy stanowi on dobry przykład tego zjawiska. W licznych parafiach funkcjonują dziecięce schole (choć wolę określać je mianem „scholek” dla odróżnienia od gregoriańskich scholae cantorum), które podczas jednej niedzielnej mszy dedykowanej najmłodszym wykonują piosenki religijne.
O ile zachowanie powinne jest jasne – taka muzyka nie powinna brzmieć w trakcie liturgii – osoby decyzyjne najczęściej zdają sobie z tego sprawę, a nawet nierzadko nie mają nic przeciw temu, lecz znajdą kilka argumentów usprawiedliwiających taką praktykę.
Święta racja duszpasterska
Po pierwsze, to w końcu msza dla dzieci. Nie będziemy zaś dzieci męczyć jakimś kościelnym zawodzeniem, poważnymi pieśniami. Może jeszcze ktoś wpadnie na pomysł, żeby śpiewać przy nich chorał gregoriański albo wykonywać muzykę klasyczną. Absurd. Po drugie, to przecież tylko na zasadzie wyjątku. Oczywiście, liturgia powinna być poważna, ale tutaj zachodzi racja duszpasterska, która przemawia za tym, aby było nieco inaczej.
Niestety, taka argumentacja, o ile zapewne stoją za nią dobre intencje, podszyta jest ignorancją co do tego, czym jest liturgia i z czym „się ją je”. Po pierwsze, nie msza dla dzieci, ale z udziałem dzieci. Szczególnie liczny udział najmłodszego pokolenia nie może być powodem do wypaczenia ogólnych zasad kierujących sprawowaniem kultu Bożego.
Muzyka klasyczna – oby jej tylko dziecko nie usłyszało!
Oburzająca jest dla mnie, jako dla muzyka, teza, jakoby utwory reprezentujące gatunek poważny/klasyczny były dla dzieci jakkolwiek nieodpowiednie. Dlaczego w takim razie sprzedaje się książeczki z płytami (dedykowane najmłodszym), na których nagrano najbardziej znane utwory Bacha, Mozarta itp.? Również np. w Filharmonii Narodowej funkcjonują specjalne programy mające na celu umożliwienie dzieciom kontakt z muzyką klasyczną.
Z jakiej racji w kościołach mamy się bać kontaktu młodych katolików ze wspaniałymi monumentami kultury sakralnej, które przez wieki oddziaływały na duchowość wierzących i współtworzyły święte obrzędy? To przecież chowanie przed przyszłością Kościoła pielgrzymującego naszego własnego dziedzictwa kulturowego. Dlaczego mielibyśmy się go wstydzić?
Po wtóre, jak dziecko po wejściu w dojrzałość ma odnaleźć się w czasie liturgii „nie dla dzieci”? Całe życie uczęszczało na msze, na których scholka przy dźwiękach gitary śpiewała skoczne piosenki, a nagle idzie do kościoła i w miejsce tego zastaje organistę (daj Boże, żeby nie fałszował) lub surową ciszę. Obawiam się, że kontakt z większymi formami muzycznymi, np. chorałem gregoriańskim czy polifonią renesansową, sprawiłby dla niego wrażenie niekompatybilności z liturgią. W końcu owo dziecię w swoim dotychczasowym doświadczeniu kultu Bożego nie znalazło takiej muzyki.
Tragiczny wyjątek
Mówi się, że kłamstwo tysiąc razy powtórzone staje się prawdą. Oczywiście to fałsz, bo zaszczucie kłamstwem może co najwyżej dać człowiekowi subiektywne odczucie prawdy. Podobnie, powiedziałbym, jest z wyjątkami. Wyjątek powtarzany raz po raz wypiera regułę, przynajmniej w sferze subiektywnej.
Tak właśnie jest ze świecką muzyką w czasie liturgii. Wmawiamy sobie, że to kwestia wyjątku: wyjątkowych okoliczności, wyjątkowych duszpasterskich potrzeb itd., gdy tak naprawdę sytuacja nie nosi znamion wyjątku, ponieważ zdarza się regularnie w codziennym życiu Kościoła. Notabene pozwolę sobie na pewne spostrzeżenie. Ów wyjątek zazwyczaj występuje częściej niż np. śpiew chorału gregoriańskiego, który, jako własny śpiew liturgii rzymskiej, winien zajmować pierwsze miejsce pośród innych. Z moich obserwacji wynika, że chorał obecnie w dużej mierze traktuje się jako egzotykę. Można go czasem wykonać, w charakterze ciekawostki, ale nie za dużo, raczej nie całą mszę. Za to w przypadku „mszy dla dzieci” czy wewnętrznych liturgii wspólnot charyzmatycznych nie ma takiego problemu. Tam określone utwory, jeżeli można je tak nazwać, brzmią przez całą liturgię. Istny absurd.
Nie można również mówić o sytuacji wyjątkowej, gdy danemu problemowi da się zaradzić zwyczajnymi środkami. Z wyjątkiem mielibyśmy do czynienia, gdyby bandyta uzbrojony w granatnik terroryzował ludzi zgromadzonych na modlitwie tym, że jak ktoś nie zagra Barki, Czarnej Madonny czy innego Abba Ojcze, to on wszystkich pozabija. Nic takiego przecież nie ma miejsca. Można bez najmniejszego problemu zapobiec zaśpiewaniu takich piosenek w czasie liturgii, wykonując bez mrugnięcia okiem zwyczajny, „poważny” repertuar. Nawet gdy ktoś jest już przyzwyczajony do wykonywania w kościele repertuaru rozrywkowego, duszpasterze powinni dołożyć starań, aby takiego słuchacza uwrażliwić na właściwe cele muzyki liturgicznej i jej styl. Jak? Na przykład dając mu doświadczyć piękna liturgii w połączeniu z kunsztem monumentów muzyki sakralnej. Exempla trahunt.
A może reguła?
Trudno nie dostrzec, że przytoczone wyjątki dzieją się niezwykle często. Co więcej, zachodzą w sytuacjach, które są tak naprawdę zupełnie naturalne dla zwykłego kościelnego życia. Czy jest czymś nadzwyczajnym, że młodzi ludzie chcą zawrzeć sakrament małżeństwa albo że rodzice prowadzą swoje dzieci na mszę świętą? Nie. Niestety wiele osób, w tym w dużej mierze duchownych, próbuje podciągnąć te przypadki pod kryterium wyjątku, aby przewrotnie usprawiedliwić swój konformizm i relatywizm w odniesieniu do liturgii.
W wyniku takiego postawienia sprawy reguła – świętość muzyki liturgicznej – staje się nierozpoznawalna do tego stopnia, że dla ogółu wiernych czasem zaczyna sprawiać wrażenie niekompatybilnej z liturgią. Nieszczęsny, tragiczny wręcz wyjątek, praktykowany nadzwyczaj regularnie, tak niektórym namieszał w głowach, że domagają się oni od kultu Bożego jakiejś rozrywki w tym sensie, że stronią od tzw. kościelnych smętów, a wolą repertuar weselszy, bardziej skoczny. Jako organista słyszałem wielokrotnie postulaty, że Kościołowi nic się nie stanie, gdy do muzyki liturgicznej czasem wprowadzi „więcej luzu”. „Czymś tych ludzi trzeba przyciągnąć, a nie da się tego zrobić tym nudnym zawodzeniem!”.
Nigdy nie zapomnę, gdy raz pewien ksiądz pozwolił sobie na uwagę w kierunku mojej gry, że jest zbyt poważna i ludzie mogą czuć się dziwnie, słuchając podczas mszy np. preludiów lub harmonizacji pieśni w stylu barokowym. Co ciekawe, ten sam kapłan, z tego, co pamiętam, nie miał problemów, aby w kościele organizować koncerty muzyki sakralnej, tym razem już takiej poważnej. Dostrzegam w tym dalece posuniętą niekonsekwencję. Notabene bardzo ciekawie pisała o tym Antonina Karpowicz Zbińkowska na łamach portalu Christianitas, m.in. w tekście Zawiesiliśmy nasze harfy. Pozostaje pytanie: czym dla czcigodnego księdza jest kult Boży i jaką funkcję, jego zdaniem, pełni muzyka liturgiczna?
Zazwyczaj teksty kończą się jakimiś pozytywnymi wnioskami. Niestety tutaj ich nie umieszczę, ponieważ jestem przerażony stanem muzyki liturgicznej, do którego bezmyślnie doprowadzono. Być może zabrzmię jak Katon Starszy, ale uważam, że należy natychmiast i stanowczo zaprzestać wykonywania takiej muzyki w czasie liturgii lub przy jej okazji (bo wykonanie po mszy niczego nie zmienia). Powiedzmy „stop” utworom czerpiącym wzorce z muzyki rozrywkowej, zatrzymajmy śpiewanie infantylnych piosenek i nie dopuszczajmy do żadnych wyjątków. Zaprowadźmy do kościołów nasz przewspaniały chorał gregoriański, polifonie wielkich mistrzów i doniosłe formy instrumentalne. Z serca dziękuję tym, którzy angażują swój czas i siły, aby tak się stało. Tym bardziej że tzw. ludzie Kościoła często ich nie doceniają, a równie nierzadko potrafią z łatwością zaprzepaścić te starania. Przed nami daleka droga, ale gra jest warta świeczki.