Często nie dostrzegamy, że święte obrzędy Kościoła obficie korzystają z tego, jak człowiek postrzega czas. Zetknięcie się dwóch kalendarzy – liturgicznego i świeckiego – może być bardzo ubogacające.
Nowy rok kalendarzowy. Wiemy, jak to jest: najpierw sylwester, czyli dość huczna impreza, mocno zakrapiana alkoholem. 1 stycznia to dla wielu dość leniwy dzień, bo większość ludzi próbuje odespać nocną zabawę. W tę radosną (wszak mamy Nowy Rok), lecz senną atmosferę pierwszego dnia nowego roku wkracza Kościół katolicki ze swoim oczekiwaniem, że owieczki pojawią się w kościele na mszy świętej – 1 stycznia to w końcu święto nakazane. W tym starciu dwóch świąt: religijnego i świeckiego, uroczystość z kalendarza liturgicznego niestety jest z góry na przegranej pozycji (szczególnie wobec powszechnego niewyspania). Większość ludzi woli raczej zjeść z rodziną uroczysty obiad, może obejrzeć w telewizji noworoczny koncert filharmoników wiedeńskich… ale na mszę świętą nie zawsze wystarczy czasu.
Gdy obserwuję tę rzeczywistość, nachodzi mnie refleksja sięgająca nieco głębiej. Katolickie święto, istniejąc w konkretnym czasie, styka się z naszym świeckim kalendarzem. To rzecz oczywista. Niewiele o tym myślimy, bo mało kto o tym mówi – jednak dla liturgii katolickiej to „zetknięcie” z czasem świeckim ma ogromne znaczenie. Być może nie zdajemy sobie z tego sprawy, ale święte obrzędy Kościoła obficie korzystają z tego, jak człowiek postrzega czas, w jaki sposób w nim istnieje i funkcjonuje. Temu z pozoru nudnemu tematowi chciałbym poświęcić słów kilka, zastrzegając jednak z góry, że (przynajmniej w mojej opinii) nie są to sprawy tak nużące, jakimi się wydają, a refleksja nad nimi może doprowadzić nas do kilku bardzo ciekawych wniosków.
Początek roku liturgicznego
Punktem wyjścia dla naszych rozważań będzie to, co stanowi dla nas całkiem niedawną przeszłość. Tak jak kalendarze wieszane w naszych domach zaczynają się przeważnie 1 stycznia, tak samo ten liturgiczny ma swój początek. Jest nim oczywiście adwent, który rozpoczyna się w ostatnią niedzielę listopada lub pierwszą grudnia. Ten początek roku kościelnego obecnie jest bardzo eksponowany – „w najbliższą niedzielę rozpoczynamy nowy rok liturgiczny”. Spotkałem się nawet z życzeniami: „szczęśliwego nowego roku liturgicznego”. Warto jednak podkreślić, że w tekstach liturgicznych przejście od starego do nowego roku liturgicznego nie jest bardzo wyraźnie zaznaczone. Oprócz sformułowania obecnego w starszej formie rytu rzymskiego: „ostatnia niedziela po Zesłaniu Ducha Świętego” i nowego okresu liturgicznego, przejście mogłoby się jawić wręcz jako łagodne i bardzo subtelne!
Zwróćmy uwagę na to, że treści rozważane przez Kościół pod koniec starego roku i na początku nowego są tak naprawdę bardzo podobne. Okres „zielony” kończymy w atmosferze apokaliptycznej, rozważając rzeczy ostateczne. To napięcie szczególnie wzrasta w pierwszych dniach listopada (uroczystość Wszystkich Świętych i Dzień Zaduszny), aby, jak może się wydawać, osiągnąć swój szczyt w ostatnie niedziele roku kościelnego. Gdy jednak po pierwszej niedzieli adwentu mamy nadzieję na spadek tego eschatologicznego napięcia, liturgia wciąż utrzymuje nas w ryzach, gdyż Kościół ponownie czyta nam fragment Ewangelii opisujący koniec świata. Te same treści odczytujemy w zupełnie nowym świetle, myśląc coraz bardziej o Tym, który ma przyjść, i oczekując Jego nadejścia na końcu czasów niczym wschodu słońca. Adwentowe oczekiwanie nabiera jeszcze nowego wymiaru, gdy liturgia rzuca na nie światło w perspektywie historiozbawczej – i tak jawi się przed nami stopniowo coraz bardziej przeważające wyczekiwanie świąt narodzenia. Gdy one w końcu nastają, docieramy do punktu wyjścia: święta kościelnego, które zbiega się z nowym rokiem kalendarzowym – 1 stycznia.
Pełnia czasów
Zreformowany ryt nazywa je uroczystością Świętej Bożej Rodzicielki Maryi. Nie oznacza to jednak, że święto to dawniej nie miało charakteru maryjnego – w starszej formie liturgii rzymskiej wiele tekstów liturgicznych tego dnia również nawiązywało do Matki Bożej, jednak nazwa – Obrzezanie – plasowała je również wśród świąt Pańskich. W kontekście tego obchodu niezwykle istotne jest jego umiejscowienie w czasie. Obchodzimy je w ósmym dniu po Bożym Narodzeniu (ma to znaczenie historyczne – właśnie osiem dni po narodzinach należało obrzezać dziecko).
W liturgii katolickiej ósmy dzień (w oktawę) od święta oznacza, zgodnie z symboliką tej liczby, swoistą doskonałość i pełnię świętowania. I rzeczywiście, tradycyjna liturgia w tekście śpiewu przed Ewangelią podaje definicję tej „pełni” w odniesieniu do oktawy Bożego Narodzenia: „Wielokrotnie niegdyś mówił Bóg do ojców przez Proroków – na koniec, w tych czasach przemówił do nas przez Syna”. Gdy kiedyś Prorocy przepowiadali narodowi wybranemu słowo Boże, w Chrystusie słowo Ojca istnieje w pełni – bo to Jezus właśnie jest Logosem, czyli Wcielonym Słowem. Liturgia zaznacza wyraźną cezurę – czasy przed Chrystusem minęły, nadeszła „pełnia czasów”. Narodzenie Chrystusa wyznacza nową erę, na nowo dzieli czas, czego pamiątka w liturgii zbiega się z początkiem roku kalendarzowego.
Czy istnieje w ogóle rok kościelny?
Pytanie takie, przyznać trzeba – dość prowokacyjne, postawił ks. Pius Parsch na początku dwunastego wydania swojego trzytomowego dzieła Rok liturgiczny (1958, s. 11): „W życiu bardzo często jest tak, że pewne sprawy przyjmuje się jako oczywiste, bez przekonania się o tym, czy są one rzeczywiście uzasadnione i zgodne z prawdą. Dopiero gdy zapytamy o ich uzasadnienie, przekonujemy się, że opierają się na bardzo słabych podstawach. Tak właśnie ma się rzecz z rokiem kościelnym. Mówimy o nim dużo i pozwalamy mu rozpoczynać się z pierwszą niedzielą Adwentu, nie szukając i nie znajdując na to żadnego dowodu i uzasadnienia”.
Według duchownego sam fakt, że księgi rozpoczynają się od adwentu, jest niewystarczający. Wskazywał wręcz na to, że w źródłach liturgicznych nie znajdziemy wzmianki explicite o roku kościelnym. Moglibyśmy raczej mówić o jakimś czasie liturgicznym czy cyklu rocznym. W istocie jest to przecież, jak powiedzą kulturoznawcy, czas sakralny, cykliczny. Nie zna on końca, zapętla się w swoich powtarzających się fazach. Skoro, jak wskazuje ks. Parsch, pojęcie roku liturgicznego jest tworem „nowym i sztucznym” (tamże), to przecież i próba wskazania konkretnej cezury wydaje się rzeczywiście bezcelowa.
Na krawędzi liturgii i czasu
Dochodzimy do momentu, gdy warto postawić pytanie – dlaczego zatem człowiek przejawia tendencję do dzielenia czasu liturgicznego? Mogłoby się wydawać, że dlatego, aby jakoś osadzić go w swojej rzeczywistości. Mamy do czynienia z niemałym paradoksem – czas liturgiczny, niemający z pozoru związku z kalendarzowym, istnieje jednak w jego ramach. Ta specyficzna koegzystencja owocuje czasem bardzo ciekawymi zbieżnościami, co zauważamy na opisanym wyżej przykładzie święta 1 stycznia. Człowiek, zauważając zbieżność pewnych momentów czasu liturgicznego i roku kalendarzowego, korzysta ze świeckiego pojęcia czasu dla obrazowego czy nawet symbolicznego wyrażenia tajemnic „roku” kościelnego. Taką symbolikę odnajdywano także w zbiegających się ze świętami wielkanocnymi procesami zachodzącymi na wiosnę w przyrodzie – wówczas wszystko, wraz ze Zmartwychwstałym, budzi się do życia.
Otarcie się specyficznego, rytualnego czasu liturgicznego, nieznającego końca, o nasz świecki kalendarz, nie pozostaje bez znaczenia dla naszego uczestnictwa w świętych obrzędach i ich rozumienia, choć mało dostrzegalne bywa w samej liturgii. Czas liturgiczny i rok kościelny nie są z góry na przegranej pozycji, jak to z pozoru wydaje się 1 stycznia, gdy po nocnej imprezie człowiek może nie być zbyt chętny na wyjście do kościoła. Na krawędzi liturgii i czasu człowiek nie musi „wybierać”.
Ciąg dalszy nastąpi.