Przyszedł czas na drugi odcinek z cyklu #musicasacra, w którym rozmawiamy o muzyce liturgicznej. Dzisiaj motywem przewodnim będzie instrument, który wszystkim chyba kojarzy się z przestrzenią kościoła. Mowa oczywiście o organach. Tysiące piszczałek poustawianych rzędami, a więc i tysiące dźwięków, które organista łączy w jeden monolit – a to wszystko dla większej chwały Bożej. O organach, organistach i szczególnej formie muzycznej, jaką jest improwizacja organowa, oraz o funkcji „króla instrumentów” w liturgii rozmawiałem z p. Danielem Strządałą.
Daniel Strządała (ur. 1995) – absolwent Akademii Muzycznej im. K. Szymanowskiego w Katowicach w klasie organów prof. Witolda Zabornego (2019, dyplom z wyróżnieniem), a także dwóch szkół muzycznych w Bielsku-Białej: Diecezjalnej Szkoły Organistowskiej II stopnia (2011, klasa organów) i Zespołu Państwowych Szkół Muzycznych im. S. Moniuszki (2014, klasa klawesynu).
Koncertuje w kraju i za granicą jako instrumentalista (organista i klawesynista), improwizator oraz kameralista. Swoją aktywność muzyczną rozszerzył także o dyrygenturę i kompozycję – do tej pory zostało prawykonanych ponad dwadzieścia jego kompozycji, stworzył przeszło osiemdziesiąt aranżacji. Jest laureatem szeregu ogólnopolskich nagród i międzynarodowych konkursów organowych i klawesynowych, a także konkursów kompozytorskich i z zakresu teorii muzyki.
Za swoje osiągnięcia artystyczne otrzymał dwukrotnie stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, stypendium Prezesa Rady Ministrów, a także dwukrotnie Stypendium Rady Miejskiej w Czechowicach-Dziedzicach. Został uhonorowany Nagrodą Burmistrza Czechowic-Dziedzic za szczególne osiągnięcia w dziedzinie twórczości artystycznej, upowszechniania i ochrony kultury.
Od 2019 r. pracuje w charakterze asystenta w Katedrze Organów i Muzyki Kościelnej w macierzystej Akademii Muzycznej w Katowicach. Ponadto pełni funkcję organisty w kościele św. Józefa w rodzinnym Zabrzegu. Nagrał – jako dyrygent – sześć płyt z zabrzeskim Chórem św. Józefa. W 2012 r. wydał solową płytę Impresje organowe w dekanacie czechowickim. Od 2018 r. jest członkiem Diecezjalnej Komisji Muzyki Sakralnej diecezji bielsko-żywieckiej.
Piotr Ulrich: Pamiętam, że poznałem Pana na warsztatach Ars Celebrandi w 2018 roku – to było jeszcze przed Pańskim dyplomem (uzyskanym w 2019 roku). Zwróciłem wtedy uwagę na szczególne umiejętności, jakie prezentuje Pan w dziedzinie improwizacji organowej. Chciałbym zatem, żeby opowiedział Pan o tym, jak to się zaczęło – z organami, ale szczególnie właśnie z improwizacją.
Daniel Strządała: Odkąd pamiętam, zawsze ciągnęło mnie do muzyki. Wiele zawdzięczam rodzicom, którzy są ludźmi wrażliwymi na piękno, sztukę, a w szczególności – na muzykę. Oni wprowadzili mnie w jej świat i dali zielone światło, żeby w tym kierunku się rozwijać. W wieku pięciu lat zacząłem uczęszczać na zajęcia z fortepianu do pani prof. Grażyny Krzanowskiej. Po niedługim czasie wykryła u mnie słuch absolutny i oznajmiła rodzicom, że muszę pójść do szkoły muzycznej. I tak też się stało: w wieku siedmiu lat rozpocząłem naukę w Szkole Muzycznej im. S. Moniuszki w Bielsku-Białej, gdzie przez pierwsze sześć lat byłem w klasie fortepianu, a kolejne sześć – w klasie klawesynu. Co do organów, wybór ten nie był przypadkowy: organistką jest moja mama. Jako mały, kilkuletni chłopiec często siedziałem przy niej, patrząc i słuchając, jak gra. I tak połknąłem ten bakcyl. Pierwszą mszę w całości zagrałem w wieku dziewięciu lat. Rok później zacząłem uczęszczać do Diecezjalnej Szkole Organistowskiej, również w Bielsku-Białej, i tam przez sześć lat uczyłem się gry na organach, równolegle kontynuując naukę w bielskim „muzyku” (to jest szkoła ogólnokształcąca).
Takie były moje początki z muzyką. Z perspektywy faceta, któremu już stuknęło pierwsze ćwierćwiecze, zdecydowanie wiem, że zawód muzyka był bardzo dobrym wyborem. Choć muszę przyznać, że jako dziecko nie przepadałem za ćwiczeniem. Lubiłem sobie po prostu „pinkać”, ale nie miałem świadomości, że to właśnie jest improwizacja. Interesowało mnie to do tego stopnia, że pewnego razu nagrałem swoje improwizacje na pianinie na kasecie, którą potem dałem w prezencie moim rodzicom.
Podczas nauki w szkole muzycznej pojawiły się także pierwsze próby kompozycji. Zawsze interesowało mnie coś twórczego – nie tylko granie tego, co kryje się w nutach. Pamiętam taki szczególny moment: w lipcu 2005 r. byliśmy z rodziną w Kamieniu Pomorskim. Tak się szczęśliwie złożyło, że podczas pobytu natrafiliśmy na koncert prof. Juliana Gembalskiego, na którym zabrzmiały także improwizacje organowe (do dziś mam w głowie improwizację na temat Te Deum). Po raz pierwszy mogłem poznać Profesora na żywo i zamienić z nim parę słów. Absolutnie nie zdawałem sobie sprawy, że niespełna dziesięć lat później będę u niego studiował na Akademii Muzycznej w Katowicach. Po powrocie znad morza kupiłem parę płyt Profesora, gdzie oczywiście były zarejestrowane fenomenalne improwizacje. Coś się zmieniło w mojej świadomości, był to kolejny impuls do poszukiwań. Dopiero wtedy dotarło do mnie, czym jest improwizacja. I tak, wraz ze słuchaniem różnej muzyki (i nie tylko) przychodziły kolejne inspiracje do twórczego spędzania następnych godzin przy instrumencie. Jeszcze jednym momentem przełomowym było pierwsze publiczne zagranie improwizacji na koncercie – to były już czasy nauki w szkole organistowskiej, a koncert (właściwie popis uczniów DSO) ten miał miejsce w Gliwicach w 2010 roku. Improwizowałem wtedy wariacje w stylu współczesnym nt. pieśni Matko Najświętsza, do Serca Twego. Bardzo fajnie wraca się myślami do tamtych chwil…
PU: Przechodząc do głównego tematu naszej rozmowy – gdy bywałem czasem w wiejskich kościółkach, miałem wrażenie, że ludzie postrzegają tego pana organistę, który siedzi tam wysoko, na emporze, jako takiego człowieka od wszystkiego. Organiści czasem pełnią nawet posługę kościelnego, potem grają, śpiewają (czasem jeszcze obsługują jakiś rzutnik, mikrofon), prowadzą kilka scholek (w tym gitarowe). Skąd teraz w Kościele wzięło się postrzeganie organisty jako kogoś „więcej” – czasem wierni zapominają nawet, że jest organistą (np. chwalą go za piękny śpiew, a w ogóle nie doceniają gry)? Jak wiemy, gdy pojedziemy do Niemiec czy Austrii, tam organiści często w ogóle nie śpiewają.
DS: Pod tym względem dużo pokazała nam historia. Między innymi w mojej rodzinnej parafii, a także w wielu innych parafiach śląskich, jeszcze kilkadziesiąt lat temu organista bardzo często był jedną z nielicznych osób, które w ogóle miały wykształcenie. To był człowiek orkiestra: grał na organach, prowadził chóry – jeden lub więcej – a także orkiestrę. Oprócz tego był też nauczycielem muzyki, czy nawet dyrektorem szkoły. To był swego rodzaju autorytet – zarówno pod względem zawodu, jak i obycia, moralności czy wiary.
Z tej „wielofunkcyjności” organisty wiele pozostało, a zwłaszcza połączenie funkcji kantora i organisty w jednej osobie. Z własnych doświadczeń przekonałem się o tym zjawisku także poza naszym krajem, m. in. w Czechach, Rosji (katedra w Moskwie) czy Włoszech. Zapewne takie rozwiązanie wynika też z kwestii ekonomicznych, kiedy łatwiej (zwłaszcza w mniejszych ośrodkach) jest zatrudnić jedną osobę do pełnienia kilku funkcji naraz.
PU: No właśnie – mówił Pan o tym, że organista był osobą szeroko wykształconą. Mam wrażenie, że obecnie często postrzegany jest (myślę, że szczególnie wśród księży) jako ktoś, kto nie zna się zbyt dobrze na tym, co robi. Można mu dużo narzucić, powiedzieć, co i kiedy ma grać, łatwo nim sterować. Czasem ma mało do powiedzenia.
DS: Tu przechodzimy do kolejnego uwarunkowania historycznego: po II wojnie panował powszechny problem, który polegał na tym, że wybitnym organistom, często pracującym w szkołach bądź na uczelniach, ówczesne władze komunistyczne nie pozwalały pracować w Kościele (jako instytucji przeciwnej komunistycznej propagandzie). Duża część organistów musiała wybierać pomiędzy pracą pedagoga w szkole a graniem w kościele. Rzadko kto decydował się na to drugie rozwiązanie – w końcu to groziło kolejnymi represjami ze strony państwa. Ta przykra rzeczywistość spowodowała, że w kościołach, przy organach, nierzadko znalazły się osoby z niedostatecznym wykształceniem muzycznym lub też w ogóle bez takiego wykształcenia, z podstawowymi brakami w warsztacie muzycznym, nie wspominając już o znajomości przepisów liturgicznych. W Kościele nierzadko brakowało autorytetów w dziedzinie gry na organach oraz akompaniamentu liturgicznego.
Na szczęście ten obraz w ciągu ostatnich lat się zmienił i zmienia się nadal – na lepsze. Cieszy również fakt, że także wśród księży rodzi się na nowo potrzeba wprowadzenia do świątyń tej „górnolotnej”, wysokiej muzyki. Zmienia się także postrzeganie funkcji organisty wśród księży. To właśnie księża są odpowiedzialni za swoją liturgiczną powinność i mają świadomość, że dysponują odpowiednimi osobami, na których spoczywa odpowiedzialność za warstwę muzyczną liturgii i właściwe posługiwanie się instrumentem. Oczywiście to nie jest tak, że tej dbałości wcześniej nie było. Mamy sporo dokumentów świadczących o trosce księży o podwyższanie poziomu muzycznego w świątyniach – tych znaczących, jak katedry czy bazyliki, ale też mniejszych, parafialnych. Jednym z takich tekstów wartych przytoczenia jest Chorbuch z 1890 roku, autorstwa ks. Emiliana Schindlera, proboszcza w Jasienicy k. Bielska-Białej. Książka ta jest zbiorem ciekawych harmonizacji pieśni w językach łacińskim, polskim i czeskim oraz interesujących, przystępnych miniatur organowych (autorstwa Schindlera), które są przydatne do wykorzystania podczas liturgii.
Musimy zwrócić uwagę na to, że sama posługa organisty i zależny od jej sposobu kształt muzyki wykonywanej podczas mszy świętej bardzo wpływają na postrzeganie sfery sacrum przez ludzi. Organista – wbrew pozorom – jest osobą „na świeczniku”. Jego niewłaściwe zachowanie czy niedostateczny poziom muzyczny nieraz mogą wywołać dużo większe zgorszenie niż niejedno kontrowersyjne kazanie. Psychologia muzyki jest na tyle specyficzna, że ten rodzaj przekazu bardziej pozostaje w pamięci ludzi niż samo słowo.
Nie jestem i nie chcę być osobą, która klasyfikuje organistów tylko według wykształcenia. Znam wielu ludzi, którzy grają w kościele amatorsko, ale posiadają właściwy zmysł muzyczno-liturgiczny – bardzo dobrze harmonizują i prowadzą śpiew ludzi, grają literaturę organową, a także improwizują. W posłudze organisty, poza kwestiami muzycznymi, ważna jest także pasja, która w oparciu o wiarę przeradza się w rzeczywistą realizację modlitwy. To nadaje autentyczność tej posłudze.
PU: Wielokrotnie spotkałem się z sytuacją, że próby zagrania bardziej wyszukanego repertuaru – nie mówię tu nawet o jakichś bardziej rozwiniętych formach improwizowanych, ale raczej o zwykłej, „standardowej” literaturze organowej, np. utworach J.S. Bacha, były ograniczane, wręcz tłumione przez księży. Często słyszałem: „Skończy się pieśń, dogra pan kilka akordów i koniec – nie ma miejsca na żadne »przygrywki«” (już samo to określenie mnie uderzyło). Myślę sobie, że takie podejście w pierwszej kolejności jest niezrozumieniem historycznej roli organów w liturgii – które używane były wyłącznie jako instrument solowy, bez możliwości akompaniamentu do śpiewu (mówię tu chociażby o praktyce alternatim). Nie mówię, że dzisiaj też tak ma być – ponieważ muzyka liturgiczna w obecnym kształcie wypracowała pewien kompromis w tej materii. Często jednak spotykamy się z takowym „przegięciem” w tę stronę, że zabrania się wykonywania muzyki organowej w sposób solowy. Jak zatem widzi Pan ten złoty środek pomiędzy akompaniamentem liturgicznym a grą solową organów w liturgii?
DS: Moim zdaniem tym złotym środkiem musi być dobre porozumienie się obu stron. W żadnym wypadku chęć stworzenia czegoś dobrego nie może przerodzić się w jakiś spór pomiędzy celebransem a organistą. Mamy wspólnie celebrować i współtworzyć liturgię.
Przypominając słowa Konstytucji o liturgii świętej Sacrosanctum Concilium, muzyce liturgicznej przyświecają dwa cele – chwała Boża i uświęcenie wiernych. Muzyka nie jest ozdobą liturgii, ale jej integralną częścią. Ograniczanie, a w istocie spłycanie roli organów jako instrumentu solowego często wynika z pośpiechu. Ten „grzech” popełniany nieraz przez celebransów, jak i organistów w niektórych przypadkach wynika z pewnej rutyny, ale – bądźmy szczerzy – do tej sytuacji najczęściej przyczyniają się wierni świeccy, którzy wymuszają na księżach i służbie liturgicznej kształt liturgii według własnych preferencji, wliczając w to dobór muzyki, a nawet głośność(!) organów.
Musimy w końcu pamiętać, że liturgia w swoim trwaniu zakorzeniona jest w wieczności. Od początku do końca jest odrębną rzeczywistością czasową – wszystko w liturgii ma swój czas.
Pomijając funkcjonalność użytkową muzyki organowej, warto też uświadomić sobie, że jest ona ważnym czynnikiem kulturotwórczym. Oprócz otwierania się na sferę sacrum, spotkanie ludzi zarówno z literaturą organową, jak i improwizacjami może być czynnikiem kształtującym wrażliwość na piękno. Nieraz jest to jedyna forma spotkania się muzyką poważną wykonywaną na żywo.
PU: Mówiliśmy już o wykonawstwie literatury, o odpowiednim podejściu do muzyki solowej w liturgii. Wiem natomiast, że Pańskim konikiem jest improwizacja organowa – z dużym podziwem wspominam także improwizacje, jakie wykonywał Pan na Ars Celebrandi w Licheniu. Jakie miejsce w liturgii pełni zatem improwizacja organowa? Często improwizacja kojarzy nam się z czymś negatywnym. Odchodząc od muzycznego kontekstu – gdy ktoś improwizuje, to często dlatego, że coś mu się posypało i nie wie, co dalej zrobić, więc musi właśnie improwizować. Czy zatem warto wykonywać improwizację organową? Może świadczy to o tym, że organista nie jest należycie przygotowany – nie ma w zanadrzu żadnej opracowanej literatury organowej? Mam czasem wrażenie, że w niektórych placówkach, gdzie uczy się gry na organach, do tej dziedziny nie przykłada się należytej wagi. Często też można spotkać się z niechęcią ze strony studentów: „Do tego potrzebny jest taki specjalny zmysł, ja tego nie posiadam, więc w nie chciałbym się za to zbytnio brać”.
DS: Pojęcie improwizacji przeżywa obecnie swój renesans. Organy pod względem improwizacji zdają się instrumentem wyjątkowo uprzywilejowanym i szczęśliwym. Owszem, są źródła historyczne o wielkich skrzypkach i pianistach, którzy improwizowali. Jednak wielu instrumentalistów „nie-organistów” obecnie niechętnie się do tego zabiera. Przyczyn może być wiele, być może jest to spowodowane niemal purystyczną dbałością o właściwą interpretację zapisanego tekstu muzycznego. Jednak tutaj zapala nam się żółte światło, ponieważ to może zupełnie zabić element spontaniczności w graniu, a stąd już blisko do grania w trybie odtwórczym lub „maszynowym”. Ta niechęć do improwizacji może też wynikać z przekonania, że wszelkie odstępstwa od przyjętego planu czy schematu (które wcale nie są obiektywnie złe, tylko nie po naszej myśli) są już jakąś klęską, niepowodzeniem.
W przypadku organów bardzo dobrze się stało, że sztuka improwizacji się utrzymała i jest wciąż kultywowana. Szczególnym walorem improwizacji jest jej elastyczność, która jest bardzo przydatna zwłaszcza podczas liturgii. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć dokładnego czasu trwania akcji liturgicznej (tak jak wspominałem, liturgia ma swój czas). Grając literaturę, musimy dobrze ocenić, czy dany utwór nie skończy się za wcześnie albo nadmiernie nie przeciągnie akcji liturgicznej. Elastyczność improwizacji jest także walorem podczas grania koncertów – można ją zawsze dostosować do odbiorców, poprzez wybór formy łatwiejszej czy trudniejszej w odbiorze, pokazać różne możliwości brzmieniowe instrumentu, nawiązać do danej pieśni, wydarzenia itd. Dzięki elastyczności improwizacja czasem bywa deską ratunkową w sytuacjach, gdy instrument nie jest w stanie dostatecznym na tyle, żeby zagrać na nim satysfakcjonująco literaturę organową. Niezależnie od tego, jaką formę improwizujemy, trzeba pamiętać o towarzyszącej jej konsekwencji – m. in. stylu, metrum, pulsie, dramaturgii. To spowoduje, że improwizacja będzie dostrzegana jako pełnoprawne dzieło sztuki, jako perełka.
Wracając do liturgii – w posoborowej jej formie mamy bardzo wiele możliwości do wykonania muzyki organowej (w tym także improwizowanej): podczas przygotowania darów czy po antyfonie na Komunię (gdzie przecież wierni są skupieni na procesji i przyjęciu sakramentu, a nie na śpiewie!), a także przed rozpoczęciem i po zakończeniu mszy świętej. Czasu na muzykę instrumentalną w liturgii jest dużo – o ile przepisy mówią o tym jasno i wyraźnie, nie zawsze to tkwi w naszej świadomości. A jednak warto o tym pamiętać, warto ten fakt wykorzystać także do wprowadzania sztuki improwizacji organowej – nie tylko w murach naszych świątyń. Improwizacja rozwija myślenie muzyczne, budzi kreatywność, a także odkrywcze podejście do świata. Może być również formą oderwania się od „reżimu” nutowego. Jest to nade wszystko rodzaj poszukiwania czegoś nowego – ciekawa przygoda! Improwizacja nie jest zarezerwowana tylko dla wybranych: jestem przekonany, że w każdym z nas drzemią pokłady twórczego imperatywu, które pozwolą na improwizowanie choćby podstawowych form. Dlatego serdecznie zachęcam do przygody z improwizacją, odkrywania i rozwijania swoich horyzontów – nie tylko muzycznych. W tym miejscu również pragnę zaprosić do odwiedzenia kanału Organowe Podróże na portalu YouTube, gdzie część filmów poświęciłem improwizacji oraz jej podstawom. Nawet wykonując jakieś dzieło, przez pryzmat improwizacji stajemy się nie tylko odtwórcami, ale też jego współtwórcami – zapisane struktury łączą się w frazy i zdania, a utwór z jednej wielkiej kaskady różnych dźwięków przeradza się w treść, dzięki której możemy przekazać słuchaczom emocje, stany ducha i otworzyć ich na sferę sacrum.