O pokoleniu doomerów stworzono już trochę tekstów, parę filmów i mnóstwo memów. Ta generacja musiała powstać.
Ciężko przetłumaczyć termin „doomer”, który został utworzony w analogii do „boomerów”, „zoomerów” i „coomerów”. Odnosi się do słowa doom – zguba, zagłada. Ten, można by rzec, archetyp zbiera takie cechy jak: pesymizm, świadomość groźnych zjawisk globalnych XXI wieku, uzależnienie (głównie od papierosów), stan bliski depresji.
Ogólnie rzecz ujmując: brak perspektyw, który dotyczy ludzi w młodym wieku – urodzonych w końcówce lat dziewięćdziesiątych, w odróżnieniu od boomerów – w tym ich rodziców, którzy żyli we względnym prosperity, dorobili się domów, samochodów, stabilnych prac. Doomerzy z drugiej strony zarabiają gorzej niż starsze pokolenia. Nie mają wizji dostatniego życia, boją się brać mieszkanie na kredyt.
Czas mroku
Ktoś mógłby powiedzieć, że to przejściowy fenomen. Doomerzy musieli „dorosnąć” i „ustatkować się” albo się już wykończyć. Jednakże tak nie jest. Wprawdzie to specyficzne pokolenie końca lat dziewięćdziesiątych się zmieniło, już nie „odrodzi się” w innym. Jednakże dziś wizja stabilnej przeszłości jest jeszcze większą ułudą. Sytuacja staje się coraz trudniejsza. Wybór, czy kupić mieszkanie na kredyt, czy wynająć, może zostać zastąpiony dylematem, czy kupić samochód na kredyt, czy w leasingu. Zagęszcza się też atmosfera społeczna wokół pewnych ideologicznych kwestii, które mogą mieć bardzo bolesne przełożenie na funkcjonowanie społeczeństwa.
Często padają pytania, czemu młodzi nie chcą zakładać rodzin, dlaczego nie chcą mieć dzieci. Myślę, że powinniśmy raczej zadać sobie pytanie, czemu nadal są młodzi, którzy chcą. Antynatalizm klimatyczny jest oczywiście absurdalny. Ten egzystencjalny jednak, mimo że z katolickiej perspektywy błędny, jest godzien odpowiedzi. Padają pytania: Jak zapewnię dzieciom godziwe życie? Czy godzi się „sprowadzać” na ten padół łez nowe istnienie, wiedząc, że będzie żyło, jeśli nie w piekle na ziemi, to przynajmniej w czyśćcu? I czy jeżeli sam jestem z rozbitej rodziny, zdołam nie rozbić swojej? Czy nie będę równie złym rodzicem/opiekunem jak ci moi wychowawcy? Kościół w tych kwestiach nie ma siły przebicia. Odpowiedzi na te pytania muszą być jaśniejsze i bardziej słyszalne.
Pesymizm bardziej realistyczny?
Dlaczego w ogóle istnieją ludzie, którzy są optymistami? Przytaczałem kiedyś w swoim tekście dwa mocne cytaty na ten temat. „Optymizm jest ślepy, pesymizm jest gorzki” – to francuski poeta, Jean Cocteau. „Pesymizm to jedynie nazwa, jaką ludzie o słabych nerwach nadają mądrości” – to z kolei Romuald Hube, prawnik i polityk doby Królestwa Polskiego, czasu zginania karku przed silniejszymi.
Oba cytaty zdają się jak ulał pasować do Eklezjasty, zwanego również Koheletem. Nie jest to imię, lecz raczej nazwa funkcji. Izraelski mędrzec nie był człowiekiem depresyjnym. Był pesymistą.
Próżność, marność
Widział, że życie to marny wyścig szczurów i gonienie złudzeń, że mądry człowiek może nagromadzić dobra – materialne bądź intelektualne – i zostawić to w spadku głupcowi. Eklezjastes stwierdza, że nienawidzi życia i całej pracy pod słońcem, bo, jak ładnie to tłumaczy King James Version: „This is all vanity and vexation of the spirit” (lub nieco mniej ładnie, moim skromnym zdaniem, Biblia Tysiąclecia: „bo wszystko marność i pogoń za wiatrem”).
Mimo bycia pesymistą Kohelet jednak nie wpisuje się w archetyp doomera. Chociaż losem ludzi jest los zwierząt – śmierć – znajduje jakąś jasną stronę życia. Pokój można znaleźć w oddaniu Bogu i pokornemu służeniu Mu. Żyjąc w pokoju, można nawet znaleźć radość życia. Biblijny mędrzec widzi to w tym, że człowiek „je, pije i doznaje radości” i że „cieszy się ze swoich dzieł”. Wszyscy ludzie zamienią się znów w proch, ale wtedy „duch wróci do Boga, który go dał” (Koh 12, 7b).
Jezus Chrystus „podbił” tę ofertę, zmartwychwstając i dając zmartwychwstanie. Nie tylko duszą – tajemniczą i mało nam znaną – ale i ciałem, lepiej nam znanym. O tym trzeba pamiętać. Nadzieja chrześcijańska to nadzieja eschatologiczna, nie na przyszłość, ale na postprzyszłość, zwaną wiecznością. Nie „kiedyś będzie lepiej”, ale „w wieczności będzie lepiej”. Radość katolika polega zaś na tym, że wiernie stojąc przy wierze, stara się jak księżyc odbijać wieczne światło. Ściera kilka łez na tym ich padole, zachowując spokój wobec trudnych doświadczeń.
Zero złudzeń
Kończąc ten felieton, muszę napisać, że nie ma co być naiwnym. Zmiana nastawienia do życia postulowana przez optymistów nie oznacza, że problemy znikną. Nie znikną. Będzie ich tylko więcej.
Nie jest też odpowiedzią załamanie się, wykańczanie się nałogami, złą dietą i niewysypianiem się (o tym trzecim warto pamiętać: sen jest bardzo potrzebny dla zdrowia i pomaga umysłowi się skupić. Niewyspanym społeczeństwem łatwo manipulować). Nie warto topić się w beznadziei. Trzeba się mierzyć z „morzem nędz”, konfrontować się ze złem. Starać się polepszyć życie sobie, a w drugiej kolejności także innym. Budzić w sobie gniew wobec niegodziwości, na którą mamy wpływ. Zachować spokój i świętą obojętność wobec tego, na co nie ma się wpływu.
„Ostatnia wojna jest już wygrana
Nie będziesz padać na kolana”
(Kult, Wspaniała nowina)
Mając tę ponadczasową ufność, możemy stawać w szranki z parszywościami życia. Mimo że czekają nas prawdopodobnie mroczne czasy, możemy się umacniać i czynić dobro.
Trochę zaczytując się w lekturze tego tekstu, znalazłem kilka typów wziętych z tego “doomerskiego” archetypu. Pomimo tego, że nie jestem osobą tak w pełni uzależnioną (no, może od siedzenia na Internecie, ale to też jest związane z innym uzależnieniem, o którym boję się tu na otwartym forum powiedzieć ale ma to coś związanego z seksem), jestem osobą mającą zdiagnozowany autyzm od 5. roku życia. To bardzo ważne, ponieważ dziś zaczął się boom diagnostyczny związany z dorosłymi osobami, których pieszczotliwie – z dozą sarkazmu – nazywam ich “prozelitami”. To ci, który nawet nie zdiagnozowali sobie wcześnie autyzmu w wieku dziecięcym, bo nikt z ich rodziny nie zwrócił na nich uwagi że mają zachowania nakładające się na osobowość / afiliację z daną cechą autyzmu jako takiego, ani oni sami nie chodzili po lekarzach, klinikach specjalistycznych i nie wiedzieli, jak tu zrobić badania przesiewowe czy na osobowość autystyczną, bo nikt wcześniej im tego nie powiedział.
Po prostu odkrywam swoje “doomerskie” cechy, związane z tym że straciłem swoje najlepsze lata, w których mogłem chociaż poduczyć się matematyki (a we wczesnych latach 2010-tych trudno było o jakiekolwiek korepetycje, czy kursy online i to darmowe zresztą) i jakoś zdać egzamin gimnazjalny, pójść do liceum, napisać dobrze egzamin maturalny, udać się na moje wymarzone studia i mieć jakieś stałe zatrudnienie (np. w sektorze roboautomatyki, cloud computingu, czy gdzieś indziej w IT) – albo po prostu uczyć się cały czas z programem, żeby chociaż nie nadrabiać niczego na zajęciach rewalidacyjnych (z reguły niestety, nie były one tak w 100% rewalidacyjne jakie miały być, ale na tyle godzin ile było w tygodniu abym uczęszczał na nie miała pieniądze szkoła, tak że…). Ale to, że nie chciałem robić zadań domowych, byłem zbyt leniwy do nauki i jeszcze za bardzo nie spamiętałem niczego z zajęć rewalidacyjnych z panią pedagog i od matmy zniszczyło mnie.
Skończyłem za to w zawodówce, na kierunku kucharza w szkole specjalnej. Ale niestety także pogłębiła się moja niechęć do samego otoczenia, w tym także wspomagana prześladowaniami z powodu tego, że byłem wierzący (i wtedy mocno nadziałem się na szurskie poglądy, jak np. obalanie ewolucjonizmu) i że ktoś się zaśmiał z tego, że nie wierzę w pochodzenia człowieka od małpy i cała szkoła podchwyciła temat, z tego więc powodu mi najbardziej dokuczano. Nie udało mi się ukończyć “zawdy” z egzaminem praktycznym i zawodowym, bo mnie z niego zwolniono (tak jak wcześniej z egzaminu gimnazjalnego).
Chodziłem później do liceum wieczorowego dla dorosłych. Też nic z tego. Nie dopuścili mnie do matury, bo uważali że z matmy nie dam sobie rady.
Skończyłem na braku pełnego wykształcenia i z niespełnionymi ambicjami bycia samodzielnym. Mieszkam teraz w domu z rodzicami, jeżdżę na Warsztaty Terapii Zajęciowej. I jakoś próbuję się któryś raz nauczyć się czegoś programować w Pythonie, ale nie mogę się skupić + nie mam wyobraźni do tworzenia jakichkolwiek projektów. Zawsze mylę się w tabliczce mnożenia, w prostych rachunkach, w stresie nie umiem niczego policzyć. Nie mam takiego wrodzonego umysłu matematycznego jak normalni ludzie.
Akurat ludzi urodzonych w końcówce lat 90. nazywa się “straconym pokoleniem”. I ja to niestety odczuwam. Mając już 25 wiosen na karku boję się cokolwiek zmieniać, bo wiem że nie zdążę wyprzedzić wszystkich osób, których nie znam.
Czy to świadczy tylko o moim doomerstwie jako takim? Sam nie wiem.
Pozdrawiam.