Tytuł mógłby kojarzyć się z apelem o niewnoszenie alkoholu do kościołów, w rzeczywistości jednak odnosi się do problemu dużo bardziej poważnego i powszechnego. Tak, nasze sprawowanie kultu musi być trzeźwe. Co to oznacza?
„Bądźcie roztropni i trzeźwi, abyście się mogli modlić” (1 P 4, 7) – te słowa skierował św. Piotr Apostoł do adresatów swojego pierwszego listu. Wydaje mi się, że są one obecnie bardzo zapomniane. Zarówno w kategorii modlitwy prywatnej, gdzie granica „trzeźwości” jest dużo bardziej płynna, jak i tej liturgicznej, która trzeźwość postrzega i definiuje o wiele bardziej stanowczo (choć wciąż implicite, a nie bezpośrednio).
Na pierwszy rzut oka połączenie trzeźwości ze sprawowaniem kultu mogłoby wydawać się karkołomne. Co najwyżej moglibyśmy wyobrazić sobie awanturującego się pijaczka, który zakłóca przebieg mszy świętej. Rzeczywiście, jeżeli chodzi o pojęcie „trzeźwości”, to w zakresie jego stosowania absolutny monopol zyskało współcześnie kryterium „alkoholowe”. Nie jest to oczywiście znaczenie nieistotne, lecz na pewno nie powinno być jedyne.
Trzeźwi (ale niestety nietrzeźwi również) możemy być w bardzo wielu sferach naszego życia, także w liturgii, która jest niezwykle istotną przestrzenią chrześcijańskiej bytności. Człowiek, któremu zaszumiało w głowie od wódki czy innego trunku, nie jest jedynym, który może wtargnąć w przestrzeń rytualną i zakłócić w jakiś sposób sprawowanie świętych obrzędów. Problem w tym, że pijaczek w kościele mógłby zaliczyć tzw. wejście smoka, a człowiek „nietrzeźwy liturgicznie” przemyka niepostrzeżenie. Czy jest przy tym nieszkodliwy? Niekoniecznie.
Czuwać w trzeźwości
Święty Piotr trzeźwość modlitwy plasuje w bardzo konkretnym kontekście, odnosząc ją do tego, na co oczekujemy. Trzeźwość to cecha naszego oczekiwania na Paruzję. W kontekście liturgii to o tyle ważne, że ona sama jest oczekiwaniem (Sacrosanctum concilium, 8). To gotowość, zwartość, rozumiana nie tylko fizycznie, ale przede wszystkim w kategoriach rozumu. Apostoł w innym miejscu swojego listu pisze bardzo wyraźnie: „Przepasawszy biodra waszego umysłu, [bądźcie] trzeźwi” (1 P 1, 13).
Liturgia jest szkołą życia w oczekiwaniu na Chrystusa, stanowi najgłębszą i najbardziej świętą naukę trzeźwego życia chrześcijańskiego. Uczy działania w odcięciu od różnorakich odurzających bodźców, życia w pijaństwie rozumu, które odciąga nas od tego ostatecznego celu, odwraca ku duchowym „używkom”. Służba Boża w sposób jaskrawy pokazuje, czy jesteśmy trzeźwi. Każda istota w przestrzeni sacrum, która nie zwraca się ku Panu, znajduje się w specyficznym stanie odurzenia, często nawet jest „upita” samym sobą, własną chwałą, blaskiem własnych słów i dokonań.
Trzeźwy kierunek celebracji liturgicznej
Dlatego też liturgiczny wschód to tak istotna sprawa – kierunek celebracji nie jest bez znaczenia. Podkreślał to Józef kard. Ratzinger, zauważając teologiczną spójność liturgii sprawowanej w sposób „orientowany”, czyli zwróconej ad orientem – ku wschodowi (przynajmniej symbolicznemu – ale zawsze w jednym kierunku), i bardzo celnie punktując zagrożenia oraz nieścisłości związane z celebracją versus populum – w stronę ludu (J. Ratzinger, Duch liturgii, 2002, s. 69-77).
To nie tylko kwestia odwrócenia celebransa przodem lub tyłem do ludzi, lecz rzecz zewnętrznie wyrażająca wewnętrzne ukierunkowanie naszej modlitwy. Wschód to przecież ten punkt, w który wpatrujemy się, z utęsknieniem oczekując widoku Słońca. Jest nim Chrystus, który przyjdzie powtórnie po nocy adwentu naszego życia. Właśnie dlatego kierunek celebracji może weryfikować naszą trzeźwość – nie tylko liturgiczną, lecz także życiową.
Liturgiczna gotowość
Trzeźwość rozumiana jako stan przygotowania i zwarcia nie jest obca służbie Bożej. Nie zna ona bezczynności, zakłada ciągłą akcję. Jest to dostrzegalne już w najmniejszych szczegółach. Celebrans sprawuje mszę z przepasanymi biodrami (cingulum), zaprzęgnięty w jarzmo Pańskie (ornat). Według tradycji liturgicznej nigdy nie powinien stać przy ołtarzu bezczynnie. W liturgię wpisuje się przecież również pojęcie Boskiego Oficjum sprawowanego/wypełnianego przez Kościół (tym mianem określa się modlitwę brewiarzową, a samo słowo oznacza nic innego jak obowiązek i służbę).
Trzeźwość rozumna
Liturgiczna trzeźwość, o ile oczywiście jest wyrażana w sposób zewnętrzny, istnieje jednak głównie w sferze wewnętrznej. Jest w niej przede wszystkim trzeźwością dogłębnie rozumową. Także nasze sprawowanie i przeżywanie liturgii musi być zatem rozumne i wypływać z rozumu, a nie z nieuporządkowanych, emocjonalnych uniesień. Wszystko to opiera się na cechach wiary – nie jest ona poznaniem emocjonalnym, sentymentalnym, ale rozumowym – ten temat pozostawię jednak bez szerszego omówienia, bo nie stanowi sedna mojego wywodu.
Dlaczego „rozumność” naszego sprawowania liturgii i uczestniczenia w niej jest tak istotna? Ponieważ żyjemy w czasach, gdy wiele osób i grup próbuje uczynić służbę Bożą nieszablonowym, romantycznym przeżyciem. Liturgia dla nich musi być czułym spotkaniem z Bogiem, wypływającym z naszych przeżyć, emocji i uczuć. To rzekomo ma być remedium na „skostnienie” rytuału, a kult ma być niczym innym jak po prostu adoracją – niby grupową, ale jednak prywatną, bo wypływającą z indywidualnych emocji i przeżyć, które każdy z nas zawierza Bogu.
Tak, liturgia ostatecznie powinna być czułym spotkaniem z Bogiem, ale nie spotkaniem emocjonalnym za wszelką cenę. O ile zawiera w sobie wiele elementów adoracji i uwielbienia, to nie jest sama w sobie prywatną adoracją, w której możemy pozwolić sobie na bardziej swobodną dawkę emocji i uczuć – co najwyżej może w dalszej perspektywie do takiej prowadzić i zachęcać.
Ramy liturgicznego wyrazu
Nikt nie zabrania człowiekowi emocji, są one czymś absolutnie naturalnym i potrzebnym. Nie stanowią jednak miary i jakiegokolwiek kryterium sprawowania służby Bożej. Pozwolę sobie na małe „świadectwo”. Nie ukrywam, że wiele liturgicznych gestów, śpiewów i symboli darzę niemałym sentymentem, co również wiąże się dla mnie z emocjonalnymi przeżyciami. Z tego względu moje emocje i uczucia podpowiadają, by rozciągnąć te momenty do granic możliwości, aby jak najdłużej się nimi cieszyć. Czasem miałbym taką możliwość, gdy na przykład jakiś śpiew szczególnie mi się podoba – mógłbym wówczas wykonać go dwa razy, a nawet więcej. Raz spotkałem się z podobną sytuacją, gdy celebrans, który zapewne chciał być szczególnie „uduchowiony” i nieszablonowy, zatrzymywał się przy kluczowych (przynajmniej w jego opinii) słowach w poszczególnych tekstach i je powtarzał. Czy było to zachowanie trzeźwe?
Nie, podporządkowanie liturgii swoim przeżyciom nie ma w sobie trzeźwości – raczej jakieś odurzenie. Czym? Najczęściej własnym „widzimisię” człowieka. To bardzo konkretny przykład odwrócenia trzeźwego liturgicznego wektora. Nie jesteśmy zwróceni ku Panu, a obiektem kultu stają się nasze emocje, uczucia i pragnienia. Taka liturgia nie odnosi się już „do Boga”, ale wyłącznie traktuje „o Bogu”, a skierowana jest ku człowiekowi.
Niektórym liturgia „nieszablonowa” wydaje się lepsza, bo wygląda na mniej skostniałą, bo wyraża „żywą wiarę”. Problem w tym, że wówczas staje się subiektywna, podporządkowana jednostkowemu punktowi widzenia, a rytualna obiektywność odchodzi w zapomnienie.
Trzeźwość przezroczystości
To rytuał zatem staje się kolejną miarą liturgicznej trzeźwości. Jego do bólu szablonowa obiektywność pozwala zamknąć w sztywnych ramach swobodę naszego wyrazu. W sposób bezkompromisowy, a czasem niezwykle bolesny uczy pokory pośród ogromu ludzkich zachcianek. Właśnie rytualizm liturgii czyni ją bezwzględnie trzeźwą i od jej uczestników oraz celebransów domaga się nieskazitelnej trzeźwości. Każe nam powstrzymywać jakiekolwiek przejawy „niepanowania” nad sobą, a tych w liturgii, wbrew pozorom, może być bardzo wiele.
Należą do nich wszelka dowolność i kreatywność, którą jako ludzie próbujemy raz po raz wtłaczać w ramy kultu. Nieszablonowe gesty, mające być wyrazem religijności i uduchowienia; liturgia „przegadana” z milionem zbędnych kazań i komentarzy; muzyka liturgiczna dobrana według własnego uznania muzyków, księży i pozostałych wiernych – to tylko przykłady. Można by powiedzieć, że chcieli dobrze, a wyszło… jak zwykle. Gdy człowiek chce pokazać, że jego kreatywność wynika ze zrozumienia kultu, najczęściej ujawnia przy tym nierozumne podejście człowieka absolutnie odurzonego emocjami, sentymentami oraz prywatyzacją wspólnotowej modlitwy Kościoła.
To rytualna trzeźwość jest rozumna. Bardzo pasuje tu ukochane przeze mnie określenie, jakim posłużyli się ojcowie cystersi Jan P. Strumiłowski i Grzegorz W. Brodacki na łamach kwartalnika „Christianitas”: rytuał jest przezroczysty (źródło). Człowiek ma być w nim zupełnie niedostrzegalny. Dzięki owej przezroczystości uczestnik liturgii ma w powtarzających się obrzędach dostrzec i doświadczyć samego Boga, bo o to ostatecznie chodzi.
Realne zagrożenie
Liturgiczna nietrzeźwość stanowi niebezpieczeństwo, które nie tylko wisi nad nami, ale już od wielu lat jest dostrzegalne w kościołach – to przykra diagnoza, której trudno nie postawić. Zagrożenie to bynajmniej nie jest abstrakcyjne, bo dotyczy naszej wiary. Liturgia i nasze jej sprawowanie mają bardzo konkretne przełożenie na całe życie chrześcijańskie.
Niech wybrzmi raz jeszcze porównanie, którym posłużyłem się na początku: cóż nam jeszcze zaszkodzić pijaczek, który wpadnie do kościoła i zakłóci przebieg mszy na jedną chwilę, podczas gdy wspólnota celebrująca liturgię i w niej uczestnicząca będzie przez cały czas jej trwania odurzona własną kreatywnością, emocjami, duchowymi przeżyciami, zwrócona ku sobie samej? „Bądźcie roztropni i trzeźwi, abyście się mogli modlić” (1 P 4, 7). Niech Chrystus, którego oczekujemy całe życie, będzie sprawcą i najdoskonalszą miarą naszej wewnętrznej, rozumnej trzeźwości. Qui bibit, dormit (łac. kto pije, śpi). Obyśmy nie przespali tego, co najważniejsze.
1 komentarz