Z jednej strony młoda gwiazda Adam Driver i doświadczony aktor Bill Murray w rolach prowincjonalnych policjantów. Z drugiej dwaj weterani muzyki – Tom Waits i Iggy Pop, w roli kolejno: włóczęgi-pustelnika i zombie spragnionego kawy. Całość polana obficie sosem absurdu i przebijania czwartej ściany. Wszystko to w nowym filmie Jima Jarmusha.
Adam Driver, który wsławił się rolą Kylo Rena w nowych Gwiezdnych Wojnach, w tym filmie do kluczyków ma przyczepiony breloczek, reklamujący science-fiction George’a Lucasa. Wprawnie, jak mieczem świetlnym, posługuje się maczetą. I co najważniejsze, ciągle mówi: „to się źle skończy”. I ma ku temu powód.
The Dead Don’t Die (Truposze nie umierają) to tytuł filmu Jarmusha (był jego reżyserem i scenarzystą), jak również piosenki Sturgilla Simpsona, która jest muzycznym motywem przewodnim opowieści. Jest jak cała historia – swojsko amerykańska, niespieszna i zarazem lekko niepokojąca.
Ożywieńcy w małym miasteczku
Punktem wyjścia dla fabuły są odwierty na obu biegunach, które powodują globalną katastrofę. W jej wyniku zachwiany zostaje cykl dnia i nocy, zwierzęta wariują, a ciała umarłych zaczynają wstawać z grobów i atakować żywych.
Akcja dzieje się w Centerville, niewielkim miasteczku (czy może dużej wiosce) położonym gdzieś w Ameryce. Dwóch policjantów, Cliff Robertson i Ronnie Peterson (grani przez wspomnianych już Murraya i Drivera; notabene Peterson jest chyba nawiązaniem do Patersona Jarmusha, w którym amerykański aktor grał tytułową rolę), spokojnie patrolują okolicę. Ich uwagę przykuwa opóźniający się zachód słońca.
W końcu nadchodzi noc, a jedyny bar w miejscowości atakuje zombie, zabijając jego obsługę. Funkcjonariusz Peterson stwierdza, że to musiało być dziełem nieumarłych, po czym powtarza: „to się źle skończy”. Bohaterowie szykują się na kolejną noc, która będzie znacznie trudniejsza.
Oprócz kilku zwykłych mieszkańców Centerville czy trójki wielkomiejskich hipsterów („na moje wyszkolone oko – z Cleveland”), których role są pięknie rozpisane i zagrane, świetna jest Tilda Swinton, która wciela się w ekscentryczną właścicielkę domu pogrzebowego, Zeldę Winston (kolejny żart z nazwiska). Jej postać jest kpiącym nawiązaniem do Kill Billa Tarantino.
„Skończymy paskudnie, potwierdzam”
Wielkim plusem tego filmu są dialogi między Ronnie’em i Cliffem utrzymane w niespiesznym i dość absurdalnym nastroju. Chociażby rozmowa o scenariuszu jest czymś, co trzeba po prostu zobaczyć i usłyszeć. Jest w tym dziele również trochę typowej dla filmów o zombie nawalanki. Znajduje się też odrobina suspensu i odrazy. Zdecydowanie nie jest to jednak typowy przedstawiciel swojego gatunku, a raczej parodia. Żart Jima Jarmusha.
Ciekawe jest to, że zombie w Centerville dążą do rzeczy, do których ciągnęło ich za życia. Jeden truposz wymachuje bejsbolem, inny idzie do sklepu, a jeszcze inny ma ochotę na kawę (albo potyka się na ulicy, wpatrzony tylko w smartphone’a). Można się zastanowić, co właściwie przemieniło martwych w ożywieńców: fazy Księżyca czy materializm? Czy ludzie uganiający się za kolejnymi dobrami do skonsumowania nie stali się jak zombie?
Wydaje mi się natomiast, że wątek trójki dzieci (Z sierocińca? Ze szkoły z internatem? Z poprawczaka? Nie wiem, może ktoś obeznany w kulturze Ameryki rozpoznałby to miejsce) był niedociągnięty. Jakby był niedorobionym zapychaczem. Ale może jak obejrzę całość ponownie, to może zmienię zdanie. A może to po prostu niedociągnięcie reżysera.
Jeżeli ktoś lubi absurdalny humor, filmy Jima Jarmusha lub po prostu jest fanem filmów o zombie, to z całego serca polecam tę pozycję. Bardzo mi się spodobała i wciąż uśmiecham się szeroko, gdy przypominam sobie poszczególne sceny i „złote teksty”.