
fot. youtube.com/StarWars
fot. youtube.com/StarWars
Chylę czoła przed polskim tłumaczem – tytuł przełożył w najlepszy możliwy sposób. Ale dobrze, bez spoilerów. Saga dobiegła końca. I dobrze – Disney nie sprostał zadaniu. Myślę, że Grzegorz Braun wciąż nie będzie w stanie rozstrzygnąć, czy mistrz Yoda był Żydem.
Dworuję sobie, powiedzą Państwo? No niestety, nowa część Gwiezdnych Wojen budzi mniej nostalgii niż wyprowadzenie sztandaru PZPR na ostatnim zjeździe tej partii; prowokuje mniej życiowych refleksji niż Patointeligencja Maty (notabene utwór ciekawy, ale o tym innym razem); załamuje bardziej niż poziom debaty politycznej w Polsce.
Ale w myśl ignacjańskiej zasady „Trzeba z góry założyć, że każdy dobry człowiek winien być bardziej skory do ocalenia wypowiedzi bliźniego, niż do jej potępienia” (Ćwiczenia duchowne, św. Ignacy Loyola) ustalmy najpierw, co się twórcom udało.
„Umarli przemówili!”
Adam Driver zasłynął z roli Kylo Rena. Ten znakomity aktor ma też na swoim koncie wiele świetnych kreacji, jak chociażby w Milczeniu, Truposze nie umierają, czy fenomenalny występ w Historii małżeńskiej. Jednakże rola popkulturowego schwarccharaktera również idzie mu świetnie –
Kylo Ren jest chyba najlepszą postacią w całej disnejowskiej trylogii i w finale sagi przypada mu zakończenie, na jakie zasłużył. Duży plus dla twórców i aktora za to, że tej postaci nie zepsuli.

Darth Sidious, Palpatine, Imperator – jakkolwiek nie nazwać by tej postaci – również powraca w wielkim stylu. Jest bardzo sobą; cytuje nawet sam siebie. Tak jak wcześniej cechuje go ogromna elastyczność w wybieraniu ucznia; tak jak kiedyś jest postacią groźną – pomimo sposobu, w jaki powraca.
Dobrze, że wyjaśnione zostało też pochodzenie Snoke’a i Rey. Rację miał Kylo Ren, mówiąc jej, że jej rodzice nie byli nikim znaczącym, jednak jest oczywiście w tym pewne „ale”.
Elektryczne burze i łzy w deszczu
Film próbuje bronić się warstwą wizualną – ta bowiem jest bardzo kunsztowna, naprawdę jest na czym „zawiesić oko”. Dla takiej sztuki warto zobaczyć tę część sagi.

Przyjemna też jest oczywiście muzyka – John Williams jak zawsze w dobrej formie.
Aktorzy grający główne postaci bardzo starają się, by wykrzesać z siebie jak najwięcej. Niestety, wydaje się, że niektórzy bohaterowie (na przykład Poe Dameron i C-3PO) bez uzasadnienia zmienili swe zachowanie.
Ale wróćmy do początku. Gdy zasiadłem w kinowej sali i zaczął się seans, myślałem sobie: „Niby spoko, coś tu nie gra, ale może się rozkręci”. Niestety, wraz z rozwojem akcji coraz częściej cała sala wybuchała śmiechem i to w momentach, w których twórcy raczej tego nie przewidywali. Ja też śmiałem się coraz częściej.
Wiele scen wyglądało jak parodia, liczne wątki miały jej znamiona. Wiele momentów było po prostu żenująco słabych, a przez to wzbudzających śmiech.

Wszyscy śmiali się w trakcie ostatniej wspólnej sceny Adama Drivera i Daisy Ridley (czyli Kylo Rena i Rey). Akurat w tym momencie nie było mi do śmiechu. Scena była dobra, symboliczna, smutna właściwie, ale osadzona w filmie, który taki nie był.
Merry Tuk patrzy na pole bitwy
Dominic Monaghan (znany jako Merry z filmowego Władcy Pierścieni) jest dla mnie symbolem jednego z grzechu twórców. Aktor ten pojawia się właściwie w jednej scenie, uwzględnionej zresztą w trailerze. Stoi pośrodku pola walki i się patrzy – „ale jak się patrzy!”, można by złośliwie rzucić.
Wprowadzono wielu nowych bohaterów, często granych przez zdolnych aktorów i nie rozwinięto ich potencjału. To smutne, ale wykreowano sporo ciekawych na pierwszy rzut oka postaci, których nie mamy czasu polubić.
Fajnie, że powrócili aktorzy legendarni – Billy Dee Williams, Mark Hamill, Harrison Ford czy głos Franka Oza (Yoda) – ale czy warto było? Mark Hamill i Harrison Ford odegrali ładne epizodziki; nie jestem już tak pewien Williamsa (czyli filmowego Lando).

Męczy okropnie Carrie Fisher, sztucznie przywrócona do życia w filmie. Ta cyfrowa sztuczka była może ciekawym pomysłem w VIII części, ale w Skywalker. Odrodzenie jest jej zdecydowanie za dużo.
Rozczarowuje postać generała Huxa (Domhnall Gleeson). To był prawdziwy potencjał – zła persona, opozycyjna wobec innych czarnych charakterów, jednakże ten talent został zakopany w ziemi.
Konkluzja
Film zdaje się iść zbyt szybko. Wprawdzie kolejne wątki się rozwiązują, ale strasznie to jakieś błyskawiczne, sztampowe, bezrefleksyjne.
Co pozostaje po tym filmie? Pytanie, co właściwie chciał powiedzieć Finn młodej mistrzyni Jedi, ciekawe podwójne ziszczenie się tytułu, otwarte rozwiązanie wątku Rey, zagadnienie równowagi mocy.

Mam wielki dylemat – co powiedzieć ludziom, którzy pytają, czy warto na to iść? Sam nie wiem. Myślę, że kto ma iść, niech idzie. A kto nie jest bardzo wkręcony w uniwersum stworzone prze Lucasa, niech lepiej wyda te pieniądze na coś lepszego.
Saga dobiegła końca. Sztandar wyprowadzić!
Tekst dedykuję Madzi i Jackowi, moim wielkim przyjaciołom. Jackowi, bo z nim to coś oglądałem, a Madzi – jako fance Adama Drivera.
Te dwa zdania oddają wszystko co można powiedzieć o tym filmie. „Wiele scen wyglądało jak parodia, liczne wątki miały jej znamiona. Wiele momentów było po prostu żenująco słabych…”. Jest to po prostu „Sagi” zaoranie na pożegnanie.
No niestety. To smutne, że zmarnowano ten ogromny potencjał…