adeste-logo

Wesprzyj Adeste
Sprawdź nowy numer konta

Wesprzyj
Wiara

Krótka historia mojego nawrócenia

Dziesięć lat temu, pod koniec września, przeżyłem swoje nawrócenie. Po moich młodzieńczych latach bycia ateistą-antyklerykałem Bóg w swej łaskawości i miłości wyraźnie objawił mi swoje istnienie, obdarowując mnie łaską wiary, na którą ani wtedy, ani teraz nie zasługuję.

I choć takie sformułowanie może wydawać się zbyt patetyczne, to gdy myślę o moim życiu w okresie niewiary, naprawdę odbieram moje późniejsze nawrócenie jako zmiłowanie się Boga, Jego czułe pochylenie się nade mną. Ta dekada była najpiękniejszym okresem mojego dotychczasowego życia i o doświadczeniu tych lat, jak i o drodze prowadzącej do nawrócenia chciałbym napisać.

Początek

Pochodzę z rodziny raczej niereligijnej, jeżeli przez religijność przyjmiemy systematyczne uczęszczanie do kościoła i przyjmowanie sakramentów oraz jakiekolwiek inne pobożne praktyki. Nie zostały mi wpojone prawdy wiary i w ogóle idea Boga, a modliłem się dość krótko we wczesnym dzieciństwie.

Chcę podkreślić, że nie mam żalu do rodziców o nieprzekazanie mi wiary. Bóg jest jedynym sędzią, który wie, dlaczego dana osoba straciła wiarę bądź nigdy jej prawdziwie nie odnalazła. Rodzice dali mi wszystko, co mogli mi dać, za co do końca życia będę im dozgonnie wdzięczny.

„Mówi głupi w swoim sercu: »Nie ma Boga«” (Ps 14, 1).

Zostałem ochrzczony w wieku niemowlęcym i wraz z rówieśnikami przystąpiłem do sakramentu Eucharystii. Z kolei sakrament bierzmowania już mnie ominął z powodu mojego postępującego oddalania się od Kościoła, które miało charakter raczej praktyczny niż formalny (nigdy nie dokonałem apostazji). Już wtedy miałem w sobie dużo złości i pretensji do instytucji Kościoła i do Boga, choć tak naprawdę nic o chrześcijaństwie nie wiedziałem. Żywiłem się wyłącznie stereotypami, które aż nadto mi wystarczały. Z obecnej perspektywy cały ten mój żal wydaje się dość śmieszny: nastolatek, który nic nie wie o wierze chrześcijańskiej, nie ma pojęcia o jej filozofii i teologii, a jednocześnie ma poczucie bycia ekspertem w tej dziedzinie i widzi w Kościele samo zło tylko dlatego, że świat nienawidzi Boga (por. J 15, 18-19).

To naprawdę niezwykłe, ile razy, przy przeróżnych okazjach, starałem się przekonać ludzi o śmieszności wiary chrześcijańskiej argumentacją, która chyba mogła przekonać tylko osoby tak samo nierozumiejące chrześcijaństwa jak ja.

„Przyjaciel kocha w każdym czasie, a bratem się staje w nieszczęściu” (Prz 17, 17).

Ten czas pychy i pustej złości trwał aż do wakacji między pierwszym a drugim rokiem studiów. To wtedy poznałem Kasię, moją obecną małżonkę, jej przyjaciółkę Karolinę i jej obecnego męża Łukasza. Szybko zaprzyjaźniliśmy się, a gdy okazało się, że są katolikami, to rozpoczęły się długie rozmowy o wierze, o jej sensie; o Bogu jako bycie – oderwanym od konkretnej religii – i o Bogu w chrześcijaństwie.

Tu warto podkreślić, że choć żyjemy w ponoć katolickim kraju, byli to pierwsi napotkani przeze mnie ludzie, którzy nie tylko deklarowali się jako katolicy, ale faktycznie żyli wiarą i wyznawali ją w całości. Oprócz coniedzielnego chodzenia do kościoła i codziennej modlitwy cała trójka była wierna wszystkiemu, czego Kościół naucza.

W liceum interesowałem się filozofią, więc byłem chętny na różne rozmowy o wierze, szczególnie z Łukaszem, który w tamtym czasie doktoryzował się z teologii. To, co słyszałem podczas rozmów, raczej do mnie na początku nie przemawiało, ale po paru miesiącach zacząłem uważać doktrynę katolicką za wyjątkowo ciekawą, choć wciąż oczywiście fałszywą.

„To wszystko przypominaj, dając świadectwo w obliczu Boga, byś nie walczył o same słowa, bo to się na nic nie przyda, [wyjdzie tylko] na zgubę słuchaczy” (2 Tm 2, 14).

Chciałbym zatrzymać się przy trzech aspektach – świadectwie, charakterze rozmów z niewierzącymi oraz sensowności takich dyskusji. Po pierwsze: nigdy wcześniej nie miałem okazji przebywać z ludźmi, którzy faktycznie starali się żyć po chrześcijańsku. Te życia nie były doskonałe i takie być nie mogły, bo tylko Pan Jezus i Jego Matka byli uwolnieni od grzechu pierworodnego. Jednak byłem autentycznie zaskoczony, jak można inaczej myśleć i postępować w swojej codzienności. Szczególnie moja żona, wtedy moja dziewczyna, Kasia, dawała świadectwo dużej delikatności i miłości do innych ludzi. Zresztą robi to aż do dzisiaj, a ja ciągle staram się osiągnąć taki poziom delikatności i czułości.

„Jeśli, synu, nauki me przyjmiesz i zachowasz u siebie wskazania, mądrość zagości w twym sercu, wiedza ucieszy twą duszę” (Prz 2, 1; 10).

Po drugie: dyskusje, które prowadziliśmy o wierze, sam często prowokowałem i nikt z nowopoznanego towarzystwa nie starał się mnie namawiać do modlitwy czy do chodzenia na mszę. Przez ten cały czas rozmów nigdy nie miałem wątpliwości, że odbywamy długie rozmowy, bo jesteśmy zainteresowani ciekawą dyskusją, a nie przekonywaniem mnie do czegokolwiek.

„Nie dawajcie psom tego, co święte, i nie rzucajcie swych pereł przed świnie, by ich nie podeptały nogami, i obróciwszy się, was nie poszarpały” (Mt 7, 6).

Trzecia kwestia dotyczy sensowności i poziomu dyskusji. Po moim nawróceniu Łukasz słusznie zauważył, że nie z każdym ateistą da się w ogóle rozmawiać o filozofii i teologii. Niewierzący najczęściej uważają, że tylko to, co materialne, weryfikowalne przez nauki ścisłe, ma znaczenie, a jeżeli tak, to nie ma sensu rozważać zagadnień filozoficznych bądź teologicznych. Zatem, rozmawiając z ateistą, warto zwracać uwagę, czy nasz rozmówca jest faktycznie zainteresowany rozmową na tematy nieraz dość abstrakcyjne. W moim przypadku zainteresowanie się filozofią w wieku młodzieńczym pozwoliło mi wejść w dyskusję na te tematy, które niegdyś zdawały mi się niepotrzebne i odległe. Jest to świadectwo, jak potrzebna jest nauka filozofii w szkołach.

W pewnym momencie, zdaje się, że niedługo przed moim nawróceniem, rozmawiałem z moją obecną żoną Kasią, że choć nie wierzę w Boga, to wszystko to, czego się dowiedziałem o Kościele katolickim brzmi tak pięknie, że chciałbym móc uwierzyć. Dopiero po moim nawróceniu, gdy wspominałem ten moment, zrozumiałem, jak dziwne to było sformułowanie w ustach niewierzącego. Do ostatniego dnia przed nawróceniem byłem tak samo mocno niewierzący i wiara w Boga wciąż była dla mnie bezsensowna. Cieszę się, że jednak znalazłem w tej ciemności dość siły w sobie, aby otworzyć się na przyjęcie łaski Boga.

Zobacz też:   I tu dochodzimy do sprzeczności...

Nawrócenie

„»Cieszcie się ze mną, bo znalazłem owcę, która mi zginęła«. Powiadam wam: Tak samo w niebie większa będzie radość z jednego grzesznika, który się nawraca, niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych, którzy nie potrzebują nawrócenia” (Łk 15, 6-7).

Około dziesięciu lat temu, chwilę przed rozpoczęciem kolejnego roku studiów, mój dobry kolega (pozdrawiam, Arturze!) zaprosił mnie na swoją imprezę, na której opowiadałem naszej wspólnej koleżance z klasy (pozdrawiam, Studnio!), jak bardzo zaciekawiła mnie doktryna Kościoła. Następnego dnia, gdy tuż po przebudzeniu zacząłem przypominać sobie to wszystko, czym tak zachwycałem się poprzedniego wieczoru, nagle Bóg okazał mi wielką dobroć i obdarzył mnie łaską wiary. Nie da się opisać tego momentu, tego uczucia, kiedy nagle, w jednej sekundzie, wszystko to, co wydawało się śmieszne, głupie czy – w najlepszym wypadku – naiwne, staje się oczywiste, proste i piękne. To było jak wyjście z pokoju, w którym od dawna nikt nie otwierał okna, a przebywające tam osoby przyzwyczaiły się do panującej tam duchoty. To jak nabranie w końcu powietrza, po tylu latach pustki, z której nie zdawałem sobie ówcześnie sprawy. To był niezwykły moment, którego nigdy nie zapomnę. Nagle wszystkie pytania i wątpliwości zniknęły w obliczu prostoty łaski wiary. Musiało minąć kolejne kilka miesięcy, abym znów zaczął zadawać pytania, jednak już tylko z chęci pogłębienia swojej wiedzy i wiary.

„Bo kogo miłuje Pan, tego karze, chłoszcze zaś każdego, którego za syna przyjmuje” (Hbr 12, 6).

Nowe życie absolutnie nie było proste. W swojej ateistycznej naiwności uważałem, że religijność ułatwia życie, bo w coś się wierzy, a zatem ma się jakąś nadzieję, która osładza nieraz ciężką codzienność. Rzeczywistość bardzo szybko zweryfikowała ten pogląd. Moja liczna rodzina zareagowała w bardzo różny sposób, jednak przeważał ton negatywny, żeby nie powiedzieć: agresywny. Nie chodzi mi tutaj o agresję fizyczną, lecz o wielokrotne szydzenie z mojego nawrócenia, z tego, co stało się dla mnie tak bardzo ważne, z moich przyjaciół, dogryzanie mi personalnie itp. To była pierwsza fala tsunami atakująca nowego mnie wierzącego, która jeszcze parokrotnie ponawiała swoje istnienie i która być może nigdy nie zniknie z mojego horyzontu.

„Nagi wyszedłem z łona matki i nagi tam wrócę. Pan dał i Pan zabrał. Stało się tak, jak się Panu podobało. Niech imię Pańskie będzie błogosławione. Dobro przyjęliśmy z ręki Boga, czemu zła przyjąć nie możemy?” (Hi 1, 21; 2, 10).

Pan Bóg czyni to, co uważa za słuszne, a my powinniśmy ufać w Jego miłość do nas i pragnienie naszego dobra. To jest słuszna myśl, ale ciężka do stosowania na początku drogi wiary. Modlitwa, którą dopiero odkrywałem, nie okazała się prostą czynnością przynoszącą natychmiastową ulgę. Pierwsze świadome spożycie Ciała Pana Jezusa też nie miało w sobie żadnych szczególnych doznań. Wiedziałem, że to wiara, a nie uczucia są tu ważniejsze, ale część mnie cicho liczyła na jakieś wyjątkowe doznanie po tylu latach niewiary.

„Na bliźnich polegać – to siebie zgubić, czasem przyjaciel przylgnie nad brata” (Prz 18, 24).

Nie wiem, czy to dzięki rozmowom z przyjaciółmi jeszcze przed nawróceniem, czy to dar od Pana Boga, ale niczemu po drodze nie udało się mnie zniechęcić do praktykowania wiary. Wręcz przeciwnie: wrogość ludzi niewierzących była dla mnie antyświadectwem ich deklarowanej otwartości i tolerancji wobec innych sposobów życia. Na szczęście znalazłem oparcie w katolickich przyjaciołach, którzy stali się dla mnie niemal drugą rodziną.

Przez te wszystkie lata Bóg był dla mnie bardziej niż łaskawy, bardziej niż dobry. Postawił na mojej drodze wielu wspaniałych ludzi i doświadczeń. Lata spędzone u warszawskich dominikanów przy ulicy Freta, u których nie tylko przystąpiłem do sakramentu bierzmowania, ale jeszcze później przez lata pomagałem w przygotowaniu dorosłych do tego sakramentu, były latami doświadczania wiary z wieloma wspaniałymi ludźmi. W ciągu tych dziesięciu lat zdążyłem rozpocząć i zakończyć sześcioletnie studia teologiczne, które jeszcze bardziej uświadomiły mi piękno i złożoność myśli doktryny katolickiej.

„Bo królestwo Boże to nie sprawa tego, co się je i pije, ale to sprawiedliwość, pokój i radość w Duchu Świętym. A kto w taki sposób służy Chrystusowi, ten podoba się Bogu i ma uznanie u ludzi” (Rz 14, 17-18).

Tylko Bóg wie, ile razy zmarnowałem i jeszcze zmarnuję łaski, które Duch Święty mi zesłał, ile razy byłem nieuprzejmy i niesprawiedliwie oceniałem innych, ile razy nie kochałem bliźniego jak siebie samego. A jednak, mimo to już nic piękniejszego nie przydarzy mi się w życiu, nic już mnie tak nie zachwyci jak wiara w Boga, jak relacja z Nim samym. Cieszę się z mojej wiary, bo tylko z nią życie nabiera odpowiedniego smaku, innego wymiaru. Tylko z Bogiem mogę być naprawdę szczęśliwy i dać szczęście innym.

Was, wierzących, czytających ten post, zachęcam do cierpliwości i modlitwy za niewierzących i wątpiących, aby dali sobie szansę na odkrycie miłości Boga.

Proszę Was też o modlitwę za mnie.

Pamiętajmy, że to Bóg ma ostatnie słowo we wszystkim.

Adeste promuje jakość debaty o Kościele, przy jednoczesnej wielości głosów. Myśli przedstawione w tekście wyrażają spojrzenie autora, nie reprezentują poglądów redakcji.

Stowarzyszenie Adeste: Wszelkie prawa zastrzeżone.

Podoba Ci się to, co tworzymy? Dołącz do nas

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site is protected by reCAPTCHA and the Google Privacy Policy and Terms of Service apply.

The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.