„Tacy ludzie jak on/ona nie zasługują na przebaczenie” – głosi vox populi, gdy ktoś obcy zapyta o człowieka takiego jak on/ona (ale ono już nie – dzieci takie niewinne). Przebaczyć, tak po chrześcijańsku? No nie, co to, to nie. Miłosierdzie zostawmy w kościele.
Polski Kościół jest Kościołem wiejskim. Nawet w wielkomiejskiej Warszawie słoma wystaje z butów plebanom i wiernym. Ktoś powie, że obrażam tym sformułowaniem. Może to „burżuazyjny przeżytek” języka polskiego, że słoma znajduje się w butach ludzi ze wsi, a „pana poznaje się po cholewie”.
Ta moja mocna ocena – Kościół wiejski – nie ma na celu nikogo obrazić, ale sprowokować do refleksji. Bowiem prawdą jest, że ta specyfika polskiej Ecclesii była w pewnym stopniu umocnieniem w czasach „czerwonej zarazy”. Ale obecnie jest formą totalnie niewystarczającą. I sprzyjającą utwierdzaniu w głowach ludzi Kościoła zabobonnych, niemających nic wspólnego z wiarą frazesów i głupot. Przesądy i niemądre myśli (które tak często można zaobserwować w parafialnych wspólnotach), takie jak: „nie moja stodoła, niech się pali”, „byleby ksiądz nie kradł, niech robi, co chce i kazania dobre głosi” i „bo najważniejsze to różaniec i koronka, msza tylko w niedzielę, a spowiedź raz w miesiącu”. Nieroztropne, niereligijne postawy: plotkowanie, obmawianie, dostrzeganie belki w oku bliźniego, a w swoim nawet drzazgi…, nieumiejętność przebaczania.
Znajomy ojciec szensztacki, głosząc homilię na temat jednej z perykop z księgi Izajasza – mówiącej o rozmaitych przewinieniach – wyszczególnił „odwracanie się od współziomków” (por. Iz 58, 6-7) jako bardzo polskie przewinienie.
Żyjemy w kraju, w którym sens (i to obustronny) ma zawołanie „Kurski, przeproś za brata”. Doskonale widać, że polityka dzieli rodziny. „Katolicy otwarci” uwielbiają mówić o przebaczeniu, ale nie potrafią przebaczyć swoim braciom, siostrom – generalnie członkom rodziny dalszej lub bliższej – którzy są katolikami „konserwatywnymi” lub „tradycyjnymi”. Ci drudzy zresztą, chlubiący się ortodoksją, często zarzucający tym pierwszym błądzenie (delikatnie mówiąc), nie są w stanie wykrzesać z siebie krztyny zrozumienia dla ich stanowiska czy po prostu zdobyć się na odrobinę miłosierdzia. Wzbiję się teraz na wyżyny „otwartego katolicyzmu” (będę pisał w cudzysłowach, bo dodawanie jakichkolwiek przymiotników do słowa „katolicyzm” nie ma sensu) i zapytam – po co nam taki katolicyzm? To już nie lepiej być jakimś agnostykiem? Zadaję sobie takie pytania, widząc, że i mnie samemu nie są te przywary obce. Że sam jestem integralną częścią tej polskiej, podzielonej społeczności.
„Ponad podziałem /Przybądź i bądź, /Przybądź i bądź, /Przybądź i bądź, /Bez zarzutu, /Tak dla Tutsi, jak dla Hutu”, śpiewa w Kapitanie Polska Lao Che.
Tradsi nazywają mnie oazowiczem, oazowicze – tradsem. Jeżeli to mają być przeciwstawne siły walczące o rząd dusz w Kościele, to ja do żadnej się nie poczuwam.
Wychowany i ukształtowany przez oazę, tradycjonalista z wyboru, po ojcu konserwatysta i antykomunista, po licealnym zakochaniu pałający sympatią do „katolicyzmu otwartego”, a jeśli chodzi o piłkę nożną – choć umiarkowanie ją lubię – legionista, zatwardziały kawiarz, niegardzący również czasem zieloną herbatą… Jestem mozaiką różnych tych cech; podobnie bywa ze społeczeństwem. Różnica jest taka, że jako członki organizmu naszego społeczeństwa mamy częstokroć pokusę kanibalizmu. A tymczasem, jak to ujął zgrabnie nasz redaktor, Antonio Akmadža: „Jeśli chcemy cywilizacji szlachetnej, hierarchicznej, opartej na wartościach – innymi słowy, cywilizacji kwitnącej – to należy dążyć w stronę społeczeństwa zróżnicowanego, organicznego […]” (O powszechnej służbie wojskowej, „Adeste” nr 17).
Nie chodzi o to, by wszyscy łazili na mszę świętą z mszalikiem księdza Stedmana czy jakąś inną wersją z wydawnictwa Te Deum. Nie chodzi o to, by wszyscy katolicy zaczytywali się w ks. Tischnerze czy ks. Kaczkowskim. Ani o to, by wszyscy uważali ks. Blachnickiego czy Kiko Argüello za wyrocznię w każdej kwestii, w której się wypowiadali. Dyskutujmy, bowiem kształt Kościoła w XXI wieku to nie jest rzecz błaha. Ale czy musimy się tak wzajemnie nie znosić? Czy musimy a priori nazywać te drugie strony heretyckimi/faryzejskimi/schizmatyckimi/modernistycznymi/nawiedzonymi/głupimi? Moja odpowiedź brzmi – nie musimy. Nic nie musimy. My tylko możemy, ewentualnie chcemy.
To tylko fragment tekstu, który ukazał się w 28. numerze Miesięcznika Adeste.
Jeżeli podoba Ci się to, co robimy – kliknij w poniższy przycisk aby dowiedzieć się, jak możesz nam pomóc w rozwoju!