adeste-logo

Wesprzyj Adeste
Sprawdź nowy numer konta

Wesprzyj

Jak tłumaczyć, by wytłumaczyć, czyli czy Pismo Święte jest dla elity?

magazine cover

Czy rzeczywiście każdy może czytać Pismo Święte z nadzieją na dobre jego zrozumienie? Jak czytać, by sobie to ułatwić? W drugiej części wywiadu z Karolem Dziwiorem, hebraistą, autorem popularnonaukowego bloga „Nie/biblijny”, odpowiemy na te pytania, a także porozmawiamy o najpopularniejszych mitach związanych z interpretacją biblijnych scen.

Joanna Miśkiewicz (J.M.): Pomysły tłumaczy na rozwiązanie trudnych sytuacji translatorskich są bardzo różne. Niektórzy trzymają się tzw. wierności, chcą możliwie najdosłowniej przekazać w języku odbiorców wszystkie szczegóły, nawet kosztem zaskoczenia, szoku, niesmaku czy też zwiększenia wymagań wobec odbiorcy lektury. Nie wszyscy jednak przyjmują taki punkt widzenia. Spotykana jest także postawa, w której najważniejszy jest komfort odbiorcy i w procesie tłumaczenia pewne słowa, sformułowania są upraszczane, eufemizowane, dostosowywane do kultury, dla której tekst jest przekładany. Która z tych postaw jest Panu bliższa? Czy w przypadku Biblii można ogólnie wskazać, Pana zdaniem, słuszniejszą drogę? A może każdy przypadek należałoby traktować zupełnie osobno?

Karol Dziwior (K.D.): To bardzo złożony temat. Może nam z tego wyjść rozmowa wielowarstwowa jak cebula. Zacząłbym może od tego: tłumaczymy sens za sens – nie słowo za słowo. To jest nasz fundament. Dosłowność nie jest równa wierności materiałowi źródłowemu. Wręcz przeciwnie. Dosłowność rozumiana jako niewolnicze przekładanie słowo za słowo jest najlepszą drogą do tego, aby ten oryginalny sens właśnie zagubić. Poza tym prawdziwie dosłowny przekład po prostu nie istnieje. To takie mityczne stworzenie, Wielka Stopa translatoryki.

Celem wiernego tłumaczenia jest odwzorowanie nie pojedynczych wyrazów, ale sensu, wydźwięku tekstu źródłowego. W tym celu posługujemy się narzędziami właściwymi dla języka, na który tłumaczymy. Są to nie tylko odpowiednio dobrane słowa, ale również dopasowana składnia, rytm, środki wyrazu, frazeologizmy. W przypadku hebrajskiego biblijnego zasady te są jeszcze bardziej jaskrawe. Wspomniałem już wcześniej, że to bardzo syntetyczny język. Oznacza to, że z perspektywy czysto składniowej wiele treści może zostać wyrażone przy użyciu jednego słowa, do którego doklejone są dodatkowe elementy gramatyczne. W specyficznych przypadkach z takiego jednego wyrazu wyjdzie nam nawet kilka słów w polskim tłumaczeniu. Jak więc ta idea „słowo za słowo” ma tutaj zadziałać? Innym ciekawym przykładem może być pozycja czasownika w zdaniu. Zależnie od tego, gdzie czasownik się znajduje, jego tryb się zmienia. To oczywiście wpływa na jego znaczenie, a w konsekwencji także na tłumaczenie. Tłumacz musi to wychwycić i odpowiednio zareagować. Jak w takim przypadku ma wyglądać ta dosłowność? Gdyby sprawa była tak banalna, jak czasem czyta się lub słyszy w internecie, tłumacze już dawno straciliby pracę na rzecz przekładów maszynowych (to znaczy przygotowywanych przez maszyny cyfrowe).

„Przekład dosłowny” na polskim – ale nie tylko tym – rynku to swego rodzaju chwyt marketingowy. Ma na celu wywołanie wrażenia oferowania lepszej jakości – większej wierności oryginałowi. W rzeczywistości tak wcale nie musi się zadziać. Ponadto już od dłuższego czasu obserwuję w sieci trend stosowania przysłówka „dosłownie” jako pewnego rodzaju wytrychu zdejmującego odpowiedzialność za zrozumiałość i precyzyjność z tego, kto zabiera się za tłumaczenie lub egzegezę. Stwierdzenia takie jak: „Ja to przetłumaczyłem dosłownie, tak jak słownik podaje – a tamci coś kombinują” albo „Ja się trzymam tego, co jest dosłownie zapisane” to tylko przykłady.

Na przeciwległym biegunie mamy tak zwane parafrazy biblijne, których celem jest uczynienie tekstu jak najprostszym, lekkostrawnym, przystępnym. W moim odczuciu zbyt mocno ingerują one w relację autor–czytelnik. W praktyce opowiadają one swoją interpretację tego, co jest treścią Biblii. Bardziej niż w innych przypadkach dochodzą w nich do głosu kwestie wyznaniowe i światopoglądowe. Z tych powodów – dyplomatycznie rzecz ujmując – nie jestem ich fanem.

Natomiast co do komfortu odbiorcy, w tej kwestii jestem zdania, że powinniśmy starać się oddać autorom starohebrajskim ich własny głos. Nie wciskać ich w nasze utarte światopoglądowo-teologiczne foremki. Gdy wrzucamy wszystko do jednego kotła i uparcie mieszamy, tracimy coś ważnego. Dlatego jeśli pisarz decyduje się na mocniejsze, dosadniejsze sformułowanie, warto to odwzorować w przekładzie. Jeśli eufemizuje, warto zrozumieć dlaczego i wtedy podjąć decyzję, czy jest nam to potrzebne w tym kontekście. Opcją, która zawsze leży na stole, są przypisy. Są one świetnym narzędziem do wyjaśniania językowych, literackich i kulturowych elementów tekstu. Mogą nam też posłużyć do rozwinięcia kwestii doboru sformułowania w danym fragmencie. Choć zmienia się to na lepsze w ostatnich latach, mam wrażenie, że w Polsce wciąż nie doceniamy wartości przypisów w przekładach.

J.M.: Myślę, że niejedna osoba może się mocno rozczarować – z jednej strony często możemy usłyszeć zachęty do sięgnięcia po Biblię, z drugiej przy lekturze, jak się wydaje, konieczna jest bardzo specjalistyczna wiedza z zakresu historii, kultury, języka hebrajskiego. Czy tak jest rzeczywiście? Czy ma Pan rady dla osób, którym zależy na zgłębieniu wiedzy biblijnej, ale ze wskazanych wcześniej przyczyn mają one wątpliwości, czy z powodu braku wiedzy i kompetencji będą w stanie dobrze interpretować tekst?

K.D.: Porusza Pani trudny temat, a na trudne tematy nie powinniśmy dawać łatwych, fastfoodowych odpowiedzi.

Chciałbym, żeby w pierwszej kolejności wybrzmiała ta kwestia: moim zdaniem naprawdę wiele w kontekście studium Biblii można zrobić zupełnie samemu, wnikliwie przypatrując się tekstowi i dając sobie czas na zaznajomienie się z przedmiotem. W wielu przypadkach bardziej problematyczne mogą okazywać się nasze własne filtry, presupozycje, okulary interpretacyjno-doktrynalne, z jakimi przychodzimy do tekstu. Pozbycie się ich i spojrzenie na dany fragment świeżym okiem może okazać się czasem istotniejsze niż zagłębianie się w tajniki języka oryginalnego. Kolejnym krokiem jest sięgnięcie po różnego rodzaju pomoce: przekłady, komentarze, opracowania tematyczne, atlasy, analizy. Gdzieś na koniec dnia, taką ewolucyjną ścieżką, możemy dojść do miejsca, w którym w sposób organiczny podniesie się w nas potrzeba rozpoczęcia nauki języka hebrajskiego. A to będzie sytuacja idealna.

Z jednej strony nie chcemy tworzyć jakiegoś elitaryzmu, nakładać dodatkowych ciężarów i wymagań wstępnych. Z drugiej strony jednak nie jest w naszym interesie bagatelizowanie całej problematyki. Biblia hebrajska to zbiór dzieł literackich, które powstawały w odległych nam czasach, w obcym języku (językach), w obcej kulturze i z powodów, które niejednokrotnie dla nas, żyjących w XXI wieku, mogą być niezrozumiałe. Wszystko to ma swoje konsekwencje dla pracy z tekstem. Nie uciekniemy od tego.

Myślę, że im szybciej pogodzimy się z takim obrazem sytuacji, tym szybciej zaczniemy skupiać się na praktycznych rozwiązaniach. Technologia, internet, coraz powszechniejsze „udarmawianie” dobrych materiałów i narzędzi, tworzenie grup zrzeszających specjalistów i niespecjalistów, w których ci pierwsi mogą się dzielić, a ci drudzy korzystać – w tym upatrywałbym środków zaradczych. Inicjatywy oddolne takie jak „Nie/biblijny” mogą stanowić popularyzatorski pomost, który skraca dystans między naukowym dorobkiem hebraistyki i biblistyki a ludźmi, którzy chcą wejść w Biblię hebrajską i czytać ją z jeszcze większym zrozumieniem i świadomością.

J.M.: Czy w przekładach biblijnych można powiedzieć, że widzi Pan takie decyzje translatorskie, które ewidentnie można nazwać błędami w tłumaczeniu?

K.D.: Owszem, są takie przypadki. Lista może być tym dłuższa, im więcej przekładów weźmiemy na warsztat. Na polskim rynku nie możemy narzekać na ich niedobór, co oczywiście jest sytuacją jak najbardziej pozytywną. Warto zaznaczyć, że nie wszystkie błędy mają tę samą wagę dla odbioru tekstu. To nie jest tak, że nic nie zrozumiemy. Błędami translatorskimi możemy nazwać już te miejsca, które swoją wymową tworzą mylne wrażenie, budzą niepożądane skojarzenia.

Posłużę się przykładami z pradziejów biblijnych, czyli pierwszych rozdziałów Księgi Rodzaju. Sądzę, że z racji ich usytuowania w Biblii, dużo osób będzie je kojarzyć. Wiele z tych przykładów opisywałem szerzej na moim blogu.

W zdecydowanej większości polskich przekładów charakterystyczne wyrażenie tōhû wâḇōhû z Księgi Rodzaju (Rdz 1, 2) tłumaczone jest w formie „[ziemia była] bezładem i pustkowiem” lub „[ziemia była] pustkowiem i chaosem”. Sugeruje to czytelnikowi stan pewnego rodzaju braku porządku, chaotyczności, który Stwórca przychodzi uporządkować. Tymczasem starohebrajskie tōhû wâḇōhû to figura bliźniacza (hendiadys), która składa się z dwóch rzeczowników synonimów oznaczających „pustkowie, pustynię, odludzie, niezamieszkałe miejsce” i która stosowana jest dla zintensyfikowania znaczenia elementów ją tworzących lub też dla efektu stylistycznego. Możemy je zatem tłumaczyć na przykład jako: „[ziemia była] zupełnym pustkowiem” albo „[ziemia była] jałowym, pozbawionym życia pustkowiem”, albo „[ziemia była] nienadającym się do zamieszkania pustkowiem”. Zwróćmy uwagę, że takie propozycje tłumaczeniowe o wiele lepiej współgrają z przedstawioną w Rdz 1, 1-2:4a narracją o stopniowym przeobrażaniu ziemi z nieprzyjaznej i abiotycznej przestrzeni w obfitujący w żywność habitat dla zwierząt i ludzi.

W tym samym wersie pojawia się termin təhôm, który oznacza „pradawną otchłań morską” lub „bezmiar prawód”. W sporej części polskich przekładów spotkamy się tutaj z „otchłanią”, bez podkreślenia jej wodnego, oceanicznego charakteru. Dla części czytelników takie tłumaczenie może okazać się mylące, bo przywodzi na myśl „otchłań kosmiczną”. A takiej koncepcji w kosmografii starohebrajskiej nie uświadczymy.

Pierwsze trzy wersy Biblii, czyli Rdz 1, 1-3, w większości polskich i zagranicznych przekładów oddawane są jako niezależne od siebie zdania, które sugerują, jakoby pierwszy akt boskiej kreacji wyrażony był już w wersie pierwszym („stworzył niebo i ziemię”). Tymczasem lwia część współczesnych (i nie tylko współczesnych) gramatyków języka starohebrajskiego jest zdania, że Rdz 1, 1-3 należy rozumieć jako dłuższe, podrzędnie złożone zdanie, w którym wersy 1 i 2 stanowią kontekstualny wstęp, natomiast faktyczny proces kreacji rozpoczyna się w wersie trzecim, gdzie stworzone zostaje światło. Na polskim podwórku z takim tłumaczeniem możemy spotkać się u dra Marka Pieli oraz u mnie.

W Nowej Biblii Gdańskiej hebrajski termin šâmajim („niebo”) uparcie oddawany jest jako „niebiosa”, co wynika z niezrozumienia faktu, że końcówki -ajim oraz -im nie zawsze oznaczają gramatyczną liczbę podwójną lub mnogą. Jest w niej zresztą wiele podobnych nieścisłości i błędnych decyzji translatorskich. Warto podkreślić, że księgi starotestamentowe Nowej Biblii Gdańskiej nie były przekładane z oryginału, ale z XVII-wiecznej Biblii Gdańskiej. Automatycznie zapala nam to czerwoną lampkę, jeśli chodzi o wiedzę autorów w obszarze języka hebrajskiego. To nie są sprawy obojętne.

Zobacz też:   O błędach tradycjonalistów i o tym, co z nimi zrobić

W Biblii Jakuba Wujka w Księdze Rodzaju 1, 5 mamy „dzień jeden” zamiast znanego nam z większości przekładów „dnia pierwszego”. Hebrajski liczebnik ʾeḥâḏ jak najbardziej może przyjmować funkcję porządkową.

W oryginale Księgi Rodzaju 1, 27 czytamy, że Bóg stworzył rodzaj ludzki jako zâḵâr ûnqēḇâ – jako „samce i samice”. W polskich tłumaczeniach pojawia się w tym miejscu „[stworzył ich jako] mężczyznę i kobietę”, co z jednej strony trudno nazwać błędem expressis verbis, ale z drugiej strony ciężko jest uznać za wystarczająco precyzyjny przekład. Tłumaczenie „samce i samice” w odniesieniu do praludzkości wydaje się mało eleganckie, ale lepiej oddaje sens tekstu starohebrajskiego. Chodzi tutaj o to, że nacisk położony jest na zdolność do rozmnażania się i zaludniania ziemi, podobnie jak to ma miejsce w przypadku wcześniejszych elementów stworzenia – roślin i zwierząt. Nieco dalej, w Księdze Rodzaju 2, 23-25 (a więc już w narracji edeńskiej), na określenie „mężczyzny i kobiety” użyte zostają zupełnie inne terminy. Podkreślają one relacyjny, niemalże małżeński, charakter związku tej archetypicznej pierwszej pary. W przekładzie taka różnica w doborze słownictwa najczęściej nam umyka, a nie jest to przecież sprawa obojętna dla wymowy tekstu. Jeśli z racji estetycznych i z racji dbałości o piękno języka nie chcemy zdecydować się na „samców i samice” w odniesieniu do praludzkości, możemy skrobnąć fajny przypis, który wszystkie te kwestie wyjaśni.

W kilku starszych przekładach (i dość nieoczekiwanie również w Biblii EIB) w Księdze Rodzaju 2, 7 przeczytamy, że „człowiek stał się żyjącą duszą”. „Dusza” jest niezbyt trafnym wyborem, wprowadza zamieszanie, bo przywołuje na myśl platońską koncepcję konstrukcji człowieka, która wierzeniom starożytnych Hebrajczyków była po prostu obca. Użyte w oryginale słowo nep̄eš oznacza „gardło, szyję, oddech (rozumiany jako ożywiającą siłę)”, a metonimicznie również „istotę, stworzenie” (obok innych gałęzi semantycznych). Z tego powodu prawidłowym tłumaczeniem hebrajskiego wyrażenia nep̄eš ḥajjâ jest „żywa istota” lub „żywe stworzenie”. Zaznaczmy jeszcze, że problem z przekładem terminu nep̄eš nie dotyczy wyłącznie Rdz 2, 7. Spotykamy się z nim również w innych księgach Starego Testamentu.

W starszych tłumaczeniach Księgi Rodzaju 4, 1 mamy słynne już „Adam poznał Ewę, swoją żonę”. Ileż to już słów wypowiedziano z kościelnych mównic, ambon i kazalnic na temat duchowej głębi tego „poznania się” dwójki pierwszych ludzi! Nawet gdy korzystamy z nowocześniejszych przekładów, nie raz i nie dwa daje się słyszeć w internecie czy w kazaniach, że „w oryginale tak naprawdę jest słowo poznał”. Romantyzujemy to miejsce, dopowiadamy głębię znaczeniową, szukamy jakiejś ważnej prawdy. Czasownik jâḏaʿ to rzeczywiście „wiedzieć, znać, poznawać, dowiadywać się” – ale to nie koniec historii. Autor używa go bowiem jako eufemizmu. Dlaczego? Bo w Biblii hebrajskiej sfera seksualności i cielesności człowieka jest tematem wstydliwym, kulturowym tabu, o którym lepiej pisać w formie niebezpośredniej. Na przykład w Biblii Warszawskiej i Biblii Tysiąclecia tłumacze zdecydowali się przenieść ten oryginalny eufemizm na grunt języka polskiego. W ten sposób narodziły się klasyki polskiego stylu biblijnego: „Adam zbliżył się do Ewy” oraz „Adam obcował z Ewą”. My dzisiaj nie potrzebujemy dodawać tej „ochronnej” warstwy do tekstu. Możemy pozostawić zwykłe „Adam współżył z Ewą”.

Do kategorii błędów translatorskich możemy zaliczyć również niewolniczo dosłowne tłumaczenia, nadużywanie spójników i powtórzeń, powielanie polskiego stylu biblijnego (charakterystycznego, podniosłego języka, pełnego powtórzeń i skrzypiących dosłowności) oraz uleganie tak zwanej teologizacji biblijnych terminów. Przykładem tego ostatniego może być starohebrajskie malʾâḵ, które tradycja nakazuje nam tłumaczyć jako „anioł” (co pociąga za sobą szereg narosłych wokół tego słowa wyobrażeń), podczas gdy przekładem prostszym, precyzyjniejszym jest „posłaniec, emisariusz”.

Nie zapominajmy też, że część różnic tłumaczeniowych może wynikać z kwestii stricte tekstualnych, to znaczy dotyczących kształtu tekstu oryginalnego. Czasami konieczne są poprawki do tekstu (emendacje), czasem tłumacze decydują się na wybór mniej oczywistego wariantu tekstowego (np. z Septuaginty lub Zwojów znad Morza Martwego). Wszystkie te operacje wpływają ostatecznie na sam tekst przekładu.

J.M.: Pana blog ma charakter popularnonaukowy, pojawiają się tam też wpisy dementujące pewne – jeśli to fortunne słowo – mity, jakie narosły wokół pewnych biblijnych przekazów. Mógłby Pan wskazać takie, z którymi spotyka się Pan najczęściej? A może są też błędne przekonania dotyczące generalnie języka hebrajskiego, które chciałby Pan wskazać?

K.D.: Oj, jest ich naprawdę sporo. I wiele zależy od tego, gdzie wbijemy łopatę i gdzie zaczniemy kopać. Różne środowiska i regiony internetu mają swoje bestsellerowe zestawy mitów.

Jeden z takich zestawów wiąże się z – nazwijmy to – umagicznianiem tekstu Pisma: wiara w kod Biblii, każda liczba w tekście ma znaczenie, pisarze biblijni zawsze mówią jednym głosem i nie występują między nimi wewnętrzne sprzeczności, hebrajskie imiona tworzą zaszyfrowane wiadomości, wykorzystywanie liter alfabetu paleohebrajskiego jako logogramów oraz ideogramów i odczytywanie na tej podstawie rzekomo ukrytych informacji. Inna paczka popularnych mitów dotyczy kwestii tekstualnych i translatorskich: istnieje jeden tekst oryginalny Biblii hebrajskiej (podobnie z Nowym Testamentem), stare przekłady są wierniejsze oryginałowi. Mamy mity dużego kalibru: przekonanie, że starożytni Izraelici i Judejczycy byli monoteistami; przeświadczenie, że hebrajska wizja kosmosu zgadza się ze znanym nam heliocentrycznym modelem oraz że Ziemia jest geoidą, a Mojżesz autorem Pięcioksięgu; pogląd, że istniała jedna tradycja kultu Boga JHWH i że między wyznawcami nie dochodziło do sporów doktrynalnych; dinozaury w Biblii, wąż w Edenie to znana z tradycji nowotestamentowej postać szatana; obecność Protoewangelii w Księdze Rodzaju 3, 15. Z kolei w grupach zrzeszających osoby niewierzące prym wiodą dwie błędne koncepcje. Założenie, że Biblia hebrajska to plagiat mitów sumeryjskich (lub ewentualnie innych mitologii starowschodnich), oraz twierdzenie, że Biblia hebrajska napisana została przez „niewykształciuchów” i właśnie dla nich.

Natomiast co do błędnych przekonań na temat samego języka hebrajskiego obserwuję dwa zasadnicze i – co ciekawe – całkowicie przeciwne sobie bieguny. Pierwszy nazwałbym podejściem idealizującym: hebrajski to język nadnaturalny, doskonały w swojej głębi i zarazem precyzji; to język boski, metajęzyk służący do opisywania i kreowania rzeczywistości, język tak fenomenalny, że nawet kształty liter potrafią nieść ważne przesłanie. Drugi biegun to podejście dewaluujące: hebrajski to język prymitywny i ubogi, język o nędznej gramatyce, pozbawiony czasownika „jest” (co swoją drogą jest kolejnym mitem); język, który jest niezrozumiały i który każdy może odczytywać, jak mu się żywnie podoba (z racji braku samogłosek w zapisie). Żadne z tych przekonań nie znajduje potwierdzenia w stanie faktycznym.

Z mojej perspektywy największym problemem w związku ze wspomnianymi mitami wcale nie jest to, że one w ogóle się pojawiają, ale to, że walka z nimi jest jak bój z hydrą. Ucinamy jeden łeb, a na jego miejsce wyrasta kolejny. Albo i dwa. Całe to zjawisko negatywnie wpływa na jakość dyskusji na temat Biblii, jej treści, jej historii, ponieważ drepczemy w miejscu. Spędzamy mnóstwo czasu na powracaniu do spraw, które powinniśmy mieć już domknięte. Moim zdaniem właśnie z tego powodu w dobie internetu praca popularyzatorska okazuje się tak ważna.

J.M.: Czy księża, Pana zdaniem, powinni prowadzić edukację wiernych w zakresie lepszego zrozumienia niuansów języka hebrajskiego, które wpływają na interpretację tekstu? Czy hebrajski powinien być obowiązkowy w seminariach?

K.D.: Nie czuję się kompetentny, żeby sugerować systemowe rozwiązania w kontekście akademickim czy duszpasterskim. Ale mogę powiedzieć, czego – z mojej perspektywy – brakuje nam w dyskursie internetowym, popularnym i co możemy z tym zrobić.

Myślę, że byłoby się naprawdę dobrze, gdyby wszyscy ci, którzy w ten czy w inny sposób prowadzą ludzi, nauczają, edukują w tematyce biblijnej, uczyli się języków oryginalnych. Księża, pastorzy, kaznodzieje i kaznodziejki, liderzy grup młodzieżowych, pisarze, blogerzy, podcasterzy i inni twórcy internetowi. Wszyscy ci, którzy w jakimś stopniu do tekstu Biblii się odwołują, wyjaśniają coś na jego podstawie czy szukają w nim zrozumienia danego zagadnienia. Mam wrażenie, że prędzej czy później każdy z nas dochodzi do takiego miejsca, gdzie przekład nie wystarcza i trzeba wejść głębiej. To absolutnie nie oznacza, że każda taka osoba powinna biegle czytać tekst starohebrajski i pisać o nim akademickie dysertacje. Taki scenariusz wymagałby potężnej inwestycji czasowej, energetycznej, niszowego ukierunkowania się – a to niewykonalne w przypadku większego grona osób. Co natomiast jest wykonalne, to zwiększenie bazowego pojęcia o języku hebrajskim (na przykład za pośrednictwem internetowych materiałów i kursów dobrej jakości), a następnie zaaplikowanie tej wiedzy do powszechnych w sieci zagadnień biblijnych i okołobiblijnych. W praktyce możemy zyskać dzięki temu więcej osób, które będą w stanie nie tylko wychwytywać krążące po internecie mity i błędne założenia (na przykład takie, o jakich rozmawialiśmy przed chwilą), ale również odpowiednio na nie reagować i wyjaśniać, w czym zawiera się ich błąd. Dodatkowo takie osoby mogą doraźnie dawać zastrzyk podstawowej wiedzy na temat języka, tłumaczeń Biblii i bazowych elementów krytyki tekstualnej lub też wiedzieć, do jakich solidnych materiałów przekierować swoich rozmówców.

Równocześnie potrzebujemy więcej twórców i twórczyń wewnątrz tej dużej, internetowej społeczności, specjalistów z jakiejś dziedziny biblistyki, którzy będą tworzyć szeroko dostępne, darmowe treści, na przykład w postaci materiałów na Youtube’a, podcastów czy pisanych blogów. Takie osoby mogą stanowić pewnego rodzaju łącznik między środowiskiem akademickim a środowiskiem niespecjalistów, nie-biblistów. Mogą zarówno syntetyzować wiedzę, jak i odnosić się punktowo do tematów, które wzbudzają kontrowersje lub w których panuje generalne zamieszanie informacyjne. Będą udzielali też konsultacji i odpowiadali na nadesłane pytania (w tym od wspomnianych przed chwilą księży, liderów, kaznodziejów). Aby jednak to się zadziało, musimy być gotowi do wspierania takich oddolnych inicjatyw na różne sposoby.

Cały taki model moglibyśmy nazwać czymś w rodzaju decentralizacji i demokratyzacji wiedzy biblistycznej.

Adeste promuje jakość debaty o Kościele, przy jednoczesnej wielości głosów. Myśli przedstawione w tekście wyrażają spojrzenie autora, nie reprezentują poglądów redakcji.

Stowarzyszenie Adeste: Wszelkie prawa zastrzeżone.

O autorze

Podoba Ci się to, co tworzymy? Dołącz do nas

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site is protected by reCAPTCHA and the Google Privacy Policy and Terms of Service apply.

The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.