Są sytuacje, w których katolik powinien działać. Jednak w działaniu należy kierować się nie tylko słusznym oburzeniem, ale też rozumem.
Sytuacje, w których czujemy oburzenie, zdarzają się i będą zdarzać. Często przedmiotem kontrowersji staje się nie samo wydarzenie, ale to, w jaki sposób poszczególne osoby na nie zareagowały. Kiedy oburzenie przeradza się w panikę, nie służy dobru, a czasem nawet wystawia złe świadectwo wierzącym. Zapominamy natomiast, jak duże znaczenie ma systematyczna praca, zaangażowanie zwykłych ludzi i nasza decyzja, kiedy czyjeś działanie nie jest jeszcze aż tak oburzające. Okazuje się, że odpowiednie podejście do obraźliwego przedstawienia albo laicyzującego trendu językowego jest w stanie doprowadzić do dobrych efektów.
Słyszeliście o najnowszym skandalu?
Schemat opisany poniżej powtarza się regularnie. Najpierw pojawia się mniej lub bardziej antykatolicka publikacja, szydercza sztuka, obraz poniżający Jezusa lub świętych (pierwszą wersję artykułu pisałem jeszcze przed rozpoczęciem olimpiady, a ten przypadek jest trochę inny ze względu na swój międzynarodowy charakter, nawiążę do niego w dalszej części). Reakcją niektórych na takie dzieła jest modlitwa za autorów. Inni pooburzają się tylko w gronie rodzinnym. Kolejni zorganizują pikietę, będą krzyczeć i próbować osobiście przywracać sprawiedliwość. Na popularnych portalach ukażą się artykuły opisujące zajście. Część katolików poczuje się dumna, część zażenowana. Ale co po drugiej stronie? Podejrzewam, że u większości ludzi mających już i tak niewiele wspólnego z Kościołem pojawi się delikatny uśmiech tryumfu nad „głupimi moherami”. Z kolei organizatorzy wystawy czy właściciele lokalu odtrąbią sukces, bo osiągnęli swój cel: rozgłos, popularność, zysk. Z czasem sprawa przycichnie bez większych konsekwencji. Pozostanie tylko kilku zawiedzionych, tracących wiarę katolików i paru ateistów jeszcze bardziej utwierdzonych w swoich przekonaniach.
Co mnie oburza?
Szczerze mówiąc, największe oburzenie wywołuje we mnie szersza perspektywa tego typu incydentów. Po pierwsze jest szokujące (choć nie zaskakujące), że te same środowiska, które dbają o uczucia wielu mniejszości, nie tylko dopuszczają jawną pogardę wobec katolików i rzeczy dla nich świętych, ale nawet czasami aktywnie w niej uczestniczą. Zdaję sobie sprawę, jaki mógłby tu paść argument – że katolicy to nie mniejszość, tylko większość, w dodatku będąca źródłem opresji. Proponuję w takim wypadku zastanowić się nad szacunkiem i tolerancją – ważnymi wartościami moralnymi. Czy można stosować je wybiórczo? Ilu musiałoby być katolików, żeby mieli prawo do szacunku? 50%? 20%? 5%? Czy musieliby w tym celu wyrzec się jakiegokolwiek wpływu na życie społeczne? A jeśli tak, to czy tak samo nie należałoby traktować promotorów weganizmu albo aktywistów klimatycznych (szanujemy was pod warunkiem, że nie próbujecie wpłynąć na nasze życie)? Czy poklask dla oblania farbą papieża lub pornografizowania wizerunku Maryi nie wynika raczej ze zwykłej ludzkiej nienawiści?
Drugą kwestią jest fakt, że omawiane wydarzenia obnażają słabość Kościoła w Polsce – zarówno kleru, jak i laikatu. Nie chodzi mi o to, żeby bluźnierców palić na stosie. Nie jestem nawet pewien, czy jakiekolwiek kroki prawne byłyby słuszną reakcją. Rzecz w tym, że Kościół nie realizuje roli oddziaływania społecznego, którą mógłby i powinien odgrywać (por. KKK 899). Ile czasu jeszcze będziemy potrzebować, by uzmysłowić świeckiemu mainstreamowi, że pewne zachowania są zwyczajnie po ludzku nie na miejscu? Zwłaszcza że istnieją metody na to, by osiągnąć cel. Wydaje się, że akurat na tym polu szanse na sukces są stosunkowo wysokie. Skuteczna perswazja, oparta na stałym i zdecydowanym, podbudowanym intelektualnie nacisku nie jest wcale trudna, ale niestety obecnie częściej, choć nie wyłącznie, stosują ją lewicowi aktywiści. To skojarzenie budzi zapewne na wstępie wstręt wielu zaangażowanych katolików. Uważam, że niesłusznie. Zauważmy jak łatwo poprzez systematyczne oddziaływanie wdrożyć w narodzie pewne zasady. Nie trzeba do tego milionów ludzi, wystarczy niewielka grupa aktywnych działaczy, może jakaś udana kampania medialna. Nowe normy będą najpierw przyjmowane przez neutralną większość społeczeństwa, a z czasem i przeciwny obóz ideowy nabierze zahamowań przed ich przekraczaniem – to po prostu stopniowe przesuwanie słynnego okna Overtona.
Jak to działa?
W myśl tej zasady zaczęliśmy mówić „Romowie” czy „niskorosłość”, a człowiek nazywający dziecko z niepełnosprawnością „upośledzonym” zostałby uznany za wyjątkowo nieczułego. Tego typu zmiany w języku nie są jednak niczym jednoznacznie złym. Idąc dalej, poprzez podobny mechanizm prawie całkowicie znormalizowane zostało życie w konkubinacie czy nawet zdrada współmałżonka. Do tego stopnia, że nawet główne środowiska konserwatywne nie widzą specjalnej potrzeby sprzeciwiać się im, a nawet często z tej normalizacji korzystają. Bo przecież po co jakkolwiek walczyć z procesem, który umożliwia łatwe i wygodne życie? Lepiej skupić się na „naprawdę strasznych” pomysłach naszych przeciwników, które stwarzałyby nam „prawdziwe” trudności.
Wracając – sądzę, że gdyby tylko katolicy wzięli temat profanacji i jej pochwały na poważnie, udałoby się doprowadzić do stanu, w którym nawet najwięksi antyklerykałowie musieliby przynajmniej zaczynać swoje komentarze usprawiedliwiające dany skandal od formuły „nie popieram tego, ale…”. A to byłoby już sporą poprawą. I może wówczas szydercze przedsięwzięcia mniej by się opłacały.
Jak zmienić rzeczywistość?
Co więc możemy robić, aby to osiągnąć? Przede wszystkim – zachować spokój. Histeryczne komentarze i pikiety nie poskutkują opamiętaniem się kogoś, kto świadomie prowokuje. Przeciwnie, będą nagrodą za czynione przez niego zło. Ale kiedy Twoi współpracownicy, znajomi, a może widzowie lub czytelnicy śmieją się z najnowszej profanacji, miej odwagę mądrze ich upomnieć. Czyli tak, żeby zrozumieli. „Przecież to jakaś żałosna prowokacja”, „Serio coś takiego was śmieszy? Mnie nie”. Stosuj argumenty oparte o dominujące w obecnej mainstreamowej kulturze zasady, takie jak tolerancja, szacunek, różnorodność, „racjonalizm”. Bo przecież poniżania konkretnej religii i jej wyznawców nie da się wybronić na gruncie humanistycznych wartości. Niech więc szyderstwo ze świętości będzie powszechnie uważane za krindżowe lub niewłaściwe, a przestanie być atrakcyjne. Za pierwszym razem efekt nie będzie piorunujący, ale z czasem liczba ludzi nieśmiejących się z profanacji przekroczy masę krytyczną i nowa norma zacznie obowiązywać. Istotne jest, aby treści były przekazywane w systematyczny sposób oraz z pozycji autorytetu, którym niestety dla większości ludzi nie będzie ksiądz czy biskup. Paradoksalnie dużo większe znaczenie może mieć opinia znanego z innej działalności youtubera, aktora, pisarza, naukowca albo nawet kolegi czy koleżanki z pracy. Jeśli ktoś jest uznawany za rozsądną, inteligentną osobę, jego słowa naprawdę kształtują światopogląd innych. Stąd szczególnie istotne jest zaangażowanie zwykłych wiernych – również, a może zwłaszcza tych, którzy nie są znani wyłącznie z internetowej apologetyki.
A przecież już się udało
Ciekawe są przykłady sytuacji, gdy, moim zdaniem, udało się odwrócić niechrześcijańskie wpływy podobną drogą. Pamiętacie może, jak często, jeszcze w latach dwutysięcznych, padał zwrot „święto zmarłych”? Z tego, co kojarzę, nawet w podręcznikach dla pierwszych trzech klas szkoły podstawowej była lekcja o takim tytule. Obecnie tego nie ma. Bo jak nazywa się święto 1 listopada? Oczywiście, że Wszystkich Świętych. Tak jest napisane w kalendarzu, tak mówi Wikipedia i aż dziwne, że kiedyś trzeba to było ludziom tłumaczyć. Na potwierdzenie swojego przeczucia sprawdziłem, jak wygląda ta sprawa w Google Trends.
Rysunek 1. Zainteresowanie hasłami „Wszystkich Świętych” i „święto zmarłych” w zależności od czasu na podstawie danych z Google Trends (wykres dla „Wszystkich Świętych” przesunięty o pół roku dla lepszej widoczności)
Widać, że w roku 2004 zainteresowanie hasłami było zbliżone, następnie obserwujemy coraz mniej wyszukiwań „święta zmarłych” i coraz więcej „Wszystkich Świętych”.
Ciekawe rzeczy dzieją się również wobec ostatniej parodii Ostatniej Wieczerzy w czasie otwarcia igrzysk olimpijskich. Reakcja bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła, bo okazała się skuteczna – do tego stopnia, że organizatorzy wystosowali przeprosiny. Co prawda w stylu „przepraszamy, że (w domyśle: niesłusznie) poczuliście się urażeni”, ale zawsze coś. Mam wrażenie, że jest to spowodowane przede wszystkim tym, że ten paryski „pokaz mody” zobaczył naprawdę cały świat i sprzeciw spłynął z bardzo różnych stron – w tym również od zwykłych, umiarkowanych komentatorów. A igrzyska olimpijskie to poważna i respectful impreza, organizatorzy zostali więc postawieni pod ścianą. Pomogło oczywiście to, że ta część ceremonii estetycznie niczego sobą nie reprezentowała, więc niewiele było chęci do bronienia jej. Ale to akurat norma przy tego typu wydarzeniach.
Na koniec i nade wszystko – pamiętajmy, że autorzy takich niegodziwości przez swoje grzechy najbardziej szkodzą samym sobie. Prawdopodobnie najlepszą rzeczą, jaką możemy zrobić, jest modlić się o ich nawrócenie. Z tym że niekoniecznie musi to być ostentacyjna modlitwa przypominająca bardziej happening.