„Cowboys don’t cry, and heroes don’t die. Good always wins, again and again”. To pierwsze słowa jednej z moich ulubionych piosenek jednego z moich ulubionych amerykańskich piosenkarzy. Szczególnie że już kilka wersów później przychodzi otrzeźwienie: „But here in the real world it’s not that easy at all”.
Trochę tak wygląda powrót do domu z dalekiej podróży. Ale przecież w końcu trzeba zostawić emocjonujące życie podróżnika i wrócić do codzienności. Zresztą ona, choć mniej ekscytująca, też może być przyjemna – zwłaszcza, gdy uprzyjemniają ją właśnie takie piosenki:
Piosenka Alana Jacksona jest w sumie pewną formą odpowiedzi na kulturę, z której wyrosła. Oto bowiem westernowemu postrzeganiu świata, w którym „kowboje nigdy nie płaczą, bohaterowie nie umierają, a dobro zawsze zwycięża”, przeciwstawiony zostaje świat prawdziwy. A „here in the real world” nic nie jest tak proste. Dobro nie zawsze zwycięża, przynajmniej tu, na ziemi, i nie zawsze zostaje docenione. Zło z kolei nie zawsze zostaje rozliczone i ukarane, ba, często nawet jest pokazywane jako dobro. Ludzie też nie dzielą się na dobrych i złych, są po prostu ludźmi, z wszystkimi swoimi zaletami i wadami. Trochę tak, jakby muzyka country w wydaniu Jacksona dojrzała i zrozumiała, jak dziecinna potrafiła być do tej pory.
Jackson w swojej piosence skupia się jednak przede wszystkim na kwestii relacji damsko-męskich i jest to też na swój sposób słuszne. Bo miłość w filmach – nie tylko westernach – jest często cukierkowa i nierealistyczna. Towarzyszą jej nieprawdopodobne zbiegi okoliczności, nagłe zmiany akcji i inne fajerwerki, a to wszystko po to, żeby koniec końców połączyć dwie nierealistycznie perfekcyjne postacie, o których od początku filmu wiedzieliśmy, że na końcu będą razem.
Tymczasem „here in the real world” wszystko wygląda inaczej. Miłość nie jest emocjonalnym zbiegiem okoliczności, ale ciężką pracą. A mężczyźni nie są beztroskimi kowbojami, ale ludźmi z krwi, kości i emocji – dokładnie jak w piosence Alana Jacksona. Jego refleksyjny głos świetnie podkreśla emocje samotnego mężczyzny myślącego o kobiecie, którą nosi w sercu. Może jeszcze słabo ją zna, ale już dostrzegł w niej coś, czego nie widzi nikt inny. Może oczami wyobraźni widzi ją wkraczającą jak anioł, całą na biało, w jego życie i pozostającą tam już na zawsze. I prawdopodobnie nie za bardzo ma pomysł, jak jej o tym wszystkim powiedzieć. Bo „here in the real world” nie mamy scenarzysty ani reżysera. Musimy improwizować.
Tyle dobrego, że moje imię wręcz obliguje do improwizacji. I moja niedawna wycieczka do USA faktycznie miała w sobie coś z Wielkiej Improwizacji. Leciałem bowiem jedynie z dość mglistym planem i zaledwie kilkoma zarezerwowanymi noclegami. O reszcie decydowałem już na miejscu, dzień po dniu, i chyba wyszło całkiem nieźle. Łącznie odwiedziłem siedemnaście z pięćdziesięciu stanów. Były to kolejno: New Jersey, Nowy Jork, Pensylwania, Maryland, Wirginia, Tennessee, Alabama, Missisipi, Arkansas, Missouri, Illinois, Indiana, Michigan, Ohio, Kalifornia, Nevada i Arizona. Oprócz tego odwiedziłem oczywiście Dystrykt Kolumbii i spędziłem kilka godzin w Kanadzie, konkretnie w Niagara Falls. Widziałem dwa oceany i trzy największe amerykańskie miasta. Nie jest źle, choć bardzo wiele jeszcze (oby!) przede mną.
Jakim krajem, tak ogólnie, są Stany Zjednoczone Ameryki? Po pierwsze – właśnie: Stany Zjednoczone Ameryki, a nie Ameryki Północnej. Nazwa Stany Zjednoczone Ameryki Północnej była stosowana wobec kolonii w Ameryce Północnej przed wojną o niepodległość Stanów Zjednoczonych. W amerykańskiej Deklaracji Niepodległości zapisano jednak nazwęUnited States of America i właśnie jej, jako oficjalnej, używa się do dziś. Według słownika PWN dopuszczalne są również nazwy skrótowe: Stany Zjednoczone oraz Ameryka, a także skrótowiec USA. Jest to dość wyjątkowa sytuacja, ponieważ używa się tu skrótowca pochodzącego od nazwy angielskiej – po polsku brzmiałby on SZA – ale USA przyjęło się i w Polsce, i na całym świecie na tyle, że po prostu weszło do naszego języka, choć w spolszczonej wersji (mówimy „u-es-a”, a nie „ju-es-ej”).
Stany Zjednoczone są niewątpliwie krajem ciekawym, ogromnym i wielokulturowym. Społeczeństwo od samego początku kształtowało się jako wielonarodowościowe, wieloreligijne i wielokulturowe, a ogólny klimat wolnościowy dodatkowo sprzyjał jego rozwojowi w tym kierunku. Ludzie są więc różni, choć da się zaobserwować też pewne charakterystyczne cechy. Amerykanie uwielbiają np. small talk i na każdym kroku zagadują innych, a zwłaszcza przybyszów z tak egzotycznego kraju jak Polska. Jednocześnie nie są jednak dobrymi partnerami do poważniejszej rozmowy i choć z poczucia uprzejmości chętnie zaczynają konwersację, to w rzeczywistości niezbyt interesują ich odpowiedzi. Trzeba też przyznać, że na swój sposób społeczeństwo amerykańskie jest generalnie bardziej egoistyczne od naszego.
W kraju widać postęp i duży kapitał. Bardzo widoczną różnicą na plus w stosunku do Polski jest decentralizacja, objawiająca się w rozwoju małych ośrodków miejskich. Mam na myśli to, że nawet mniejsze miasta – takie, które w Polsce są często mało atrakcyjnymi miejscami do życia – w Stanach mają autostrady, a często również lotnisko. Nie brakuje w nich również potrzebnych przedsiębiorstw, usług, sklepów czy rozrywek, po które mieszkańcy porównywalnych miast w Polsce muszą często dojeżdżać do większych ośrodków. To ułatwia oczywiście rozwój biznesu, dzięki czemu Stany stały się krajem, w którym na każdym kroku znajdziemy mnóstwo hoteli, stacji benzynowych, sklepów, restauracji, placówek lekarskich, różnych rozrywek, kościołów i „kościołów” oraz wszelkich innych miejsc, w których posiadacz karty kredytowej może zaspokajać swoje mniej lub bardziej podstawowe potrzeby.
Nad amerykańskim sposobem żywienia pastwiłem się już w jednym ze wcześniejszych tekstów, toteż tu napomknę tylko, że Amerykanie faktycznie wyglądają generalnie mniej zdrowo niż Europejczycy. Na ulicach widuje się mnóstwo osób otyłych, ale również mających wyraźne problemy z chodzeniem i cierpiących na różne deformacje kończyn. Trzeba tu również dodać, że Stany nie są przyjazne dla osób chodzących pieszo. Poza centrami miast i terenami spacerowymi nie tworzy się infrastruktury dla pieszych, ponieważ nie ma takiej potrzeby – w Ameryce wszędzie jeździ się samochodem. Ten trend przeniósł się już oczywiście do marketów, gdzie klienci poruszający się pomiędzy alejkami elektrycznymi wózeczkami są widokiem tak samo powszechnym jak stoiska z bronią palną.
Ponadto Amerykanie uwielbiają religię i politykę. Tę pierwszą przeżywają oczywiście na swój sposób, ale na pewno nie da się tego nie zauważyć. Bardzo duża część stacji radiowych, które łapałem, jadąc samochodem, nadawała treści chrześcijańskie i taką muzykę, i to niezależnie od stanu. Częstym widokiem były także religijne (lub np. antyaborcyjne) billboardy. Politykę najbardziej było z kolei widać w ogródkach, ponieważ wielu Amerykanów przed wyborami dekoruje swoje posiadłości chorągiewkami wskazującymi, kogo popierają. W sklepikach z pamiątkami nie brakowało z kolei gadżetów związanych z obojgiem kandydatów – wiadomo, poglądy swoją drogą, a biznes się musi kręcić.
Ogółem kampanię wyborczą mogłem odczuć raczej tylko w tzw. stanach swingujących, czyli tych, w których różnica w poparciu obu kandydatów jest bardzo mała. To dlatego dużo spotów wyborczych słyszałem w radiu m.in. w Pensylwanii, Ohio, Michigan czy Arizonie, a prawie w ogóle nie puszczano ich w Alabamie, Missisipi czy Kalifornii. Dzięki systemowi głosów elektorskich amerykańskie wybory prezydenckie rozstrzygają się w praktyce w ok. piętnastu stanach, jednak nie mam wątpliwości, że ogromne emocje wywołają we wszystkich pięćdziesięciu. Tego się zresztą obawiam, bo Ameryka po poprzednich elekcjach bardziej przypominała „Stany Podzielone” niż Zjednoczone.
Nie trzeba oczywiście tłumaczyć, że emocji nie zabraknie również u nas. Amerykańskie wybory są być może nawet ważniejsze dla przyszłości Polski niż polskie. Niemniej jednak nie traktowałbym żadnego z możliwych rozstrzygnięć jako jakiejś katastrofy dla naszej ojczyzny. Oczywiście, w czasie napięć międzynarodowych, zwłaszcza wojen na Ukrainie i Bliskim Wschodzie, cały świat będzie z zapartym tchem śledził rozstrzygnięcia w Stanach. Jednak polityka USA zależy nie tylko od osobistych cech prezydenta, ale przede wszystkim od wielkiego kapitału czy interesów rozmaitych grup społecznych.
Dlatego samym wynikiem nie zamierzam się ekscytować, obawiam się natomiast tego, jak zostanie on przyjęty przez amerykańskie społeczeństwo. Rozruchy i zamieszki w najsilniejszym kraju świata, będącym jednocześnie gwarantem bezpieczeństwa NATO i naszej części Europy, nie są bowiem niczym korzystnym. Stany Zjednoczone mają zresztą bogatą historię kłócenia się między sobą, o czym przekonałem się, oglądając pola bitewne pod Gettysburgiem oraz inne miejsca związane z wojną secesyjną. Widziałem też kilka ciekawych eksponatów, jak chociażby fotel i cylinder, w którym siedział prezydent Abraham Lincoln, gdy został zamordowany, czy samochód, w którym zginął prezydent John F. Kennedy. Te przedmioty są niezwykłymi świadkami historii, ale nie chciałbym, żeby do kolekcji dołączyły kolejne, związane z prezydentem wybranym w 2024 roku.
Najbliższe miesiące w USA mogą być również cenną lekcją dla nas, Polaków. Prawdopodobnie znów zobaczymy bowiem, że obok rzeczy, w których warto naśladować Amerykę – jak np. decentralizacja i poszanowanie osobistej wolności – są i takie, które lepiej odrzucić. Należy do nich z całą pewnością emocjonalne przeżywanie polityki i rosnąca polaryzacja. Chciałbym się mylić, ale obawiam się, że mamy dużą szansę zobaczyć w relacjach z Ameryki sceny, których powtórki bardzo nie chcielibyśmy w Polsce. Umiejmy więc choć raz nauczyć się na cudzych błędach.
Jest pewna amerykańska piosenka, którą chciałbym podsumować ten wpis. Co prawda jest ona wykorzystywana przez jedną z opcji politycznych, ale jej przesłanie jest tak uniwersalne i pozytywne, że moim zdaniem wszystkie opcje powinny ją sobie wziąć do serca i realizować jej przesłanie, zamiast bezsensownie okładać się jej tekstem. Refren brzmi:
„This land is your land, this land is my land
From California to the New York island,
From the redwood forest to the Gulf Stream waters;
This land was made for you and me”.
Po naszemu mogłoby to być:
Ten kraj jest dla mnie oraz dla ciebie
Od szczytu Rysów do plaży w Łebie,
Od Suwalszczyzny po Dolny Śląsk
Polska to jest nasz wspólny dom.
Od razu przepraszam mieszkańców polskich Łużyc, że nie zmieścili się w granicach piosenki, ale tak mi pasowało do rymu. Ale bardzo Was pozdrawiam. Podobnie jak wszystkich, którzy towarzyszyli mi w podróży po Ameryce, czytając Zapiski z Nowego Świata!