Każda dobra symfonia powinna mieć potężny, epicki finał. A niewiele jest rzeczy bardziej epickich od zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych.
O, amerykańska przyrodo! Jakże doskonale wpisujesz się w ten kraj, imponując swoją potęgą i wielkością. Jak niezwykłe są twoje wysokie góry i rozległe kaniony, szerokie rzeki i przerażająco ciche pustynie, tajemnicze lasy i niezmierzone prerie!
Ale skąd nagle Zachód? Cóż, od początku planowałem spędzić ostatnie cztery dni mojej wycieczki po USA w Kalifornii, bo być w Stanach i nie odwiedzić Kalifornii to jak być w Krakowie i nie wyjść na pole. Przyznam jednak, że pomysł na te dni był nieco inny. Na szczęście przytrafiła mi się bardzo pomocna rozmowa, która uświadomiła mi dwie rzeczy. Po pierwsze, że Wielki Kanion Kolorado wcale nie jest w Kolorado, tylko w Arizonie. A po drugie, że da się go zwiedzić podczas trzydniowej wycieczki z Los Angeles.
Zanim jednak do tego doszło, wylądowałem w kalifornijskim Mieście Aniołów i ruszyłem na zwiedzanie. Na pierwszy ogień poszła słynna plaża Venice Beach i ciekawe, mocno nieoczywiste miejsce – oryginalny antykwariat The Last Bookstore. Wieczorem mogłem zaś udać się tylko w jedno miejsce.
Los Angeles potocznie określa się czasem jako La-La Land. To nawiązanie zarówno do skrótu LA, jak i angielskiego idiomu to be in la-la land, oznaczającego mniej więcej tyle, co nasze „bujać w obłokach”. To dlatego jeden z najładniejszych filmów o Los Angeles nosi właśnie tytuł La La Land. A kto go oglądał (lub grał w GTA V albo widział którykolwiek z trzydziestu innych filmów, w których występuje ten budynek), ten nawet obudzony w środku nocy bezbłędnie rozpozna Obserwatorium Griffitha.
Obserwatorium, położone na wzgórzach Hollywood, to jeden z najbardziej niezwykłych punktów widokowych świata. Jest to również miejsce istotne, choć tragiczne, dla polskiej kultury. To tu bowiem w grudniu 1968 roku doszło do poważnego upadku Krzysztofa Komedy, wskutek którego wybitny kompozytor kilka miesięcy później zmarł.
Spod obserwatorium dość blisko jest do innych znaczących miejsc. W moim przypadku były to widok na legendarny napis HOLLYWOOD i urocza ulica Mulholland Drive, upamiętniona dzięki filmowi w reżyserii Davida Lyncha o właśnie takim tytule. Na więcej, niestety, nie starczyło już czasu.
Prosto z przedmieść LA skierowałem się na północny wschód. Moim pierwszym celem była Dolina Śmierci. To miejsce swoją ponurą sławę zawdzięcza suchemu klimatowi i niewyobrażalnym upałom. Podczas mojej wizyty termometr w szczytowym momencie wskazywał sto szesnaście stopni Fahrenheita, czyli ponad czterdzieści pięć „normalnych”. W oddalonym o około czterystu kilometrów Los Angeles temperatura tego dnia nie przekraczała trzydziestu stopni. Na tak wyjątkowe warunki wpływa ukształtowanie terenu, na czele z głębokimi depresjami.
Najbardziej znanym miejscem w Dolinie Śmierci jest punkt widokowy Zabriskie Point. Zgadza się – był również taki film. Jeszcze go nie widziałem, ale z tego, co wiem, finałowa scena dzieje się właśnie w miejscu, które widzicie na powyższym zdjęciu. A jeśli zastanawiacie nad słowiańsko brzmiącą nazwą – zgadza się, także w tej sprawie nie brakuje polskiego wątku. Zabriskie Point upamiętnia postać Christiana Breevorta Zabriskiego, przedsiębiorcy górniczego, który był potomkiem polskich imigrantów. Z rodziny Zabriskiech wywodzi się zresztą wiele ciekawych postaci zasłużonych dla amerykańskiej ekonomii, medycyny i kultury.
Kolejnym przystankiem, a zarazem miejscem odpoczynku po trudach zetknięcia z Doliną Śmierci, było legendarne Las Vegas. I choć było to jedno z tych miast, do których naprawdę mnie nie ciągnęło, to muszę przyznać, że robi wrażenie. Nawet na magistrze matematyki finansowej mającym pojęcie o rachunku prawdopodobieństwa, a co za tym idzie rozumiejącym, dlaczego z kasynem nie da się wygrać.
I może właśnie Vegas było najciekawszą lekcją na temat amerykańskiego społeczeństwa. Cóż bowiem powie o nim więcej niż widok setek (dosłownie setek) migających automatów, przy których stale ktoś gra. I można tam spotkać cały przekrój społeczeństwa – osoby młode, w sile wieku oraz emerytów, zarówno mężczyzn, jak i kobiet, białych, czarnych, Latynosów, Azjatów, a czasem nawet rodziny z dziećmi, choć te teoretycznie mają zakaz wstępu. Co więcej, obserwowałem całkiem spore zainteresowanie, nawet jedząc śniadanie w hotelowo-kasynowej restauracji około godziny siódmej rano.
Co jednak uderzyło mnie najbardziej, to egalitaryzm Las Vegas. Pamiętam z dzieciństwa, jak byliśmy z rodziną w Monako i czuliśmy się tam naprawdę jak ludzie z innego świata. W Vegas tego nie ma – tu hazardu może zakosztować naprawdę każdy. Do zagrania na automatach wystarczy jeden dolar, a i to tylko dlatego, że nie przyjmują monet, ponieważ są i takie, na których za ów dolarowy banknot otrzymuje się kilka gier. Nocleg w ogromnym hotelu-kasynie był jednym z najtańszych, a zarazem zdecydowanie najbardziej komfortowym podczas całej wycieczki. Nie występowała również żadna selekcja czy dress code – przedzierając się między automatami, w spoconej sportowej koszulce po całym dniu w Dolinie Śmierci, wcale nie wyróżniałem się z tłumu wyglądem. Zapachem zresztą też.
Z Vegas droga wiodła dalej na wschód, do Arizony, i atrakcji, które przygotowały dla nas rzeka Kolorado, prawa fizyki i trochę ludzkiego geniuszu. I które dobitnie pokazują, jak w pięknie stworzenia widać potęgę Stwórcy.
Na pierwszy ogień poszła Zapora Hoovera, wybitne dzieło amerykańskiej myśli technologicznej. Danie główne czekało jednak jeszcze kilkaset mil dalej. Po kilku godzinach jazdy dotarłem wreszcie na krawędź prawdziwego cudu natury – Wielkiego Kanionu Kolorado.
O Wielkim Kanonie ciężko napisać coś odkrywczego. To miejsce po prostu trzeba zobaczyć. Kanion jest jak Mariusz Pudzianowski, jak Wisła Kraków Bogusława Cupiała, jak papież Polak. Jest po prostu Wielki.
Miejscem kolejnego noclegu było miasteczko Williams nazywane bramą do Wielkiego Kanionu. Williams jest jednak uwielbiane przez turystów również z innych powodów – da się w nim odczuć prawdziwy, westernowy klimat Dzikiego Zachodu. Ponadto przez miasteczko przechodzi najbardziej znana amerykańska droga – Route 66.
Route 66, łącząca Chicago z Santa Monica w Kalifornii, nie jest obecnie ważnym szlakiem komunikacyjnym. Kluczowe jest jednak jej znaczenie dla historii i kultury Stanów Zjednoczonych. To dlatego jej odcinki, oznaczone jako Historical Route 66, a także stare znaki drogowe cieszą się niesłabnącą popularnością wśród turystów.
Ciekawe jest to, że nawet w takim miejscu jak Williams spotkałem polskie małżeństwo. Bardzo miło było porozmawiać chwilę po polsku pośrodku Dzikiego Zachodu.
Niestety, mój czas na kontemplację Route 66 i westernu na żywo był dość ograniczony. Autostradą interstate, która przejęła rolę wydłużenia sześćdziesiątki szóstki, wróciłem do Los Angeles. Tam zaś wsiadłem wreszcie w powrotny samolot do Polski.
Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej! Dziękuję, że towarzyszyliście mi w podróży, czytając Zapiski z Nowego Świata. Myślę, że przyjdzie jeszcze czas na podsumowanie, ale tymczasem pora wrócić do domu, codzienności i zwyczajnych obowiązków.