Masz więcej niż szesnaście lat i nadal służysz przy ołtarzu. „Nie złożyłeś jeszcze papierów do najbliższego seminarium? Nie jesteś jeszcze księdzem? Ale chociaż myślałeś o seminarium, prawda? Co? Masz dziewczynę? E, na pewno jeszcze ci się zmieni…”.
Seminaria duchowne powoli zaczynają świecić pustkami. Niektóre już świecą. W parafiach brakuje księży. Gdzieniegdzie ostały się jeszcze wspólnoty ministranckie, choć o wiele mniej liczne niż kilkanaście lat temu. Nadal uważa się je często za „kuźnie powołań”. Tylko niestety często wykuwanie takiego powołania przypomina raczej machanie młotem na oślep przez wysyłanie każdego nastolatka do seminarium niż konkretną pracę.
Wmawianie powołania
Wielu ministrantów, choćby przelotnie, miało kiedyś poważne myśli o kapłaństwie. Zwłaszcza jeśli ich formacja była dobrze prowadzona i wiedzą, komu służą i po co. W pewnym wieku jednak – kiedyś była to końcówka gimnazjum, teraz końcówka podstawówki – ich przemyślenia bywają zakłócane. Ludzie zaczynają nagabywać ich, żeby poszli „na księdza”. Jak wynika z obserwacji, najczęściej są to starsze panie oraz księża.
Wszak dorośli, którzy służą przy ołtarzu, to niestety rzadkość. Gdzieniegdzie jeszcze studenci „obstawiają” msze dla studentów. Można też zostać szafarzem nadzwyczajnym, ale ich mało kto uznaje za ministrantów, większość błędnie robi z nich jakąś kategorię nadministrantów-półksięży. Poza tymi przypadkami służba przy ołtarzu przez nie-księży nieszczególnie kojarzy się z dorosłością.
Osobom, które nakłaniają, zazwyczaj faktycznie zależy, żeby ministrant został kapłanem. I trudno im się dziwić. Dałoby się to nawet zrozumieć, gdyby takie osoby wzięły chłopaka na poważną rozmowę i rzeczywiście pomogły w przełamaniu się albo rozwiały wątpliwości. Ale najczęściej diagnoza stawiana jest tonem wyroczni na podstawie faktu, że widać go przy ołtarzu częściej niż raz w tygodniu i ładnie czyta i/lub śpiewa. Tupet niektórych nie zna granic i potrafią czynić podobne uwagi w obecności dziewczyny ministranta czy nawet narzeczonej! Kilka razy można to obśmiać, ale notoryczne aluzje tego typu leżą daleko poza granicą dobrego smaku.
Wmówione powołanie
Najgorzej, jeśli taki młody chłopak faktycznie da sobie wmówić powołanie do kapłaństwa. W pewnym momencie, na przykład w połowie gimnazjum (tak, wiem, już nie istnieją, chodzi o wiek), zaczyna się prowadzenie życia bardzo uduchowionego. Kiełkuje przekonanie, że „ja na pewno zostanę księdzem”. Faktycznie delikwent zaczyna pojawiać się w kościele częściej niż raz w tygodniu, docelowo – codziennie, co oczywiście samo w sobie nie jest złe, ba, wręcz chwalebne.
Ale zaczyna się dziać coś o wiele gorszego. Porzucanie relacji. No bo przecież z nich trzeba będzie w dużej mierze zrezygnować podczas pobytu w seminarium. A już – broń Panie Boże – żeby nie wejść w relację z jakąś dziewczyną. No bo jeśli się zakocha, to nie zostanie księdzem. A jako że zakochanie w tym wieku to nic nadzwyczajnego, zaczyna się tłamszenie uczuć.
Do tego często dochodzi porzucenie dotychczasowego stylu, chodzenie w garniturach niezależnie od okazji i okoliczności przyrody. Oraz tak zwana „brewiarzowa morda” i wyniosłość. Dość charakterystyczna, wypływająca z przekonania o byciu lepszym z samego faktu święceń. Święceń, które – przypomnijmy – w tym przypadku nawet nie doszły do fazy wejścia na ścieżkę formalnych starań, czyli przyjęcia do seminarium. Szczytowym osiągnięciem staje się zostanie wziętym za księdza na przykład w sklepie.
Seminarium, seminarium i po seminarium
Wreszcie kończy się czas liceum, prosto po maturze do seminarium. A tam… zakończenie na etapie roku propedeutycznego (zerowego). Czy nawet gdzieś tam przed diakonatem. Dramat życiowy, bo przecież nie ma żadnego planu B. Miało się być księdzem i już. A tu nie ma do kogo wracać, no bo przyjaźnie się za bardzo nie ostały, a i z dziewczynami się dziwnie rozmawia. Zresztą eks-klerycy to też temat rzeka.
Nawet jeśli jakimś cudem uda się przeczekać do prezbiteratu, to po święceniach wcale nie jest łatwiej. Bo nie zostaje się po nich nadczłowiekiem, panem i władcą litościwie udzielającym audiencji lub nie, choć wielu trwa w takim przekonaniu. Jest się sługą wszystkich, posyłanym w różne miejsca. A jak tu na przykład prowadzić grupy młodzieżowe, skoro swoje lata młodości spędziło się na separowaniu się oraz tłamszeniu emocji i relacji? Jak prowadzić poradnie życia rodzinnego?
Wmówienie powołania to jedna z najgorszych rzeczy, jakie można zrobić zaangażowanemu w służbę w Kościele chłopakowi. Ale drugą jest odprawienie go z kwitkiem w wieku dorosłym – choć chciałoby się, bo wie już o liturgii więcej od niejednego księdza.
Dorośli przy ołtarzu
Tymczasem służba przy ołtarzu należy przede wszystkim do osób dorosłych! Pośród szczególnych funkcji liturgicznych w pierwszej kolejności Ogólne Wprowadzenie do Mszału Rzymskiego wymienia akolitę i lektora, którzy mają swoje własne funkcje we mszy świętej (punkty 98-99 oraz 187-198). Czy muszą to być klerycy? Nie. Niestety w dzisiejszych realiach eklezjalnych to właśnie oni są lektorami i akolitami, z bardzo nielicznymi wyjątkami.
Po soborze watykańskim II, w 1972 roku św. Paweł VI, papież, wydał motu proprio Ministeria quaedam. Na jego mocy święcenia niższe (ostiariat, lektorat, egzorcystat i akolitat) zostały nazwane posługami oraz zredukowano ich liczbę do dwóch – lektoratu i akolitatu. Stwierdzono, że jak najbardziej mogą być udzielane świeckim, którzy nie przygotowują się do kapłaństwa.
Do czasu soboru trydenckiego młodzieńcy, którzy chcieli zostać kapłanami, kształcili się przy parafiach. Powszechniej też udzielano wspomnianych wcześniej święceń niższych. To oni zajmowali się służbą do mszy świętych czy dbaniem o zakrystię. Ale przyszedł sobór trydencki, postanowiono przyłożyć się do kształcenia kapłanów. Kleryków skoszarowano w seminariach, wobec czego parafie stanęły w obliczu braku posługujących. W ich zastępstwie zaczęto dopuszczać chłopców z laikatu i mniej więcej w ten sposób praktyka ta przetrwała do czasów dzisiejszych. Dzieci w zastępstwie kleryków. Dorosłych ludzi.
Prowizorki
Obecnie diecezje, które udzielają posług, można policzyć na palcach jednej ręki. W pozostałych twierdzi się, że nie ma takiej potrzeby. Jest to oczywiście wierutną bzdurą, biorąc pod uwagę zatrważającą nadprodukcję nadzwyczajnych szafarzy komunii świętej. Oraz „lektorów”, czyli ministrantów słowa Bożego, którzy bynajmniej nie są lektorami sensu stricto. Ale wiadomo, że prowizorki są najtrwalsze.
Nawet wśród wytycznych tych kilku pobożniejszych diecezji pojawiają się kwiatki w stylu „kandydat na akolitę musi przez co najmniej trzy lata być nadzwyczajnym szafarzem Komunii Świętej”. Jest to wymóg zbliżony do: „kandydat na męża musi mieć co najmniej troje nieślubnych dzieci”, co jest absurdem.
Hierarchiczność Kościoła
Wygląda zatem na to, że w naszej polsko-katolickiej rzeczywistości przyjdzie nam jeszcze poczekać na prawdziwie hierarchiczny porządek w Kościele, w którym najmniej jest biskupów, a później w kolejności coraz więcej prezbiterów, diakonów (żonatych również), a najwięcej akolitów i lektorów. W tym czasie traci się wiele powołań do służby w Kościele wśród dorosłych mężczyzn, którzy w pewnym wieku są zmuszeni do odejścia. Choć nadal mogliby posługiwać, bo do tego nie są wcale potrzebne święcenia czy rezygnacja z założenia rodziny.
Szkoda, że po niemal półwieczu od wspomnianego motu proprio świętego Pawła VI poważne podjęcie posługi przy ołtarzu w wieku dorosłym jest zarezerwowane jedynie dla kandydatów do kapłaństwa.
Co złego jest w byłych klerykach? Ze świeckich studiów też ludzie odchodzą, zmieniają, poszukują i nikt się ich nie czepia, że coś z nimi nie halo. Taki człowiek ma być analizowany przez różnych Krzysztofów Namyślaków tylko dlatego, że wybrał takie a nie inne studia i ich nie ukończył, ostatecznie lądując w innym zawodzie i powołaniu? Po to jest seminarium żeby stwierdzić samemu czy przez przełożonych albo powołanie albo jego brak, to nie jest fabryka księży z której odwrotu nie ma. Przed święceniami można poszukiwać i próbować do woli, problem pojawia się gdy odchodzi już wyświęcony kapłan. Proszę o więcej dojrzałości.
Nie o “byłych klerykach” jest ten tekst (bo wiadomo, ktoś może wystąpić z seminarium, bo źle rozeznał powołanie), a o swoistym zmuszaniu młodych do pójścia do seminarium – sam miałem przez lata (co najmniej od gimnazjum) taką sytuację (zresztą do dziś niektórzy mi wypominają, że nie poszedłem do seminarium czy nawet do zakonu 🙂 ). Jak byłem w liceum, chyba tylko proboszcz mojej parafii mnie nie nagabywał. Z tym że ja się jakimś cudem oparłem temu “powołaniu od społeczeństwa”. A inni, którzy się nie mogli oprzeć tej presji, faktycznie mogą mieć takie problemy.
Dwie uwagi do Pańskiego tekstu:
1) W sumie to… o czym on jest? O nagabywaniu starszych pań do pójścia do seminarium? Gdzie jest sedno problemu? W ogóle: jaki problem Pan opisuje? Mam wrażenie, że opisuje Pan jakieś swoje osobiste przeżycia, którym nadaje Pan uniwersalną i powszechnie obowiązującą rangę.
2) Jest psychologiem. W zawodzie od kilkunastu lat. Jestem wierzący i pracuję także z duchownymi, eks-duchownymi, klerykami i eks-klerykami. Szczerze mówią już “boję się” tekstu o byłych klerykach. Ewidentnie ma Pan tendencję o obiektywizacji swoich opinii. Powodów odejść może być milion – tyle ilu eks-kleryków. Jeżeli jest to odejście seminaryjne, nawet późne, świadczy to tylko o dojrzałości odchodzącego. Natomiast Pańskie wywody o “nagabywaniu przez panie i księży” mogą się odnosić do PRLu, a nie do współczesności, i dla mnie, jako profesjonalisty są z jednej strony infantylnie upraszczające, z drugiej krzywdzące dla odchodzących.
Życzę lepszego kontaktu z prawdziwym życiem.
Wszystko dobrze, ale uważam, że brakuje tu najważniejszej części myśli, czyli dlaczego dorośli “uciekają” od ołtarza. Nie jest problemem, że ministranci pełnią różne posługi na Mszach Świętych (i to wielką literą), problemem jest, że tych starszych faktycznie nie ma. I nie do końca winny jest temu Kościół, a raczej bardziej społeczeństwo, które stawia na światowość. Pozdrawiam serdecznie!