Mówi się o kryzysie powołań. To nośne hasło dla mediów: krótkie, chwytliwe, niepokojące. Baitowy samograj. A co jeśli żadnego kryzysu nie ma?
Osobiście nie wierzę w żaden osławiony kryzys powołań. Przede wszystkim mam problem z samym wyrażeniem „kryzys powołań”, bo jeśli potraktujemy to wyrażenie dosłownie, oznaczałoby to systemowe załamanie idei wybierania drogi kapłaństwa, zakonu czy misji, i to w skali całego świata. Obecnie możemy mieć co najwyżej kryzys liczb i kryzys naszych wyobrażeń o Kościele, i to – jak to często bywa – z naszego europejskiego punktu widzenia. Są przecież miejsca jak wschodnia Azja, gdzie seminaria są bardzo liczne, młodzi są duszpastersko gorliwi. Jeśli więc chcemy być uczciwi intelektualnie, możemy po prostu mówić o kryzysie liczebności powołań w Europie. Oczywiście nie oznacza to, że wszystko jest w porządku. Bywa, że jest bardzo nie w porządku. Świadczą o tym m.in. łączenie seminariów, coraz ostrzejsze spory między frakcjami w Kościele, zanikające powołania do zakonów, które zmuszone są kończyć działalność bądź są wchłaniane przez większe wspólnoty.
Dlatego wielu katolików odczuwa dezorientację (czy nawet zawód) wobec kurczenia się struktur organizacyjnych Kościoła. To po ludzku naturalne. Czy jednak nie ważniejszym pytaniem lat trzydziestych XXI wieku będzie nie to, ilu będzie powołanych do kapłaństwa, życia misyjnego i zakonów, ale to, jacy oni będą? Czy będą z większą gorliwością niż powołani z poprzednich pokoleń świadczyć o Ewangelii? Jak będą podchodzić do świętości liturgii i jej wartości dla wierzących? Czy – wreszcie – nie będą bezduszni wobec dramatu wykorzystywania seksualnego?
Wspólnoty przyszłości będą z pewnością inne. Mniejsze, inaczej zorganizowane, ale nie oznacza to, że gorsze. Może dzięki temu będą mniej anonimowe, świadome swojej tożsamości i miejsca w świecie. Najgorsza możliwa reakcja katolików wobec kryzysu liczebności powołań to zgorzknienie. Chaotyczne decyzje i strach hierarchów, którzy obawiają się utraty społecznych wpływów, mogą tylko pogłębić problem. Prawdy nie oblicza się statystyką, dlatego Kościół powinien robić to samo, co robi, tylko z nową gorliwością.
Jednocześnie nie możemy zamykać oczu na liczby. Zmiana w sytuacji społecznej Kościoła nie ma być zachętą do zmiany doktryny (bo „kto żeni się z duchem czasu, prędko będzie wdowcem”, jak mawiał niemiecki reżyser August Everding), ale do zmiany przyzwyczajeń. Kto wie, może europejscy klerycy w 2050 roku będą kształcić się u boku doświadczonego proboszcza, jak robiono to w czasach soboru trydenckiego? A może Bóg chce nam pokazać, że życie religijne wymaga przeorganizowania, bez naruszenia doktryny?
Chrystus nie zostawił swojego Kościoła samego. On dalej mówi do ludzi, których w szczególny sposób chce powołać. Mówi wyraźnie do młodych: z wielkich miast i małych wiosek, technologicznych hubów i miejsc cyfrowego wykluczenia. Tylko może starsi nie dają im przykładu, jak lepiej słuchać.
W najnowszym numerze podejmiemy refleksję o powołaniu: w filmie, kulturze, a przede wszystkim w życiu każdego z nas. Bo chociaż to słowo często tchnie patosem, ostatecznie powołanie każdego z nas składa się z drobnych decyzji, które podejmujemy każdego dnia.
Z życzeniami dobrej lektury
Bartłomiej Wojnarowski
redaktor naczelny„Adeste”