Nie ma co się czarować – idzie lato. To kalendarzowe już się zaczęło, mimo że pogoda, jak się zdaje, wyprzedziła je w naszym kraju o kilka dni. A skoro dotarły już do nas upały, to trzeba bardziej niż zwykle zwracać uwagę na odpowiednie nawodnienie. Dlatego postanowiłem podzielić się swoimi ośmioma sprawdzonymi pomysłami na smaczne i zdrowe napoje na lato, które doskonale sprawdzą się zarówno podczas upalnych dni, jak i przy okazji grilla czy letniego garden party.
Skąd w ogóle pomysł na ten tekst? Cóż, chyba wynika on trochę z tego, jak rozumiem swoją rolę w Adeste. Wolontariat polega dla mnie na dzieleniu się tym, co się ma dobrego – skoro mam zatem dobre przepisy na orzeźwiające napoje na lato, to dlaczego miałbym się nimi nie podzielić z naszymi wspaniałymi Czytelnikami? Poza tym kto powiedział, że musimy pisać wyłącznie zaawansowane i głębokie analizy?
Powodów, żeby spróbować choć części z wymienionych tu przepisów, jest co najmniej kilka. Po pierwsze: są dobre, choć to oczywiście kwestia gustu. Po drugie: są zdrowsze niż napoje ze sklepu. Zawierają mniej cukru, nie są wzbogacone sztucznymi dodatkami smakowymi, konserwantami czy barwnikami i dokładnie wiemy, jakich składników użyliśmy do ich przygotowania. Po trzecie: po prostu bardziej się to opłaca. W związku z rosnącą inflacją i podatkiem cukrowym słodkie napoje są w Polsce drogie, a te, które w ogóle da się pić, osiągają horrendalne ceny. Podsumowując – dbamy jednocześnie o podniebienie, zdrowie i portfel. Mało?
I oczywiście można by powiedzieć, że najzdrowiej i najoszczędniej byłoby pić samą wodę albo kompot od babci. Do kompotu nic nie mam, wręcz przeciwnie. Znowuż woda sama z siebie raczej nie uzupełni wszystkich mikroelementów, które w lecie tracimy razem z potem. Ile też można żłopać piwska, nawet jeśli jest bezalkoholowe. Warto czasem spróbować czegoś nowego, dlatego bez dalszego przedłużania rozpocznijmy naszą listę.
Yerba mate tereré
Nie jestem może jakimś wielkim smakoszem czy znawcą yerba mate. Na ogół wolę napić się kawki, natomiast czasem, jak mnie najdzie ochota, lubię sobie „yerbnąć”. Napar z ostrokrzewu paragwajskiego cenię głównie za sposób uwalniania kofeiny i właściwości zdrowotne. Po wypiciu kawy uzyskujemy dość szybkie pobudzenie, natomiast yerba mate daje łagodniejszą, ale dłuższą poprawę koncentracji. W przeciwieństwie do kawy yerba nie wypłukuje również magnezu, nie powoduje zatem rozdrażnienia, drgania powiek czy innych nieprzyjemnych efektów. Dlatego zawsze gdzieś w szafce mam opakowanie yerby i podstawowe akcesoria.
No właśnie, przed przejściem do konkretów jeszcze dwa słowa o akcesoriach. Zanim zacząłem przygodę z yerba mate, wydawało mi się, że podstawowym elementem wyposażenia jest matero – specjalne naczynie wykonane z ceramiki albo jeszcze lepiej, wydrążonej tykwy lub drewna palo santo. Obecnie wciąż uważam, że fajnie je mieć, bo pomaga wczuć się w ten południowoamerykański klimat, ale jeśli chcemy tylko spróbować yerba mate po raz pierwszy, to nie warto w to inwestować. Znacznie ważniejsza jest, w mojej opinii, metalowa słomka z dziurkami, czyli bombilla. Umożliwia ona bowiem picie napoju w tradycyjny sposób, tzn. wysysanie płynu słomką spomiędzy zalanego suszu. I o ile yerba w kubku smakuje prawie tak samo jak w matero, o tyle pita przez bombillę jest czymś zupełnie innym niż parzona w zaparzaczu czy ekspresowych torebkach.
No dobrze, ale o co właściwie chodzi z tym tereré? Otóż o temperaturę parzenia. Yerba mate ma tę cudowną właściwość, że da się ją zaparzyć wodą w praktycznie każdej temperaturze, także zimną. Można więc użyć wody w temperaturze pokojowej, choć tradycyjnie powinna być lodowata. Można nawet – sam nieraz rak robię – zasypać susz kostkami lodu i dopełnić zimną wodą. Bez względu na wybrany sposób przygotowania po kilkunastu minutach gorzki, pobudzający napój będzie gotowy do siorbania. Ilość suszu dobieramy tak samo, jak w przypadku zwykłego parzenia ciepłą wodą – w zależności od gustu może to być od jedna do nawet dwóch trzecich naczynia.
Do tereré można wykorzystać praktycznie każdą yerba mate, choć jeśli lubimy przygotowywać ją w ten sposób, warto zakupić jedną z mieszanek specjalnie oznaczonych napisem „tereré”. Oczywiście świetnie sprawdzą się także wszelkie mieszanki z dodatkiem owoców czy ziół, jeśli je lubicie. Można też pokombinować samemu, dodając do zwykłego naparu np. sok z cytryny, miętę czy jagody goji. Istnieje również wiele odmian tereré polegających na zalewaniu suszu płynem innym niż woda, np. sokiem lub zimnym piwem. Tego akurat nie próbowałem, choć myślę, że jeśli zdecydowałbym się na sok owocowy, to poszedłbym raczej w świeżo wyciskany niż kupiony w sklepie.
Kwas chlebowy
Kresowy klasyk. Podobno na weselu moich dziadków na Podlasiu pito kwas chlebowy, dojrzewający uprzednio kilka miesięcy na dnie studni. Mnie zawsze będzie się kojarzył z wycieczkami na Litwę i Ukrainę, spotkaniami z kolegami z oazy i rowerową podróżą do Wilna sprzed dwóch lat. To wtedy kwas chlebowy towarzyszył mi w różnych wersjach przez większość drogi – od Kazimierza Dolnego, gdzie uchowała się jeszcze pani sprzedająca go prosto z beczki na ulicy, do samej Ostrej Bramy, gdzie niestety trochę zdemolował mi żołądek.
Jeśli chodzi o przygotowanie kwasu chlebowego sposobem domowym, próbowaliśmy z kolegami zrobić to trzykrotnie. Raz zupełnie nam nie wyszło, raz efekt końcowy był przeciętny, natomiast raz udało się otrzymać bardzo smaczny i orzeźwiający napój. Postaram się więc odtworzyć mniej więcej nasze ówczesne postępowanie, ale nie obiecuję cudów.
Podstawą jest oczywiście chleb – powinien być ciemny, dobrej jakości, na zakwasie, najlepiej z ziarnami. Chleb kroimy w kostkę i mocno opiekamy w piekarniku – powinien się wręcz poprzypalać. Jednocześnie podgrzewamy cukier tak, żeby uzyskać z niego karmel. Chleb zalewamy ciepłą wodą, dodajemy karmel i suche drożdże, przykrywamy i odstawiamy na dwa, trzy dni. Po tym czasie płyn cedzimy i przelewamy do butelek, a te chowamy do lodówki. Do każdej butelki można dodać po jednej rodzynce, żeby drożdże miały jeszcze na czym popracować.
Proporcje, jakich użyliśmy, wynosiły mniej więcej pół kilograma chleba na trzy litry wody, pół łyżeczki drożdży i pół szklanki cukru. Cukier można oczywiście wsypać tak po prostu, bez karmelizowania, albo zastąpić miodem. Podobnie rodzynki z butelkach można zastąpić żurawiną lub nie dodawać ich wcale. Przede wszystkim jednak pamiętajmy, że mamy do czynienia z fermentacją drożdżową, dlatego nasz kwas chlebowy trzymamy w lodówce i wypijamy do tygodnia albo pasteryzujemy. W przeciwnym razie może zdarzyć się tak, że będziemy go musieli zbierać z sufitu.
Warto jeszcze wspomnieć o koncentratach kwasu chlebowego, czyli rozwiązaniu pośrednim pomiędzy napojem kupionym w butelce a zrobionym własnoręcznie od A do Z. Można je dostać w marketach na Litwie, natomiast w Koronie raczej tylko przez internet. Sam przywiozłem z Litwy taki produkt, składający się z dwóch torebek – większej z płynnym koncentratem i mniejszej z suchymi drożdżami. Oczywiście brązowy koncentrat wzbudza pewne podejrzenia, zwłaszcza że termin przydatności wynosi chyba rok, natomiast efekt końcowy był całkiem przyzwoity. Jest to opcja bardzo ekonomiczna, a jednocześnie sprowadzająca ryzyko kuchennego niepowodzenia praktycznie do minimum.
Sangria
Mały alkoholowy wyjątek na tej liście, ale takie wyjątki naprawdę warto robić. Tak jak kwas chlebowy przypomina mi o podróży na Litwę, tak sangria przywodzi na myśl Camino de Santiago. W końcu to właśnie na Półwyspie Iberyjskim sangria powstała i jest spożywana hektolitrami.
Ogólnie koncepcja sangrii sprowadza się do zalania świeżych owoców winem. Owoce można wcześniej przymrozić, żeby nie rozpaćkały się w winie i dodatkowo je chłodziły. Warto również przygotować sangrię odpowiednio wcześniej, tak żeby smaki i aromaty owoców zdążyły przeniknąć do wina.
Jeśli chodzi o owoce, to ogranicza nas tylko wyobraźnia i gust. W Hiszpanii i Portugalii do sangrii wrzuca się najczęściej winogrona i pomarańcze. Świetnie sprawdzają się także wydrążone kuleczki arbuza lub melona, ananas, a dla miłośników gorzkich smaków – grejpfrut. Ciekawym polskim twistem może być dorzucenie do napoju truskawek, malin czy jagód, które dodadzą mu słodyczy. Nie szedłbym z kolei w cytryny czy limonki, bo jednak wino samo w sobie zawiera dużo kwasów.
Co do wina, paradoksalnie unikałbym wynalazków opisanych jako „sangria” popularnych na południu Europy, ale dostępnych również w naszych sklepach. Moim zdaniem najlepiej użyć zwykłego dobrego, taniego wina (nie, nie chodzi o popularnego w różnych kręgach jabola/prytę/alpagę, tylko po prostu wino, które Wam smakuje i nie kosztuje majątku). W zależności od preferencji i używanych owoców może to być równie dobrze wino białe, jak i czerwone, choć różowe także świetnie się sprawdzi. Podobnie sprawa ma się ze słodkością – jeśli lubicie wino wytrawne, użyjcie wytrawnego, a jeśli chcecie więcej słodyczy, sugerowałbym półsłodkie. Wino słodkie w połączeniu z owocami może stworzyć trochę zbyt intensywną mieszankę, choć to też kwestia gustu i konkretnej butelki.
Herbata i kawa cold brew
Ten pomysł może wyglądać dziwnie, ale naprawdę polecam wypróbować, efekty są bowiem bardzo ciekawe. Poza tym w sieciowych kawiarniach za „zimną brew” płaci się kilkakrotność ceny normalnej kawy czy herbaty, a w istocie nic szczególnego w niej nie ma. Ot, przygotowanie wymaga dużo więcej czasu.
Cold brew polega na zalewaniu herbaty zimną wodą. Oczywiście kawy czy herbaty nie zaparzymy tym sposobem tak jak yerba mate, w parę chwil, niemniej i na to jest sposób. Technicznie sprawa z herbatą jest prosta. Wystarczy wsypać ok. pięćdziesięciu procent więcej suszu, niż używamy do zwykłego parzenia, i zalać go letnią wodą, po czym wstawić do lodówki na kilka godzin, a najlepiej na noc. Tak samo postępujemy z kawą – zmielone ziarna zalewamy zimną wodą, a po kilku, kilkunastu godzinach otrzymujemy przyjemną zimną kawkę, którą możemy wypić tak, jak najbardziej lubimy.
Oczywiście do cold brew nie nadają się produkty ekspresowe, więc jeśli parzymy w ten sposób herbatę, to liściastą, a jeśli kawę, to zmielone ziarna. Podobno arabika sprawdza się lepiej niż robusta, ale to już pozostawiam Waszej ocenie. W przypadku herbaty pole manewru jest zaś praktycznie nieograniczone. Można robić cold brew z herbaty czarnej, zielonej, białej czy oolong, można też próbować z rozmaitymi earl greyami i innymi herbatami aromatyzowanymi. Metodą cold brew parzy się także herbatki owocowe, rooibos czy różne zioła, można też kombinować z dodatkiem soków, kawałków owoców czy miodu.
Lemoniada z lawendy
Tego wynalazku akurat jeszcze nie robiłem samodzielnie. Miałem jednak okazję spróbować go, będąc niedawno na Węgrzech, i przyznam szczerze, że jest on wart zachodu. Problemem może być zakup lawendy, ale po prostu trzeba trochę uważniej poszukać w sieci lub wyhodować sobie ją na balkonie.
Istnieją dwa sposoby przygotowania lemoniady lawendowej: można użyć naparu lub syropu. Napar przyrządzamy, po prostu zalewając łyżkę kwiatów lawendy szklanką gorącej, ale nie wrzącej wody. Syrop wymaga nieco więcej pracy, ale też nie jest specjalnie trudny w przygotowaniu. Zagotowujemy wodę z cukrem aż do rozpuszczenia, następnie dodajemy kwiaty lawendy i sok z cytryny i gotujemy ok. pół godziny na wolnym ogniu. Proporcje, jakie pojawiają się w różnych przepisach, oscylują wokół wartości pół litra wody na pół kilograma cukru, trzech łyżek lawendy i soku z połówki cytryny, choć osobiście chyba użyłbym nieco mniejszej ilości cukru. Syrop lawendowy można też kupić w sieci, ale wiadomo – zawsze lepiej zrobić samemu.
Samą lemoniadę przyrządza się już bardzo prosto. Do dzbanka wlewamy chłodną wodę, może być gazowana, oraz napar lub kilka łyżek syropu. Jeśli używamy naparu, to można dosłodzić całość cukrem lub miodem. Podobno świetnie sprawdza się też syrop z agawy, więc jeśli macie ochotę przygotować wersję dla koneserów, to jest to jedna z możliwości. Całość uzupełniamy pokrojonymi w plasterki cytrusami – może to być cytryna, pomarańcza, limonka, cokolwiek, co lubicie i macie pod ręką – oraz opcjonalnie kilkoma liśćmi mięty. Miętę warto wcześniej „obudzić”, uderzając nią energicznie o krawędź stołu. Niektórzy dodają też kilka plasterków imbiru, ale z tym trzeba ostrożnie, bo nie każdy go lubi.
Sweet tea z Teksasu
Oczywiście obecnie mrożona herbata jest zjawiskiem na tyle powszechnym, że nie robi już na nikim wrażenia. Warto jednak dowiedzieć się co nieco o protoplastach lodoherbaty dodawanej do harnolda. Na południu USA pijano ice tea już w XIX wieku, kiedy w Europie raczej nikt nie wyobrażał sobie herbaty w innej wersji niż gorący napar. Był to w tamtych okolicach napój powszedni, codzienny. Raczyli się nim choćby bohaterowie Chaty wuja Toma, Zabić drozda czy Przeminęło z wiatrem. Co ciekawe, oryginalny przepis, o którym więcej można dowiedzieć się w tym filmiku, zawiera kilka dość nieoczywistych kroków.
Tradycyjny teksański sposób przygotowania sweet tea zakłada wykorzystanie bardzo mocnego naparu herbacianego. Uzyskujemy go, parząc uncję czarnej liściastej herbaty w pincie gorącej wody przez ok. dziesięć minut – na nasze będzie to jakieś trzydzieści gramów suszu na pół litra wody, czyli, jak widać, dość sroga dawka. Po zaparzeniu do herbaty dodajemy solidną szczyptę sody oczyszczonej, która ma za zadanie zamaskować gorycz i cierpkość zawartych w esencjonalnym naparze tanin. Na koniec całość słodzimy – według oryginalnej receptury należy użyć przynajmniej dziesięć uncji cukru, czyli szklankę i jeszcze ze dwie łyżki – oraz wlewamy do dzbanka wypełnionego po brzegi lodem. Napar dość szybko się schłodzi, a woda z rozpuszczonych kostek lodu nieco go rozcieńczy, tworząc w efekcie orzeźwiający i energetyczny napój.
Wspomnę jeszcze, że na kanale, z którego filmik podlinkowałem dwa akapity temu, pojawiła się niedawno także receptura na domowy napój herbaciany o smaku coli. Przepis jest oparty o herbatę earl grey, mieszankę przypraw korzennych i skórek cytrusowych i wygląda bardzo intrygująco, więc zapewne niedługo spróbuję także tego wynalazku.
Piwo jałowcowe
Przyznam szczerze, że z wielu wspaniałych zapachów, w jakie obfituje polska przyroda, szczególnie upodobałem sobie dwa: kwiatów czarnego bzu i jałowca. Do bzu jeszcze przejdziemy, natomiast wśród wielu zastosowań jałowca szczególne miejsce zajmuje tzw. piwo jałowcowe, nazywane także kozicowym. Piszę „tak zwane”, ponieważ napój ten niezbyt pasuje do obecnej koncepcji piwa. Nie zawiera alkoholu i nie jest warzony, a jedynie poddany krótkiej fermentacji drożdżowej, podobnie do wspomnianego już kwasu chlebowego. Piwo jałowcowe produkowano w różnych regionach Polski, ale współcześnie kojarzy się je głównie z Ziemią Kurpiowską.
Do przygotowania piwa kozicowego potrzebujemy dwóch litrów wody, stu gramów suszonych jagód jałowca, dziesięciu gramów suszonych szyszek chmielu, dwustu mililitrów miodu, pięćdziesięciu gramów cukru i łyżeczki suchych drożdży. Jagody rozgniatamy, zalewamy wodą i zostawiamy na parę godzin. Po tym czasie dodajemy chmiel i gotujemy całość przez ok. dwie godziny na wolnym ogniu. Następnie dodajemy resztę składników i całość przykrywamy oraz odstawiamy na dobę w ciepłe miejsce. Teraz napój wystarczy odcedzić, przelać do butelek i zostawić w chłodnym miejscu, najlepiej w lodówce. Najlepszy będzie po kilku dniach, gdy drożdże wykonają trochę więcej pracy i dodadzą całości więcej bąbelków.
Piwo jałowcowe naturalnie wychodzi dość mętne. Można próbować je klarować, ale nie ma takiej potrzeby. Warto z kolei wspomnieć, że napój jest bardzo zdrowy, choćby dzięki bardzo pozytywnemu wpływowi jałowca na trawienie.
Lemoniada z dzikiego bzu czarnego
Na koniec zostawiłem sobie nektar, który osobiście uwielbiam i gorąco polecam każdemu. Co prawda sezon kwitnienia czarnego bzu powoli dobiega końca, niemniej jednak warto ten przepis znać i stosować. Bez zawiera bowiem bardzo dużo witamin, szczególnie witaminy C, dzięki czemu bardzo wzmacnia odporność i pomaga w zwalczaniu infekcji. Poprawia również krążenie krwi i funkcjonowanie nerek.
Lemoniada oparta jest na syropie, który znakomicie sprawdzi się również jako dodatek do zimowej herbatki. Proporcje, z których ja korzystam, to sześć litrów wody na sto dwadzieścia do stu pięćdziesięciu kwiatostanów dzikiego bzu czarnego, cztery kilogramy cukru i sześć cytryn. Z takiej ilości składników można spokojnie przygotować solidny zapas syropu na cały rok. Ważne, żeby czarny bez zbierać w słoneczny dzień, a w każdym razie nie po deszczu – deszcz wypłukuje z kwiatów pyłek, który odpowiada za smak i właściwości zdrowotne. Na zbiory warto iść z nożyczkami i od razu odcinać same kwiaty, ponieważ łodyżki wnoszą do syropu niepotrzebną gorycz. Po przyniesieniu do domu kwiaty możemy rozłożyć na ok. godzinę na słońcu, żeby wyszli z nich wszyscy ewentualni mieszkańcy, ale absolutnie ich nie myjemy, ponieważ przyniosłoby to taki sam skutek jak deszcz.
Przygotowanie syropu jest dość łatwe. Na początku zagotowujemy wodę z cukrem, tak żeby się całkowicie rozpuścił. Następnie dodajemy kwiaty czarnego bzu i pokrojone w plasterki cytryny. Płyn mieszamy, a cytryny możemy dodatkowo trochę pougniatać, żeby puściły więcej soku. Całość odstawiamy pod przykryciem na dobę lub dwie. Po tym czasie dokładnie cedzimy do słoików i pasteryzujemy. Efekt końcowy powinien wyglądać trochę jak poranny moczyk i smakować jak czarny bez. Jeżeli jest na odwrót, to znaczy, że coś poszło mocno nie tak.
Lemoniadę przygotowujemy podobnie jak w wersji lawendowej: do dzbanka nalewamy zimną wodę i syrop w ilości zależnej od indywidualnych preferencji. Ja z reguły go nie żałuję, bo lubię, żeby smak i zapach czarnego bzu był wyraźnie wyczuwalny. Całość uzupełniamy pokrojoną w plasterki cytryną – jeśli dopiero co przygotowywaliście syrop, można wykorzystać jedną z tych, które w nim pływały. Warto dodać też kilka liści mięty, które pogłębią smak i dodadzą jeszcze więcej świeżości.
To tyle, jeśli chodzi o pomysły, którymi chciałem się z Wami podzielić. Jeśli komuś z Was przypadnie do gustu któryś z napojów z tej listy, to będzie mi bardzo miło. Gorąco zachęcam również do dzielenia się w komentarzach – czy tu na stronie, czy na Facebooku – własnymi pomysłami. Niech to i każde kolejne lato będzie dla nas świeże, smaczne, zdrowe i mocno witaminowe.