Często słyszy się deklaracje par – a nawet małżeństw – że chcą pozostać bezdzietne. Taki model zaczyna wzbudzać zainteresowanie także wśród młodych katolików. Kościół wskazuje jednak, że miłość znaczy coś więcej.
Rok 1968. Świat mierzy się z wyżem demograficznym. Jest jeszcze za wcześnie, by zauważyć, że po szczycie przyrostu populacji w latach 1962-1963 nastąpił jego spadek, silne są nastroje maltuzjańskie. Socjologowie przewidują, że w ciągu najbliższych lat liczba ludności globu przekroczy masę krytyczną. Ludzie boją się konsekwencji przeludnienia, głodu, braku środków, niepokojów społecznych. A lęk nigdy nie sprzyja miłości (por. 1 J 4, 18). W tym czasie pojawiają się i głosy teologów, którzy dopuszczają antykoncepcję. Papież Paweł VI jest w kontrze i w czasie obaw uzasadnionych prognozami myślicieli i socjologów, publikuje encyklikę Humanae vitae. Pisze o wielkoduszności, o obowiązkach małżonków, o współpracy z Bogiem i przekazywaniu życia. Czy Kościół jest aż tak oderwany od rzeczywistości? Czy nie widzi, że światu grozi zagłada?
Niecałe pół wieku później wskaźnik dzietności w większości krajów świata nie osiąga poziomu gwarantującego zastępowalność pokoleń, a socjologowie mówią o ryzyku depopulacji i problemach starzejącego się społeczeństwa. Niepłodność staje się chorobą cywilizacyjną, często pozostającą w związku z późnym wiekiem starania się o pierwsze dziecko. Medycyna rozwija sposoby na poczęcie pozaustrojowe. Wydaje się, że to rozwiązanie problemów. Kościół się sprzeciwia – czy to nie straszna hipokryzja i okrucieństwo? Dlaczego zakazuje się ludziom chcącym mieć dzieci stosować w tym celu rozwój medycyny?
Logika niekonsekwentna?
Katolicka nauka społeczna nie jest utylitarystyczna. W swoim sprzeciwie wobec antykoncepcji Kościół wyłamuje się spośród innych religii i wyznań, choć jeszcze sto lat temu, bo do lat trzydziestych XX wieku, całe chrześcijaństwo odrzucało ją jako niemoralną. Zmiana zaszła, gdy w 1930 roku, podczas konferencji biskupów anglikańskich w Lambeth, przyjęto rezolucję, początkowo obwarowaną zastrzeżeniami. Wierni mogli wybrać dowolnie – przy respektowaniu zasad chrześcijańskich – metodę służącą uniknięciu potomstwa, jednak przyzwolenie to obejmować miało jedynie sytuacje wyraźnego moralnego zobowiązania do zaniechania rodzicielstwa – stosowanie antykoncepcji z powodu egoizmu i wygodnictwa zostało w rezolucji potępione. Wiemy jednak, jak szybko ten przywilej się uogólnił. Interesującym przykładem utylitarystycznego stosowania doktryny religijnej spoza kręgu chrześcijańskiego może być Iran, gdzie w okresie wyżu demograficznego antykoncepcja była przez przywództwo duchowe dopuszczana, lecz w momencie narastających problemów z dzietnością wykładnia prawa się zmieniła. Nauki Kościoła nie cechuje taka „wygodna elastyczność”, nie zależy ona od nastrojów społecznych i historycznych okoliczności.
Kościół nie opowiada się za wykorzystaniem wszelkich dostępnych metod, byle tylko pojawiło się więcej dzieci, bo reprodukcja nie jest ani najwyższym celem człowieka, ani wartością samą w sobie. Chodzi o to, by było więcej coraz doskonalszej miłości, a ten cel realizować można w różny sposób, w zależności od powołania danej osoby. Dlatego właśnie celibat, wiążący się nieuniknienie z bezdzietnością, nie jest potępiony, a wręcz przeciwnie – ma wielką wartość.
Dlaczego Kościół wymaga od małżonków otwartości na życie?
Wiemy już, że nie chodzi o rodzenie jak największej liczby dzieci. Nie zgadza się z tym promocja celibatu i dziewictwa oraz sprzeciw wobec metod pozaustrojowego zapłodnienia. A jednak kochający się kobieta i mężczyzna, którzy nie zgadzają się na przyjęcie potomstwa, nie mogą wziąć katolickiego ślubu. Nauczanie Kościoła dotyczące małżeństwa i seksualności często nie jest rozumiane ani respektowane. Pozornie może sprawiać wrażenie niekonsekwentnego. W rzeczywistości wypływa ono z bardzo konkretnego obrazu człowieka, jego godności, a także miłości w rodzinie.
Pismo Święte i Tradycja Kościoła łączą małżeństwo i płodność tak ściśle, że trudno myśleć o ich rozdzieleniu. W obu opisach stworzenia człowieka w Księdze Rodzaju zawarta jest myśl o komplementarności kobiety i mężczyzny, której cel wyrażony jest w błogosławieństwie danym przez Boga: „Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię i uczynili ją sobie poddaną” (Rdz 1, 28). Możliwość współdziałania z Bogiem w przekazywaniu życia jest przywilejem i zadaniem małżonków. Warto podkreślić, że sakrament małżeństwa, obok kapłaństwa, nastawiony jest na zbawienie innych ludzi i dopiero przez służbę innym przyczynia się do zbawienia osobistego (KKK 1534). Nauczanie Kościoła jest jednoznaczne – otwartość na życie to wymagana cecha miłości małżeńskiej.
Oczekiwania a rzeczywistość
Teoretycznie nie powinno być potrzeby przekonywania katolików, że Kościół jest autorytetem także w kwestiach moralności. Jednak badanie CBOS z 2021 roku pt. Stosunek Polaków do wybranych zjawisk i zachowań kontrowersyjnych moralnie pokazuje, że duża grupa polskich katolików nie zgadza się z nauczaniem Kościoła dotyczącym obyczajowości i seksualności:
„Okazuje się, że mniej więcej dwie piąte spośród nich [osób przynajmniej raz w tygodniu praktykujących religijnie] dopuszcza wspólne życie bez ślubu (40%), uprawianie seksu przedmałżeńskiego (40%) oraz stosowanie antykoncepcji (41%). Jedna trzecia akceptuje rozwody (33%), a jedna czwarta nie widzi niczego złego w homoseksualizmie (24%). Dość symptomatyczne jest to, że co czwarta osoba twierdząca, iż moralność katolicka jest jedyną słuszną i wystarczającą moralnością, jednocześnie usprawiedliwia seks przedmałżeński (27%), akceptuje konkubinat (26%), antykoncepcję (26%) oraz rozwody (25%)”.
Wyniki te wskazują, że nauczanie Kościoła nie jest znane bądź rozumiane, albo mimo że jest znane, nie spotyka się z akceptacją wiernych. Sytuacja braku wewnętrznej zgody z Kościołem jest doświadczeniem bardzo trudnym, jeśli tylko poważnie podchodzi się do swojej wiary. Potrzeba ciężkiej pracy, by dostroić swoje sumienie do doktryny katolickiej – wymaga to silnej woli, pokory, posłuszeństwa i zaufania. Wszystkie te cnoty przeżywają kryzys. Co gorsza nauczanie Kościoła czasem wydaje się niewyrażone dość jasno i nawet mimo chęci pozostania z nim w zgodzie można spotkać się z różnymi wykładniami i w konsekwencji poczuć się zagubionym. Mimo wszystko wydaje się, że poważniejszym problemem jest brak woli przyjęcia pewnych zasad życia chrześcijańskiego niż trudności z zapoznaniem się z nimi.
Miłość jest trudna
Nie jest łatwo wychować dzieci. Ale nie jest też łatwo być dobrym małżonkiem, dobrym księdzem, dobrym lekarzem, nauczycielem i tak dalej. Wszystkie role życiowe, które nastawione są na kochanie drugiego człowieka i służenie mu, wiążą się z koniecznością przezwyciężania siebie. W tym sensie kochanie ogranicza niezależność – kochającemu zależy. Miłość, do jakiej wzywa Chrystus, nie jest „naturalna”, nie przychodzi samoistnie (por. Łk 6, 35). Dlatego argumenty, że ktoś nie czuje potrzeby, nie ma instynktu, nie chce stracić swojej niezależności, zmieniać wygodnego stylu życia czy nie boi się o samotność w przyszłości i inne tym podobne nie powinny trafiać do katolików, żyjących przecież nie dla siebie! Popularność tego rodzaju uzasadnień wygląda na pokłosie indywidualizmu i konsumpcjonizmu promowanych w przestrzeni publicznej od lat. Nie chodzi tu o sytuacje, gdy małżonkowie chcą, lecz z różnych względów nie mogą mieć dzieci lub okoliczności sprawiają, że nie mogą sobie na nie pozwolić – nie trzeba chyba tłumaczyć, że to zupełnie inne przypadki.
Skąd się biorą dzieci?
Paradoksalnie to dobrze, jeśli ktoś nie szuka praktycznych korzyści z posiadania potomstwa (osławiona szklanka wody na starość), bo jego miłość ma szansę być bezinteresowna. Dzieci nie powinny rodzić się z kalkulacji, strachu, poczucia obowiązku ani niepohamowania, lecz tylko z miłości. Wówczas są jej realnym świadectwem, a zarazem pomocą na drodze doskonalenia się w niej. Małżonkowie wzywani są do wzrastania i towarzyszenia sobie w codziennym uświęcaniu. Taki rozwój jest hamowany przez próby zachowania swojej miłości tylko między dwoma osobami. Miłość, by trwać, musi nie tylko być stale pielęgnowana, ale i mieć możliwość wzrastania. Wysiłek tworzenia dla niej przestrzeni jest odpowiedzialnością małżonków, z której nie mogą rozliczyć ich inni. Pewne jest, że im bardziej otworzą się na miłość i będą starali się rezygnować z egoizmu, tym ich małżeństwo będzie stawało się silniejsze, doskonalsze, bardziej Boże.
Postulaty wielkoduszności, otwarcia się na życie, którym obdarza Bóg, brzmią może współcześnie naiwnie i nieodpowiedzialnie. A jednak Kościół rozpoznał, że właśnie tak jest najlepiej dla małżonków i miłości. Tylko że potrzeba tu zaufania, a tej postawy nie da się nikomu narzucić. Można wskazywać, że droga miłości wytyczona przez Kościół prowadzi do prawdziwego szczęścia, mimo że wydaje się trudna lub niemożliwa do przebycia. Że drodze tej towarzyszy jej łaska, a szczęście pojawia się wcześniej niż dopiero po śmierci. A taki przekaz będzie bardziej przekonujący, gdy swoim przykładem katolickie małżeństwa będą zachęcały do prowadzenia życia otwartego na miłość.
Autorami jest małżeństwo: Zofia Bryłka-Baranowska i Jacek Baranowski.