Radosław Szczęsny od grudnia 2018 roku działa w Salezjańskim Wolontariacie Misyjnym Młodzi Światu we Wrocławiu, gdzie pomaga ludziom z najbiedniejszych krajów na świecie. W 2021 roku pojechał na swoją pierwszą misję do Liberii, a rok później poleciał do Mongolii. W tym roku również zamierza wyruszyć na służbę potrzebującym.
Dorota Ludorowska: Co Cię skłoniło, aby zaangażować się w działalność misyjną?
Radosław Szczęsny: Odpowiedź jest bardzo prosta – salezjanie. Pamiętam, że kiedy byłem mały, ksiądz Artur Bartol SDB – nie tylko on zresztą, ale też wielu innych salezjanów – mówił u nas w Lubinie o misjach. Zawsze słuchałem z zafascynowaniem, jeszcze wtedy nie marząc o tym, aby polecieć na misje. Pewnego dnia pomyślałem sobie, że muszę to zrobić i zobaczyć, jak tam jest. Tak już mi mija czwarty rok w salezjańskim wolontariacie misyjnym. Żałuję, że tak późno… Mogłem zacząć o wiele wcześniej, ale miałem obawy, czy na pewno się nadaję. Jednak okazało się, że jestem tam potrzebny.
D.L.: Czy musiałeś spełnić jakieś wymagania, aby polecieć na misje?
R.S.: Zanim złoży się podanie misyjne, trzeba przez jeden pełny rok być w wolontariacie misyjnym – mam na myśli Salezjański Wolontariat Misyjny Młodzi Światuz Wrocławia. Dodatkowo, trzeba uczęszczać na spotkania. U nas są w środy, w Salezjańskiej Szkole Podstawowej przy ulicy Świętokrzyskiej, o godzinie 18:45. Oprócz tego mamy niedziele misyjne – w każdą niedzielę wolontariusze jeżdżą do różnych parafii, gdzie kwestują na rzecz misji oraz mówią swoje świadectwa.
D.L.: Do tej pory byłeś na misjach w Liberii i w Mongolii. Jaki był ich cel?
R.S.: Jeśli chodzi o Liberię, to przede wszystkim zorganizowaliśmy holiday camp – dwutygodniowy obóz misyjny dla dzieciaków. Współpracowałem tam z Kubą, innym wolontariuszem, a dzieci było trzysta, więc mieliśmy nie lada wyzwanie. Oprócz tego uczyłem informatyki, prowadziłem warsztaty taneczne – te wszystkie salezjańskie tańce to coś pięknego. Tak wyglądała Liberia.
W Mongolii działałem jako wychowawca. Salezjanie prowadzą tam dom dla chłopców ulicy, którzy często są pozostawieni sami sobie. Ci chłopcy mieszkają razem z nimi, uczą się życia, chodzą do szkoły. Obecnie przebywa tam ponad dwudziestu chłopców między czwartym a osiemnastym rokiem życia. Razem z Patrycją, inną wolontariuszką, uczyliśmy dzieci języka angielskiego, prowadziliśmy warsztaty artystyczne: tworzenie kartek, zabawy z masą solną i inne zajęcia, które pobudzały ich kreatywność. W wolnym czasie graliśmy w koszykówkę. Organizowaliśmy różnego rodzaju proste zabawy, żeby chłopcy mogli dobrze spędzić z nami ten czas. Udało się też zorganizować malutki, trzydniowy obóz wakacyjny dla około pięćdziesięciorga dzieci.
D.L.: Misja w Liberii przypadła w trakcie pandemii, a w Mongolii już po. Czy mógłbyś porównać, jak wyglądały przygotowania na misje w okresie pandemii i po jej zakończeniu?
R.S.: Chciałem polecieć na misje w 2020 roku, ale właśnie wtedy wybuchła pandemia. Udało się to w 2021 roku, co też nie było łatwe. Fundusze, które pozyskiwaliśmy na rzecz misji, szły wtedy na walkę z pandemią. Nie było również łatwo zorganizować niedziele misyjne – akcje nakierowane na zbieranie pieniędzy. Samo przygotowanie do misji było o wiele cięższe niż misje.
Jeśli chodzi o Liberię i pobyt w trakcie pandemii, to tam pojawił się duży problem – był to kraj, który nie miał pieniędzy, żeby robić testy. Powiem szczerze – mój test, kiedy przyleciałem do Afryki, wyglądał tak, że włożyli mi lekko patyczek do nosa i tyle. Kilka dni później dostałem informację na telefon, że wszystko jest w porządku. Ale oni sprawdzali tylko osoby, które przylatywały na lotnisko. Nie wiedzieliśmy, czy dzieciaki miały koronawirusa czy nie. Ciężko było to sprawdzić. Władza też zupełnie inaczej na to patrzyła. Zresztą salezjanie wprost nam powiedzieli podczas jednej naszej rozmowy przy kolacji, że oni tym covidem nie przejmują się tak bardzo. Ważniejsze jest dla nich, aby zwalczyć ebolę czy malarię, bo to są prawdziwe choroby, a koronawirus, w porównaniu z nimi, nie jest taki straszny. Jeśli chodzi o Mongolię, to podczas mojego ostatniego pobytu dużo osób nosiło tam maseczkę. Oni przygotowują się na kolejną falę, obawiają się wirusa.
D.L.: Co było dla Ciebie najtrudniejsze podczas takiego wolontariatu misyjnego?
R.S.: W Liberii mieliśmy taką przykrą sytuację pokazującą, że ludzie każdego dnia walczą o jedzenie. Jednej niedzieli odbywały się zawody, bo drużyna piłkarska prowadzona przez salezjanów dostała się do trzeciej ligi liberyjskiej, i w ramach tego zagrali sparing z inną drużyną z trzeciej ligi. Po tym meczu zajmowaliśmy się rozdawaniem jedzenia: bardzo dużo ryżu wymieszanego z warzywami i do tego kurczak. Niestety tego jedzenia nie starczyło dla wszystkich – rozdawaliśmy tyle, ile mogliśmy. Część zostawiliśmy animatorom, którzy nam pomagali, a reszcie osób dawaliśmy lody zrobione z soku i wody.
Później, gdy wróciliśmy z animatorami do domu salezjanów i staliśmy na ganku, przyjechało dwóch chłopaków na motorze. Oni nie dostali tego jedzenia, bo już się skończyło. Ci chłopcy powiedzieli do ojca Edwina – jednego z księży misjonarzy, który tam posługuje – że dla nich jest to nie do pomyślenia, że woli dać jedzenie białym niż czarnoskórym ludziom, którzy są stamtąd. Wywiązała się kłótnia – dla mnie było to naprawdę ciężkie. Powiedziałem ojcu Edwinowi, że przeżyłem za dużo jak na jeden dzień, i poszedłem do naszego domu. Wtedy zobaczyłem, jak ksiądz Albert siedział, jadł spokojnie kolację i popijał wino. Ja oczywiście nic nikomu nie zarzucam. Salezjanie robią naprawdę bardzo dużo dobrego i kiedy tylko mogą rozdają jedzenie np. podczas holiday campu, który jest darmowy. To było po prostu zbyt dużo przeżyć jak na jeden dzień. Zdarzały się również pozytywne sytuacje. Podczas obozu wakacyjnego dzieci przez dwa tygodnie miały posiłek, i to było piękne. Ale wracając do poprzedniego zdarzenia – zobaczyłem coś, co było w zupełnej opozycji do siebie, ze skrajności w skrajność. Tu mają mało jedzenia i walczą o nie, a tu wchodzę do księdza, który spokojnie sobie siedzi, ogląda telewizję i popija wino.
W Mongolii większość chłopców nie ma rodziców, są pozostawieni sami sobie. Gdyby nie salezjanie, nie wiadomo, jak by skończyli. Mogliby wplątać się w różnego rodzaju przestępczość. Pamiętam taką sytuację, że próbowano mnie okraść. Kiedy byłem w mieście, jakiś mężczyzna przeciął mi worek, który miałem na plecach. Gdybym nie włożył do środka kurtki przeciwdeszczowej, mógłbym stracić portfel. Na szczęście kradzież się nie udała, tylko worek został zniszczony. Ale myślę, że bardziej uderzyło mnie to, jak chłopcy muszą żyć. Wiele z tych dzieci jest niepełnosprawnych, i to jest bardzo trudne. Są chłopcy z autyzmem. Jeden ma FAS, bo jego mama piła alkohol w ciąży. Jest też chłopiec z zaawansowanym zezem – jego oko tak ucieka, że widać prawie samo białko, nie ma jak tego skorygować. Nosi tylko okulary korekcyjne, które mają mu pomagać, i to jest wszystko. Są chłopcy, którzy mają wady postawy, przez które ciężej im się chodzi, a nie używają kuli.
D.L.: Liberia i Mongolia to kraje, które nie należą do bezpiecznych, a Ministerstwo Spraw Zagranicznych odradza takie podróże, jeśli nie są konieczne. Czy wolontariusz, który wyjeżdża na misje do takiego państwa, jest w jakiś sposób chroniony przed zagrożeniami z zewnątrz?
R.S.: Bardziej bałem się lecieć do Liberii niż do Mongolii ze względu na to, że to była moja pierwsza misja i nie wiedziałem, czego dokładnie się spodziewać. Myślę, że nie należy tego rozpatrywać w ten sposób, ponieważ w każdym kraju może się coś stać, nawet w Polsce. Musimy być przygotowani na wszystko. Na misje nie jechałem sam. Pan Bóg jest zawsze przy mnie. Wiem, że mi pomoże, i mi pomógł. Dziękuję Mu za to, że nic złego mi się nie stało. Oczywiście, gdzieś z tyłu głowy był ten lęk, ale myślę, że bardziej przejmowali się moja rodzina czy znajomi.
D.L.: Czy podczas takich misji miałeś czas dla siebie?
R.S.: Zdarzyły się takie dni, że udało się nam pojechać na jakąś wycieczkę, ale to było bardziej związane z odpoczynkiem z chłopcami. Mimo wszystko był to taki luźniejszy czas, mogliśmy coś pozwiedzać. Jeśli chodzi o czas dla siebie, to przeważnie po 21:00 mieliśmy wolne, kiedy chłopcy szli spać. Wtedy mogłem porobić coś na laptopie, poczytać. Ale też tyle się działo, że nie myślałem o czasie dla siebie. Każdy dzień bardzo szybko mi mijał, zwłaszcza przy dobrej zabawie, której nie brakowało. Więc nawet nie potrzebowałem tak bardzo tego wolnego czasu.
D.L.: Ile średnio godzin zajmuje praca wolontariusza na misjach?
R.S.: To zależy od tego, kiedy dokładnie się na nie udajesz. Jeśli jedziesz w roku szkolnym i nie pracujesz jako nauczyciel, to masz bardzo dużo wolnego czasu. Kiedy jeszcze we wrześniu byliśmy u chłopców, to w dni powszednie część z nich była w szkole, a my czekaliśmy, aż wrócą. W Mongolii są trzyzmianowe szkoły, więc zawsze ktoś z tych chłopów był z nami, ale żeby ze wszystkimi coś zrobić, przeprowadzić lekcje, to było ciężko; raczej wtedy skupiliśmy się na zabawie czy pomocy w odrabianiu lekcji. Naszych zajęć już raczej nie prowadziliśmy. Podczas wakacji tego czasu jest więcej do zagospodarowania. U nas wyglądało to tak, że dzień zaczynał się o 6:30 mszą świętą. Później, gdy zjedliśmy śniadanie, około 8:00 szliśmy do chłopców, a koło 12:30 wracaliśmy na obiad. Potem była praca, ale już z innymi dziećmi. Kiedy byliśmy w Shovoo, w wiosce niedaleko Ułan Bator, to tam po śniadaniu szliśmy do chłopców na angielski i zajęcia artystyczne, potem wracaliśmy na obiad, ja prowadziłem zajęcia z informatyki, a o 15:30 mieliśmy mszę. Po Eucharystii zostawaliśmy z dziećmi, a później wracaliśmy na 19:00 na kolację. Po posiłku, jeżeli jeszcze był czas, spędzaliśmy go z dziećmi. Jeśli tego czasu nie było, to siedzieliśmy, rozmawialiśmy i odmawialiśmy różaniec.
D.L.: W jednym z postów na Facebooku (Misja: Mongolia) zostało wspomniane, że Kościół katolicki działa w Mongolii od trzydziestu lat, a głównym wyznaniem jest tam buddyzm i szamanizm. Jaka jest tam sytuacja katolików? Czy mają oni swobodę wyznania, czy są prześladowani?
R.S.: Muszę przyznać, że katolicyzm jest bardzo młodą religią w Mongolii, a jego sytuacja jest dość trudna. Salezjanie prowadzą swoją szkołę, która do zakonu nawiązuje tylko nazwą – nosi imię księdza Bosco. W salach nie może być żadnego krzyża, nie ma lekcji religii. Ksiądz dyrektor, ojciec Paul, ma u siebie w gabinecie tylko obraz księdza Bosco, ale nie ma żadnego krzyża. Jedyny krzyż to ten, który nosi. Salezjanie nie mogą kazać chłopcom mieszkającym w prowadzonym przez nich domu przychodzić na mszę. Jeśli chłopcy chcą, to mogą przyjść, ale nikt im tego nie może nakazać, bo ośrodek zostałby zamknięty. Wiernych na Eucharystii w niedzielę jest garstka. W Ułan Bator, gdzie znajduje się katedra, są w niedziele dwie msze święte – jedna w języku angielskim, a druga w mongolskim. Na tą pierwszą uczęszcza więcej wiernych.
D.L.: Jakie owoce działania jako wolontariusz misyjny widzisz w sobie?
R.S.: Myślę, że największym owocem jest to, że przestałem narzekać. To jest coś, z czym długi czas starałem się walczyć i nie było to dla mnie łatwe. Jestem osobą, która lubi troszkę ponarzekać, ale gdy zobaczyłem, że w Liberii i Mongolii ludzie potrafią się cieszyć z najdrobniejszych rzeczy, moje podejście do życia się zmieniło. Ci ludzie mają bardzo mało, ale im to w zupełności wystarcza. Dla nich dostęp do zimnej wody – nie mówię już nawet o ciepłej – to duże szczęście. Widziałem małe dzieci w Liberii, które po szkole wracały pomagać rodzicom – chodziły z miskami na głowie do studni, żeby nabrać wody – i były radosne. Nie wyglądało na to, że idą tam za karę – często zmęczone po całym dniu zajęć – po prostu cieszyły się, że mogą troszkę pomóc rodzicom. I to było naprawdę niesamowite, bo niełatwo robić coś takiego każdego dnia.
Podczas obozu wakacyjnego w Liberii, w wiosce Tappita, zorganizowaliśmy dzień sportów indywidualnych – taki jakby większy wielobój. Dzieciaki dostawały nagrodę, której rodzaj był zależny od ilości pieczątek – im więcej pieczątek, tym lepsza nagroda. Każde dziecko miało szansę coś wygrać. Niektórym udało się zdobyć tylko długopis i krówkę. Nigdy w życiu nie widziałem, żeby ktoś tak się cieszył z tego, że ma długopis i krówkę. Pamiętam, jak podczas targów pracy na Politechnice Wrocławskiej na każdym stoisku rozdawano długopisy i w końcu uzbierałem ich całkiem sporo. „Ojeju, kolejny! Na co mi on?”. A te dzieci były tak szczęśliwe: prosty długopis i krówka, mały cukierek do zjedzenia. Nie sądziłem, że z tak prostych rzeczy można się cieszyć, a one po prostu były szczęśliwe.
Tak samo na ulicy: nie znałem ludzi, przechodziłem koło nich, a oni machali do mnie, uśmiechaliśmy się, wymienialiśmy krótkie zdania, pytaliśmy się nawzajem „Co tam słychać?”. Niestety w Polsce to tak nie działa. Kiedy się uśmiechnę do kogoś, kogo nie znam, to raczej patrzy na mnie jak na dziwaka. Jedynie w górach, kiedy czasami wybiorę się na wycieczkę, to mogę do ludzi powiedzieć „Cześć” albo „Dzień dobry”. Wtedy mi zazwyczaj odpowiadają – z grzeczności albo ze względu na niepisaną zasadę panującą w górach. Często też zauważam, że kiedy po iluś latach spotkam znajomego, na przykład w sklepie, z którymi kiedyś miałem kontakt, a teraz już nie mam, to on odwraca głowę. Mam nadzieję, że to nie przez to, jaką osobą jestem. Po prostu jest to smutne, że nie można się uśmiechnąć do drugiej osoby, a potem nie zostać wyśmianym.