adeste-logo

Wesprzyj Adeste
Sprawdź nowy numer konta

Wesprzyj
Zapiski z Nowego Świata

Na rdzewiejącej Północy

Podział na bogatą Północ i biedne Południe nie wszędzie jest jednoznaczny. Można się o tym przekonać, wracając z Chicago w okolice Nowego Jorku.

O, amerykańskie nawyki żywieniowe! Kto was zrozumie, kto polubi, a kto nie straci przez was zdrowia? Niełatwo je przecież zachować w kraju, gdzie frytki z keczupem traktuje się jako sałatkę z dwóch warzyw.

Amerykańska kuchnia kojarzy się głównie z hamburgerami, ale to duże uproszczenie. Przede wszystkim, w tak ogromnym i wielonarodowym kraju można spróbować smaków z dosłownie każdego zakątka świata, szczególnie w największych miastach. Trzeba również przyznać, że Amerykanie zawłaszczyli sobie poniekąd i rozwinęli sporo potraw znanych z innych kultur. Przykładowo, Chicago- czy Detroit-style pizza to już osobne, pełnoprawne potrawy, wywodzące się z włoskiej pizzy, ale zupełnie odmienne.

Podobnie jest zresztą z samym hamburgerem, który najprawdopodobniej wynaleźli imigranci z Niemiec. Sama nazwa oznacza po prostu kotlet z Hamburga. W USA spotykamy także takie nazwy jak „pierogi” czy „kiełbasa”, których nie tłumaczy się na angielski, tylko wykorzystuje po prostu do określenia konkretnych polskich gatunków dumplings albo sausage. Słowo kielbasa funkcjonuje tu więc tak samo jak chorizo czy salami. Jeśli zaś chodzi o pierogi, to znalazłem nawet chipsy o ich smaku, ale niestety ich nie kupiłem, a później już nigdzie więcej ich nie widziałem.

Prawdziwe amerykańskie chipsy pierogowe

Co najbardziej bije po oczach w amerykańskiej diecie? Dodatki smakowe, i to zarówno te sztuczne, jak i klasyczne cukier i sól. Wydaje mi się, że w Stanach trendy żywieniowe rozwijają się w odwrotnym kierunku niż u nas. Podczas gdy my staramy się (ogólnie!) odżywiać coraz bardziej zdrowo i naturalnie, w USA najbardziej liczą się dodatki wzmacniające (ale, moim zdaniem, niekoniecznie poprawiające) smak.

Widać to zresztą nawet po paczce chipsów z powyższego zdjęcia. Podczas gdy u nas za pozytywne marketingowo uchodzą napisy typu „bez konserwantów” czy „bez sztucznych dodatków”, w Stanach absolutną normą są produkty z dumnym napisem ARTIFICIALLY FLAVOURED.

Nie oznacza to jednak, że poszczególne regiony nie wykształciły swoich odrębnych tradycji kulinarnych. Wręcz przeciwnie, właściwie każdy stan może poszczycić się swoimi tradycyjnymi potrawami. Nie jest to jednak dziwne w kraju, którego regiony posiadają zróżnicowany klimat, a – co za tym idzie – dostępność różnych składników. To dlatego np. w Nowej Anglii popularne są potrawy z owocami morza – np. zupa clam chowder, na południu królują wędzonki i kukurydza, w Kalifornii awokado, a w zabieganym Nowym Jorku – kanapki i bajgle (które zresztą wymyślono w Krakowie, a do Ameryki przywieźli je żydowscy imigranci z miasta polskich królów).

Pewne cechy są jednak wspólne dla całego kraju. Jedną z nich jest specyficzna kultura śniadaniowa. Amerykańskim wynalazkiem są przecież dinery, czyli restauracje serwujące śniadania dwadzieścia cztery godziny na dobę. Amerykanie najczęściej zaczynają swój dzień od naleśników, bekonu, kiełbasek, jajek w różnej formie i tostów, koniecznie z syropem albo dżemem.

A jak śniadanie, to i kawa. No i tu dotykamy tematu bardzo drażliwego. Amerykanie kochają kawę i wlewają ją w siebie hektolitrami. W dinerach standardem jest dolewka kawy, tzn. zamawiając do śniadania taki napój, otrzymujemy nie jeden kubek, ale tyle, ile chcemy wypić. Niestety, jest to jednak niskiej jakości zalewajka z gotowych torebeczek, rozwodniona, którą możemy dodatkowo zaciągnąć sobie sztucznym half-and-half, czyli mieszanką mleka i śmietanki. Co jednak najgorsze, w USA bardzo popularny jest także tzw. decaf, czyli ohydna kawa bezkofeinowa.

Zobacz też:   I wish I was in Dixie
Rock and Roll Hall of Fame – Cleveland, Ohio

Właściwie jedyną dobrą kawę w USA wypiłem w Cleveland w stanie Ohio i ten fakt niech będzie dobrym przyczynkiem do kolejnej części mojej opowieści. Droga z Chicago do Nowego Jorku, chcąc nie chcąc, prowadzi nas przez tzw. pas rdzy.

Jeszcze kilkadziesiąt lat temu Indianę, Ohio, Michigan i Pensylwanię nazywano pasem stali. Nazwa ta podkreślała wyjątkowo rozwinięty tu przemysł metalurgiczny. Niestety wraz ze zmianami w technologii przemysł ten zaczął upadać, a stal zmieniła się w rdzę.

Dziś pas rdzy jest synonimem terenów, których dobre czasy przeminęły. Symboliczne jest miasto Detroit, które w ciągu ostatnich dwudziestu lat straciło około trzydziestu procent populacji. Nie jest również przypadkiem, że stany pasa rdzy w ostatnich latach należą do najbardziej „swingujących” – wiecznie niezadowoleni mieszkańcy wciąż zmieniają swoje preferencje polityczne, oczekując poprawy losu.

Nie oznacza to jednak, że w ogóle nie warto tu przyjeżdżać. Wręcz przeciwnie – w pasie rdzy nie brakuje interesujących miejsc turystycznych. Ja odwiedziłem m.in. muzeum Henry’ego Forda w Detroit i Rock and Roll Hall of Fame w Cleveland. To ostatnie miejsce jest owiane legendą wśród fanów rocka.

Latarnia nad jeziorem Erie w Marblehead, Ohio

Podobno to właśnie w Cleveland po raz pierwszy użyto terminu „rock and roll”. Miał go wymyślić jeden z lokalnych prezenterów radiowych podczas nadawania tanecznych piosenek. Określenie przyjęło się, a galeria sław rocka w Ohio przyciąga tłumy fanów tej muzyki z całego świata. I to pomimo tego, że samo muzeum, choć bogato wyposażone i zapewniające ciekawe doznania, jest wyjątkowo chaotyczne. Po wyjściu zapamiętałem ciekawe odczucia, obrazy, przedmioty związane z zespołami, których utworów słucham, ale żebym się czegoś nowego dowiedział – to niekoniecznie.

Wycieczkę po pasie rdzy zakończyłem mocnym akcentem – wodospadem Niagara. Leży on na granicy USA i Kanady, a z obu tych stron otoczony jest miasteczkami Niagara Falls. Co ciekawe, o ile amerykańskie Niagara Falls to nieduże, typowo turystyczne miasteczko, będące satelitą pobliskiego Buffalo, o tyle kanadyjskie Niagara Falls z jakiegoś powodu jest odpowiedzią tego kraju na Las Vegas: wypełniają je wysokie hotele i kasyna.

Warto jednak, będąc w USA, pofatygować się na drugą stronę granicy. Widok ze strony kanadyjskiej jest bowiem dużo ciekawszy, a samo przejście granicy z polskim paszportem nie wymaga żadnych dodatkowych formalności. Ot, chwila w kolejce, kilka pytań od celnika i już jesteśmy na cudnym moście granicznym nad Niagarą.

Czas powoli kończyć amerykańską podróż. Jak to się jednak mówi – najlepsze warto zostawić na koniec. Czy tak będzie w istocie? Zapraszam na kolejne Zapiski z Nowego Świata!

Adeste promuje jakość debaty o Kościele, przy jednoczesnej wielości głosów. Myśli przedstawione w tekście wyrażają spojrzenie autora, nie reprezentują poglądów redakcji.

Stowarzyszenie Adeste: Wszelkie prawa zastrzeżone.

Podoba Ci się to, co tworzymy? Dołącz do nas

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site is protected by reCAPTCHA and the Google Privacy Policy and Terms of Service apply.

The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.