Liturgia i czas, czas i liturgia – to nie dwie odrębne rzeczywistości, ale raczej system naczyń połączonych. Sprawując kult, nie jesteśmy wyjęci z toku naszego ludzkiego życia, które odbywa się w czasie – liturgia pod tym względem to nie jakaś cudowna „enklawa”. Dzięki temu święte tajemnice, w których uczestniczymy, uświęcają konkretne momenty naszego codziennego dnia. I o tym właśnie w ostatnim tekście z cyklu Na krawędzi liturgii i czasu.
Kontynuujemy rozważania o liturgii i czasie czy raczej, jak już to zostało udowodnione, o liturgii w czasie. Istnieje ona bowiem w naszym czasie, nie jest rzeczywistością całkowicie od niego odrębną. Z czasu również korzysta, aby wyrażać za jego pomocą pewne treści duchowe. Z tej perspektywy moglibyśmy powiedzieć, że czas staje się dla liturgii swego rodzaju „narzędziem”. Tytułowa granica liturgii i czasu w rzeczywistości jest mało dostrzegalna – wręcz chodzi nam o to, aby stawała się w pewnym zakresie niedostrzegalna. Owszem, uczestnicząc w liturgii, mamy w jakimś stopniu być „wyjęci” z doczesnego porządku, bo jest ona dla nas przedsionkiem nieba. Nie możemy jednak czuć się zupełnie wyobcowani.
Nie tylko niedziela
W poprzednim tekście pisałem o świętowaniu niedzieli. Jest to dla chrześcijan dzień Pański (Dies Dominica), czyli specyficzna własność Pana, dzień Jemu poświęcony, a zarazem uświęcony tym szczególnym odniesieniem do Niego. Kiedy pragnie się przekonać kogoś do uczęszczania w niedzielę do kościoła, często używa się argumentów: „przecież to tylko godzina raz w tygodniu”, „nie jesteś w stanie poświęcić Bogu jednej godziny w tygodniu?”. Po pierwsze, nie tylko godzina, ale cały dzień – cała bowiem niedziela to Dies Dominica. Po drugie – i to nie jest wystarczające, naszego czasu poświęcanego Panu Bogu nie definiuje przecież wyłącznie trzecie przykazanie Dekalogu („Pamiętaj, abyś dzień święty święcił”).
Módlcie się w każdym czasie
W Ewangelii wielokrotnie słyszymy z ust Chrystusa wezwanie: „Czuwajcie i módlcie się w każdym czasie” (Łk 21, 36). Jezus tego, kto nie czuwa, określa w przypowieści nieroztropnym czy też (w innym tłumaczeniu) wręcz głupim (Mt 25, 1-13). Po co czuwać? „Abyście mogli stanąć przed Synem Człowieczym” (Łk 21, 36). To ciągły motyw chrześcijańskiego życia, choć dzisiaj nieco pomijany, co może mieć katastrofalne skutki. To, co średniowieczni wyrażali sentencją memento mori (pamiętaj o śmierci, zważaj na śmierć), nie jest przestarzałą formułką mającą na celu wyłącznie straszenie ludzi. Warto takie spojrzenie nieco przeorientować, wówczas otrzymujemy właściwy jego sens. Dla życia chrześcijańskiego właściwa jest perspektywa eschatologiczna. Od wniebowstąpienia żyjemy wpatrzeni w niebo, oczekując na paruzję – powtórne przyjście Chrystusa na końcu czasów. Ta orientacja życia wyznacza również potrzebę czuwania, a co za tym idzie potrzebę modlitwy „w każdym czasie” – nie tylko raz w tygodniu, nawet nie raz dziennie. Tę myśl wyrażali już duchowi mistrzowie pierwszych wieków, pisząc w swoich dziełach o modlitwie nieustannej.
Wiemy jednak, jak to bywa z ludzkimi postanowieniami o częstej modlitwie (a tym bardziej o modlitwie ciągłej) – nie zawsze wychodzi to tak, jak pierwotnie zostało zamierzone. Aby realizować wezwanie do modlitwy „w każdym czasie”, chrześcijanie pierwszych wieków praktykowali modlitwę o określonych porach dnia – i to odniesienie będzie na swój sposób kluczowe dla niniejszego tekstu. Te wyznaczone momenty nie były bowiem przypadkowe, ale opierały się na konkretnej symbolice. Didache podaje jako regułę modlitwę trzy razy dziennie. Doprecyzowując – były to trzy konkretne godziny, według żydowskiej rachuby: trzecia (ok. naszej dziewiątej rano), szósta (w południe) i dziewiąta (około piętnastej). Jak wskazuje ks. dr Josef Andreas Jungman w książce Liturgia pierwotnego Kościoła (2013, s. 163), „mamy tu pierwsze zwiastuny tego, co stało się naszymi godzinami kanonicznymi – tercją, sekstą i noną”. Mowa tu o dzisiejszej „modlitwie w ciągu dnia” – przedpołudniowej, południowej i popołudniowej, której godziny z łaciny nazywane były tercją, sekstą i noną. Chrześcijanie oczywiście modlili się też o innych porach (np. w nocy), ale w niniejszym tekście nie chciałbym szerzej omawiać tego zagadnienia.
Początkowo były to pory modlitwy prywatnej, które później stały się naszymi godzinami „mniejszymi” brewiarza (dość szybko – wszystkie trzy godziny podają już chociażby św. Bazyli Wielki i św. Jan Kasjan). Warto zwrócić uwagę na te trzy momenty w ciągu dnia, których wybór nie był przypadkowy, lecz dotyczył konkretnej symboliki, w szczególności opartej na odniesieniu do wydarzeń zbawczych. Roboczo mógłbym nazwać to „zegarem zbawienia”, który orientował pory modlitwy pierwszych chrześcijan. Jest to najbardziej zauważalna zasada: pamięć o konkretnym wydarzeniu przynagla wyznawcę do modlitwy w danym momencie.
Tercja
Wydawać by się mogło, że pierwszym chronologicznie odniesieniem dla godziny trzeciej jest skazanie Chrystusa na śmierć – taką myśl wyrażali średniowieczni ojcowie. W liturgii jednak godzina trzecia odcisnęła swój świąteczny charakter. Wynikał on z tego, że według Dziejów Apostolskich była to godzina zesłania Ducha Świętego (Dz 2, 15). O godzinie trzeciej (nazywanej niekiedy „złotą”) już w dawnych czasach sprawowano także mszę w dni świąteczne.
Seksta
Godzina szósta (południe), będąca dla Rzymian naturalną porą odpoczynku, dla chrześcijan stawała się dodatkową okazją do modlitwy. W tym przypadku dostrzegana symbolika związana była z rzeczywistością naturalną. Blask słońca utożsamiano z blaskiem Boskiego Światła, zatem godzinę szóstą postrzegano jako czas szczególnej łaski – kulminacyjny, środkowy punkt dnia. Z drugiej zaś strony nie można zapomnieć o innym odniesieniu, niejako kontrastowym do tego pierwszego, raz jeszcze kierującym nas do tzw. zegara Męki Pańskiej – w tej perspektywie godzina szósta to czas ukrzyżowania, pora ciemności (gdy ciemności ogarnęły całą ziemię). Swoją drogą, to również bardzo ciekawy kontrast, ale nie sprzeczność – to, co dla świata wydaje się ciemnością, w rzeczywistości jest czasem łaski. Z tego względu godzina szósta była dla chrześcijan szczególnym momentem modlitwy.
Nona
W przypadku godziny dziewiątej trudno o inne uzasadnienie symboliczne niż to „pasyjne” – w tym wypadku inne wydarzenia nie mogłyby raczej z nim „konkurować”. Hora nona to czas śmierci Chrystusa. Dla starożytnych chrześcijan był to moment zakończenia postu, a następnie sprawowania liturgii stacyjnej w dni pokutne.
Refleksje
Z tych prostych faktów można wyciągnąć wniosek ciekawy dla naszego głównego tematu, a więc czasu liturgicznego. Te trzy godziny nie stanowiły dla chrześcijan wielkiego novum – należy zaznaczyć, że już Żydzi znali je jako pory modlitwy (por. Dn 6, 11, Dz 3, 1; 10, 3, 30), ale chrześcijaństwo nadaje im nową treść (jeżeli chodzi o reminiscencje kultu starozakonnego w liturgii katolickiej, polecam tekst, który ukazał się na portalu Christianitas). Święty Cyprian pisze, że te trzy godziny uświęcają trzy wielkie tajemnice: trzecia – zesłanie Ducha Świętego; szósta – modlitwę św. Piotra (Dz 10, 9) i ukrzyżowanie Chrystusa; dziewiąta – śmierć Jezusa (De oratione, XXXIV, w P. L., IV, 541).
To przekonanie stanowi swego rodzaju fundament, na którym zbudowano istotną część katolickiej liturgii, w tym wypadku oficjum godzin mniejszych – tercji, seksty i nony. Godziny te były także na tyle istotne, że związano je z czasem z celebracją mszy świętej – po tercji w dni świąteczne, po sekście w zwykłe dni, po nonie w czasie pokuty (zasada ta pozostała w mocy, w odniesieniu do tzw. mszy konwentualnej, jeszcze w mszale św. Piusa V, w latach 1570-1962).
Niezwykle interesująca – a zarazem bardzo dla współczesnego Kościoła dydaktyczna – staje się owa „historiozbawcza” orientacja czasu modlitwy. Czas liturgiczny jest uświęcony świętymi tajemnicami, które dokonywały się w życiu Chrystusa i apostołów, dlatego też to niejako skłania chrześcijan do uświęcenia tych godzin w swojej codzienności i celebrowania ich w sposób liturgiczny. Nie każdy odmawia brewiarz, wobec czego warto spojrzeć na własną modlitwę i jej częstotliwość w taki sposób. Może być to czynnik nie tylko motywujący, przynaglający, ale także pobudzający do rozważań o tajemnicach naszej wiary w odniesieniu do historii zbawienia. Może będzie to szczególny argument, gdy czasem tak zwyczajnie, po ludzku, nie chce nam się modlić?
Na tym chciałbym zakończyć niniejsze rozważania o liturgii w czasie i o czasie w liturgii, co nie oznacza bynajmniej, że temat został wyczerpany. Były to raczej swego rodzaju „próbki”. Miały one na celu wykazanie, że zetknięcie czasu liturgicznego i ludzkiej codzienności odbywa się w sposób bardzo harmonijny i „płynny” – nie według ostrej granicy, która wyrywałaby nas z naszego życia i jego czasu. Pozwala z jednej strony na uświęcanie swojej codzienności, z drugiej natomiast na głębsze przeżywanie liturgii w oparciu o odniesienia czerpiące z ludzkiego rozumienia czasu.