Palestyna, ok 2000 lat temu/ Zabór Austriacki, ok 100 lat temu/ Twoje serce, współcześnie
Do pokoju delikatnie wpłynął strumień światła. Wykorzystał nadarzającą się okazję, by przez szparę w okiennicy paść prosto na moją twarz. Świtało. Poderwałem się z łóżka, otworzyłem okno, z niemałym trudem rozwarłem nieszczęsne okiennice o zardzewiałych do szczętu zawiasach. Widok życiodajnej gwiazdy, słońca wielkiego, ciepłego, majestatycznego… ach! Wschodziło z wysoka, świeciło nad złymi i nad dobrymi. Jego promienie padały na austriackie koszary i na tartak, na smutny cmentarz i na szpital, na bagienne tereny wokół Wiszni i na urodzajne pola. Oświetlały drogi zarówno sługom zaborcy, jak i prostym chłopom oraz kupcom, którzy właśnie zjeżdżali na targ. Furmanki jedna za drugą terkocząc drewnianymi kołami toczyły się po polnych drogach wzbijając tumany kurzu.
Szybko ubrałem się, założyłem buty, skórzaną czapkę z daszkiem – przecie każdy szanujący się człowiek chodzi w nakryciu głowy – i wyszedłem z domu żwawym krokiem. Śpieszyłem się na umówione spotkanie z przyjaciółmi. Plan był prosty: uciec z lekcji i pójść na rynek. Ba! Nie pojawić się w szkole w ogóle, a miast tego udać się na cotygodniowy targ. Mieliśmy się spotkać koło sądu, dość nowej, austriackiej budowli znajdującej się na samym początku lubelskiego przedmieścia. Minąłem willę Ganterówkę i za winklem zauważyłem Bohdana oraz Jozuego. Można by pomyśleć, że dziwna to była przyjaźń – Polak, Rusin i Żyd. Byliśmy jak to miasteczko na styku trzech kultur. Mieszkańcy różnych narodowości i wyznań – łagodnie mówiąc – nie zawsze za sobą przepadali. Często dochodziło między nimi do kłótni czy wojenek, ale nas trzech to nijak nie dotyczyło. Żyliśmy w zgodzie między sobą, a i z zewnątrz nikt nas nie zaczepiał. To znaczy… nie zaczepiał mnie i Bohdana. Jozue Schadday miał trudniej.
Jego ojciec – jak na rabina przystało – cieszył się wielkim szacunkiem. Nie uchroniło to jednak Jozuego przed presją ze strony gminy żydowskiej. Wręcz przeciwnie! Poddawany był tym większym naciskom i niewybrednym szykanom. Nieraz zdarzało się tak, że gdy szliśmy we trzech do mnie lub Bohdana, słyszałem za plecami „Patrz, to ten co zadaje się z Polakami i Rusinami”, albo „Patrz go, do gojów poszedł w gościnę. Tylko wstyd ojcu przynosi”. Gdyby tylko ci wszyscy obmawiający wiedzieli jak bardzo ojciec go kochał… Wcale nie uważał młodego Schaddaya za wyrodnego syna, choć – w świetle Prawa – Jozue z pewnością sobie na to zasłużył. Ileż to razy łamał szabat, szczególnie gdy po sobotnich lekcjach wyciągaliśmy go na długie wędrówki po okolicy. Pani Miriam – matka Jozuego – była wspaniałą kobietą. Ciepła, serdeczna, miła, zawsze służyła radą i miała ten niezwykły talent godzenia nawet najbardziej skłóconych ludzi. Nie była to jej jedyna zdolność, umiała bowiem układać niesamowite bukiety. Z czasem nawet otworzyła kwiaciarnię, której specjalnością były kompozycje z róż, znane w miasteczku i okolicy jako „rozenkrance”.
Widok przyjaciół mnie ucieszył. Zapowiadał przygodę, dobre spędzenie czasu, dużo śmiechu i beztroski. Bohdan oparty o słup ogłoszeniowy kończył właśnie jeść jabłko a Jozue patrzył w moją stronę tym swoim dobrotliwym wzrokiem. W jednej ręce trzymał szkolną teczkę, drugą zaś poprawiał jarmułkę. Cóż… zanosiło się na naprawdę dobry dzień.
Minęliśmy synagogę, kilka niskich kamienic i naszym oczom ukazał się widok na który czekaliśmy: rynek po brzegi wypełniony ludźmi, furmankami, stoiskami z artykułami spożywczymi i rozmaitymi precjozami. Słońce znajdowało się już w zenicie, jego promienie odbijały się od kopuły cerkwi stojącej nieopodal rynku. Wieże kościoła i ratusza pyszniły się nad zabieganymi ludźmi. Co jakiś czas można było zauważyć przechadzających się po rynku Austriaków w mundurach. Zapewne pilnowali porządku.
Przeszliśmy targ wzdłuż i wszerz, ciesząc oczy znajdującymi się tam towarami, obserwując przybyszów i handlarzy aż z Przemyśla i Jarosławia. W końcu zmęczeni usiedliśmy na niskim murku. Rynek rozbrzmiewał językami jak pod wieżą Babel. „Skilky ce kosztuje?”, „Aj waj, warum so teuer?!”, „Ta dzie tam, rynczna robota”, „Andrij, szczo choczesz?”, „Tak, jajka świeże”, „Serwus, wie geht es dir?”.
W pewnym momencie przeszło obok nas dwóch dość elegancko ubranych mężczyzn. Jednego z nich znałem z widzenia, kilka dni wcześniej załatwiał coś u ojca w biurze. Był to Niemiec z kolonii Reichau, kilka kilometrów na wschód od miasteczka. Coś błyszczącego zwisało mu przy kieszeni kamizelki. Przyjrzałem się i dostrzegłem piękny, srebrny, bogato zdobiony zegarek. Istne cudo. Musiał mu wcześniej wypaść i teraz trzymał się tylko na dewizce. Nie myśląc wiele podbiegłem do mężczyzny, chwyciłem zegarek i szarpnąłem z całej siły. Udało się, dewizka się zerwała. Biegłem co sił w nogach. Uciekałem na oślep, byle szybciej. W dłoni mocno ściskałem swój cenny łup. Usłyszałem za sobą krzyk poszkodowanego: „Diebe! Diebie!”. Przesadzał. Przecież to był z mojej strony tylko niewinny żart, dowcip urwisa. Żeby od razu wyzywać od złodziei?! Kątem oka zobaczyłem jak Bohdan i Jozue zerwali się na równe nogi i rzucili do ucieczki, każdy w inną stronę. Zdaje się, że chcieli odwrócić ode mnie uwagę. Wspaniali koledzy. Sam tymczasem dopadłem drzwi jakiejś kamienicy, otworzyłem je, wbiegłem po schodach na piętro i z okna korytarza obserwowałem dalszy rozwój wypadków. Na targu zrobiło się naprawdę duże zamieszanie. Austriaccy żołnierze próbowali jakoś opanować sytuację i łapać sprawców. Bohdan zniknął mi z oczu, gdy przeciskał się przez tłum. Jozue pędził na złamanie karku w kierunku swojego domu przy synagodze. Powywracał niechcący kilka stoisk, co tylko zwiększyło ogólny chaos na rynku. W tym momencie usłyszałem dźwięk, który nijak nie pasował do sytuacji. Huk wystrzału. Przestało być zabawnie. Jakiś niedoświadczony, młody żołnierz austriacki strzelił do Jozuego. Co gorsza trafił. Kula przebiła mu bok. Czerwona plama krwi wykwitła na koszuli mojego przyjaciela. Nie mogłem na to patrzeć. Jak ostatni tchórz odwróciłem wzrok.
Mieliśmy nadzieję, że Jozue się z tego wyliże. Nadzieja jednak zmarła wraz z Jozuem kilka dni później w szpitalu im. Cesarza Franciszka Józefa. Młody Schadday umarł będąc niewinnym, umarł za moją głupotę. Umarł za mnie.
Uciekłem z miasteczka. Chciałem zapomnieć, sam przed sobą oczyścić się z poczucia winy. Na własną rękę chciałem się uwolnić od tego co się stało, chciałem być wolnym człowiekiem. Tymczasem stałem się włóczęgą, żebrakiem, nikim. Straciłem wszelką wiarę w cokolwiek, wszelką nadzieję na lepsze jutro. Tak mijały całe lata. Znane mi już były ulice Lwowa, Jarosławia, Przemyśla, Jaworowa. Pewnego razu, gdy żebrałem, minęła mnie jakaś kobieta. Zdało mi się, że Żydówka. Niosła róże w koszyku. Postanowiłem ją zagadnąć. „Może wspomoże biedaczynę” – pomyślałem. Podszedłem do niej, jak zawsze poprosiłem o pieniądze, zamieniliśmy kilka zdań. Już po chwili wiedziałem z kim rozmawiam. To była Miriam, matka Jozuego Schaddaya. Ona także mnie rozpoznała. Spuściłem wzrok. Po chwili niezręcznej ciszy, trwożliwie spojrzałem na jej twarz. Nie widziałem jednak żadnego wyrzutu, tylko miłość. Żadnej śmiesznej i poniżającej litości, tylko głębokie współczucie. Nigdy niczego nie chciałem tak bardzo, jak w tym momencie zapaść się pod ziemię, zniknąć. Cokolwiek, byle nie musieć znosić tego spojrzenia. Czułem się winny. Winny! To ja powinienem był tam umrzeć, nie Jozue. A teraz ona, jego matka stała tutaj. Pochylona nad moją nędzą. Wybaczająca, przywracająca nadzieję.
Pani Miriam zabrała mnie z powrotem do miasteczka. Pojechaliśmy pociągiem. Na dworcu przywitała nas dość ponura pogoda. Ciężkie, ołowiane chmury zawisły nad miastem. Ponadto deszcz zamienił ulice w grzęzawisko. Brnąc w błocie czułem się jeszcze podlej. Buty oblepiał mi szlam, wyświechtany płaszcz przemókł niemal do suchej nitki. Tak zbliżaliśmy się do synagogi, której nie widziałem już od tylu lat. Strach narastał. Jak przyjmie mnie Pan Schadday? Ku mojemu zaskoczeniu nie weszliśmy do domu rabina. Minęliśmy go. Wyglądał na opuszczony, co zdziwiło mnie jeszcze bardziej. Szyby w oknach były powybijane, a w miejscu drzwi wisiała bezładnie zasłona, przedarta zresztą z góry na dół. Przeszliśmy przez rynek i zatrzymaliśmy się dopiero pod drzwiami kościoła. Miriam uchyliła mi je i cicho szepnęła „Wejdź, czekają tam na ciebie”. Wszedłem. Kościół był ciemny i pusty, poczułem się więc tym bardziej zdezorientowany. Zacząłem przechadzać się po świątyni. Doszedłem do pięknie zdobionego, drewnianego konfesjonału. Spomiędzy kratek wystawała końcówka fioletowej stuły. Postanowiłem się wyspowiadać. Ze wszystkiego. Od początku. Szczerze. Głos spowiednika… ja go skądś znałem. Ciepły, przyjazny, przebaczający. Zaciekawiony popatrzyłem przez kratki. Zobaczyłem oczy kapłana. Patrzył w moją stronę tym dobrotliwym wzrokiem. Jedną rękę trzymał wyciągniętą do rozgrzeszenia, drugą zaś poprawiał stułę. Znałem ten wzrok tak jak znałem ten głos. Ego te absolvo.
Odszedłem od konfesjonału. Daleko w ławce siedział Pan Schadday. Ujrzał mnie i z ławki wybiegł mi naprzeciw. Rzucił mi się na szyję i ucałował mnie. Coś we mnie pękło. Przez łzy zdołałem wydusić z siebie „Panie Schadday, zgrzeszyłem przeciw niebu i względem Pana”. Odsunął mnie od siebie na odległość wyprostowanego ramienia. „Nie pamiętam żadnych twoich grzechów” – powiedział. „Mój Syn umarł zamiast ciebie, żebyś ty mógł żyć. Teraz ty bądź dla mnie synem, a ja będę twoim Ojcem.”
Do kościoła delikatnie wpłynął strumień światła. Wykorzystał nadarzającą się okazję, by prześlizgnąć się między chmurami i poprzez witraż paść paść prosto na moją zapłakaną twarz. To nowy początek.