Nie jest rzeczą dziwną i nową, że ludzie od zarania dziejów posiadają swoje poglądy i się nimi dzielą. Tematów do wyrobienia własnych przekonań nie brakuje, a chętni do dyskusji zawsze się znajdą. Na czym jednak polega różnica między wiedzą a opinią i – co ważniejsze – dlaczego współczesne społeczeństwo coraz bardziej zmierza w stronę ukochania opinii ponad wiedzę?
Nietrudno dostrzec, że niniejszy artykuł jest nawiązaniem do innej, równie krytycznej w wydźwięku publikacji zatytułowanej Przykłady i konsekwencje kultury upadłej. Wskazałem w niej na problemy niezmiennie trapiące współczesną ludzkość od jakichś kilkudziesięciu lat. Ten artykuł zaś jest luźnym nawiązaniem i swego rodzaju kontynuacją myśli zawartych we wspomnianej wyżej publikacji.
Cóż to takiego doksofilia?
To dziwacznie może i śmiesznie brzmiące słowo pojawiło się w moim słowniku za sprawą rozmowy z jednym z moich znajomych. W podobnym do tej publikacji duchu dyskutowaliśmy wtenczas nad osobliwym przywiązaniem ludzi do własnych, często błędnych poglądów. Wtedy też dowiedziałem się o tym jakże trafnym określeniu na nieprzyzwoitą bufonadę i wręcz samolubność niektórych w umiłowaniu ich własnych przekonań.
Czym jest w zasadzie doksofilia? Słowo zrodziło się z dwóch greckich określeń: doksa – oznaczające w filozofii opinię bądź jakiś rodzaj niepewnego, może nawet złudnego przekonania, oraz filia – wskazujące na miłość do czegoś, w tym przypadku do własnej opinii. Przykładów doksofilii oczywiście najłatwiej można upatrywać w kulturze internetowej będącej wręcz niezdrową wylęgarnią nie tylko opinii całkowicie niedorzecznych (chociażby przekonanie o płaskości Ziemi), ale też takich ujętych w kolorowe, przekonujące (a tak naprawdę manipulujące) obrazki, czyt. memy.
Ze względu zaś na umemowienie różnorakich opinii stały się one swoistą bronią informacyjną. Ot, nie trzeba daleko szukać – wystarczy przedstawić siebie jako kogoś urodziwego, a adwersarza jako szpetnego i żałosnego, by następnie, dostawiwszy tekst z jakimś poglądem, osiągnąć zamierzony cel w postaci oglądalności i internetowego poklasku osób podzielających naszą opinię.
Czy doksa jest czymś złym?
Wreszcie ktoś mógłby przekornie (i słusznie zresztą!) zapytać, czy aby na pewno nie jest to przesada. Oto bowiem okazuje się, że większość naszego życia spędzamy nie na gromadzeniu wyłącznie naukowo sprawdzonej wiedzy, ale właśnie opinii. Przekonania te pozwalają nam na zdroworozsądkowe poruszanie się w codzienności. Stanowią fundament, na którym praktycznie wszyscy – od małego do starego – żyją, działają i organizują swoją egzystencję na poziomie społecznym, ekonomicznym, politycznym, etycznym i religijnym.
Profesor Piotr Jaroszyński w książce Człowiek i nauka parafrazowanymi słowami Arystotelesa zauważa, że doksa dotyczy nie tylko czegoś złudnego i niepewnego. Czasami bowiem opinie mogą być prawdziwe, innym zaś razem fałszywe. Starożytny filozof wskazuje więc, że opinie mają charakter prawdopodobny. Są zatem – jeśli można tak powiedzieć – podobne-do-prawdy. Opinie nie są tożsame z wiedzą. Tym niemniej jest prawdopodobne, że są prawdziwe lub fałszywe. W konsekwencji więc czasami pochodzą one od wiedzy, a innym razem nie i wykrzywiają ją w jakimś stopniu, ślizgając się zaledwie po powierzchni problemu (Jaroszyński P., Człowiek i nauka, 2008, s. 39).
W czym zatem rzecz?
Skoro więc doksa sama w sobie nie stanowi jakiejś wielkiej trudności cywilizacyjnej, to skąd ów krytyczny ton artykułu? Nie w samych opiniach bowiem leży problem, ale w doksofilii właśnie – w niezdrowym umiłowaniu własnych przekonań i traktowaniu ich na równi z wiedzą.
Można zatem stwierdzić, że o doksofilii mówimy w kategorii postaw moralnych, a nie samej tylko wiedzy lub jej braku. Nie wiedzieć czegoś bądź niezamierzenie mylić się to jeszcze – jak się zdaje – żadna zbrodnia. Niemoralne natomiast jest uporczywe przywiązanie do pomyłki i takie jej argumentowanie, jakby błędu nie było, tylko po to, by w dialogu z kimś nie wyjść na tego głupszego. Za doksofilią kryje się zatem po prostu pycha. To zwykła bufonada i zacietrzewienie nie pozwalają ludziom odpuścić. Pół biedy nawet, że nieszczęśnik odszedłby z niezadowoleniem, bez słowa od swojego rozmówcy. Przynajmniej wyszedłby tylko na gbura niechętnego do rozmowy. Tu zaś taka osoba wypada znacznie gorzej, bo zamiast oddalić się w ciszy, postanawia iść w zaparte, gdyż tak uprzednio ukochała tę swoją skarlałą opinię, że żal jej odpuścić i wyjść tym samym w swoich i cudzych oczach na kogoś gorszego.
Warto jednocześnie dostrzec, że skuteczną i prostą w gruncie rzeczy alternatywą jest przyjęcie na stałe następującego stanowiska: „możliwe, że mylę się w większości rzeczy, które uważam i jeśli tak jest, a byłoby mi to wykazane, to lepiej dla mnie będzie odstąpić od dialogu lub spokojnie wysłuchać rozmówcy wyraźnie sprawniejszego w intelekcie i kwestiach, które akurat w rozmowie poruszyliśmy”. Pokora zakłada bowiem – jak wskazał Rick Warren w The Purpose-Driven Life – nie tyle myślenie o sobie gorzej, ile myślenie o sobie mniej. Ostatecznie też rozsądne wydaje się postawienie sobie następującego pytania: czy moja pomyłka sprawi, że będę kimś gorszym? Otóż nie sprawi. Można się pomylić, można nie wiedzieć, co powiedzieć i w konsekwencji zamilknąć. A wróciwszy po czasie do naszego rozmówcy, nie tylko wyjdziemy w jego oczach na kogoś cywilizowanego, ale jest możliwe, że zaskarbimy sobie dobrego przyjaciela do rozmów.